Читать книгу Chochoły - Wit Szostak - Страница 6
ОглавлениеPrzez całą noc wędrowałem po snach moich bliskich.
Cicho i boso snułem się po całym Domu, nawiedzając kręte korytarze, kolejne schody i pokoje; skrzypiące antresole i zastawione książkami galerie; przedpokoje pełne niepotrzebnych mebli i zagracone składy zapomnianych przez wszystkich pamiątek; krążyłem po całej kamienicy, od grobowców w piwnicach po kaplicę na strychu. Błądziłem po domowych agorach, pomiędzy fotelami i krzesłami, mijając wypłowiałe sofy i stoliki przykryte haftowanymi serwetami. Pokoje te, w dzień wysycone rodzinnymi rozmowami, rozbrzmiewające odgłosami telewizorów, teraz odpoczywały, opustoszałe. Siedziska wracały do dawnych kształtów, przeoczone plamy z herbaty schły na obrusach, stare drewno wypaczało się bezgłośnie. Zapuszczałem się w długie, wąskie kuchnie, pełne wyblakłych zapachów, wspomnień po minionych posiłkach i zastygłych w zakamarkach kuchenek smaków. Moje stopy dotykały dywanów i kamiennych posadzek, parkietów i skrzypiących dębowych podłóg, przekazując mi miękkość wykładzin i chłód kamienia, aksamit kurzu i szorstkość kłębków psiej sierści. Brnąłem przez gęsty rodzinny labirynt, splątaną topografię intymnych więzi i tajemne osnowy ludzkich losów. Przekradałem się pomiędzy chrapaniami i westchnieniami, wyczulony na cudzą bezsenność i nocne namiętności.
Nocą, kiedy codzienne życie Domu zamiera, jego ukryte w murach serce bije cicho i niezauważenie, krążąca w ścianach krew krzepnie, a ciemność zmienia oswojone za dnia kształty. W sodowej poświacie ulicznych latarni meble koślawią się niezauważenie, w mroku kryje się pielęgnowana za dnia zwyczajność, obrzędowane bez końca rytuały zadomowienia. Posiłki i powitania; zagadywanie o przebieg dnia; zatroskanie cudzym zdrowiem; omiatanie kątów i podlewanie kwiatków; zamiatanie okruszków i przecieranie stołu; nakręcanie zegara i parzenie herbaty; siedzenie w fotelu i oczekiwanie na prognozę pogody; martwienie się; czekanie na telefon, na telefony; telefonowanie; nawiązywanie rozmów i opowiadanie o swoim życiu, o chorobach, o zmartwieniach, o sprawach minionych i nieistotnych; planowanie posiłków i głaskanie psów; utyskiwanie na sąsiadów; cieszenie się sobą i bliskością krewnych, smucenie się ich nieobecnością; oczekiwanie.
Nocą światła samochodów przetaczają po sufitach obce wzory. Wtedy ze szpar w podłodze, ze szczelin pod drzwiami i przez dziurki od kluczy wysnuwają się rodzinne tęsknoty i marzenia. Trzymam w dłoni kubek z wystygłą herbatą, popijam cicho. Sny jak fusy tańczą wokół mnie, osadzając na mojej twarzy niewidoczną pajęczynę. Co chwila muszę przecierać ją palcami, ściągać jak przeźroczystą maskę, zgarniać jak warstwę lepkiego kurzu. Tej nocy nie słyszę historii i sennych opowieści, nie wnikam w przetworzone przez stłumione odgłosy miasta wiotkie majaki. Czuję na twarzy jedynie strzępy śnionych emocji, pod powiekami wykwitają niemożliwe do nazwania barwy, a na języku osadza się odległy posmak innych światów.
Czasem pod stopami zaskrzypi wysłużony stopień albo obluzowana klepka. Zastygam wtedy w pół kroku, pozwalam dźwiękowi wybrzmieć, wpleść się w cudze sny bez zdradzania mojej obecności. Wstrzymuję oddech, zastygam i czekam, aż ta dźwięcząca w nocnej ciszy chwila zostanie przysypana przez kolejne kapiące leniwie sekundy. Wtedy spomiędzy pomrukiwań kaloryferów i rur, szumów pracujących mozolnie lodówek wyławiam echa śnionych odgłosów. Odpryski toczonych pod powiekami rozmów i wewnętrznych monologów wplatają się we wzory tapet, gubią się w fałdach firanek i zastygają w splotach pajęczyn. Pojedyncze słowa, kęsy zdań wnikają w tkankę Domu, prawie niepostrzeżenie wchodzą w jego spowolnione nocą tętno. Zamiast kraść pojedyncze sny, przyglądam się temu procesowi, swoją bezsennością wyłączony z prawdziwego życia mojej rodziny.
Starożytne zegary nabijają rytm dla moich kroków, co kwadrans odzywają się metalicznie spiżowe gongi. Choć w ciszy nocy ich głos niesie się pomiędzy kondygnacjami, nikt się nie budzi, gdyż moi bliscy od lat przyzwyczaili się do tych dźwięcznych znaków przemijania. Dla mojej wyostrzonej uwagi każdy kwadrans rozbrzmiewa jak wybuch. Serce na moment wytrącone zostaje z ustalonego rytmu, całe ciało zamiera na ułamek chwili. Liczę upływające godziny, przedświt zbliża się nieubłaganie. Nocą czas biegnie inaczej, prześlizguje się w ciemności, nadrabia dzienne rozleniwienie.
O tej porze sen jest najgłębszy, a sny najgęstsze. Czuję zawiesistość splątanych wrażeń i wątków, intensywność śnionych przez moich bliskich emocji. Sny wydzielają zapachy, które gęstą zawiesiną otulają łóżka śniących. Krążę szlakiem znaczonym drzwiami ich sypialni, wybierając sobie, kogo dziś odwiedzę. Czasem mijam ich pokoje po kilka razy, nie mając pewności, czy to odpowiedni moment. Długo się zastanawiam, nawracam uporczywie jak nocna zmora, aż wreszcie staję przed pomalowanymi na biało skrzydłami, które bronią dostępu do mieszkania Ani, mojej stryjecznej siostry.
Drzwi są wysokie, jak wszystkie w tej części domu. Naciskam powoli klamkę i czekam na szczęknięcie zamka. Jestem przygotowany na ciche skrzypnięcie otwierającego się skrzydła. Przede mną pogrążony we śnie salon mojej kuzynki. Pośrodku szklany stół z metalowymi krzesłami, głębiej długa jasna kanapa i wygniecione od siadania fotele. W kącie czarny, ślepy ekran telewizora. Pokój jest pusty, surowo urządzony. Brak mebli, poza niezbędnymi do przyjmowania gości. Na ścianach powiększone zdjęcia, zrobione przez Anię w Bośni i w Czarnogórze. Tafle antyram łapią światło z korytarza, prostokątne płaszczyzny lśnią srebrzyście. Pomiędzy nimi kolejne drzwi, jasny prostokąt odcina się od melancholijnej ultramaryny ścian. O tej porze nocy z kolorystycznego napięcia pozostał tylko głęboki kontrast. Przyzwyczajam oczy do ciemności i spokojnie spaceruję po pokoju. Przymykam powieki i sprawdzam, czy moje ciało pamięta rozkład mebli. Prześlizguję się pomiędzy stołem a fotelem, biodrem zawadzam o niedosunięte krzesło. Przez spodnie czuję ostrą krawędź metalu. Jeszcze dwa kroki i kolanem dotykam kanapy. Zawracam i krążę dalej. Oczy rozpoznają na fotografiach znane z dziennych odwiedzin widoki, pamięć podsuwa gotowe obrazy. Jeśli uda mi się bez zawadzania o nic, po omacku, okrążyć jeszcze raz stół, będę gotowy, by przejść dalej.
Sprzęty są dla mnie łaskawe, usuwają się spod nóg. W końcu staję przed drzwiami do sypialni. Lekko uchylone, na tyle wypaczone, że nigdy nie da się ich domknąć. Stoję przed nimi, nasłuchując. Nie dochodzą do mnie żadne szmery, natężając się, łowię bezgłośny, równy oddech Ani. Czekam na kolejne tchnienia, spowolnione, zmuszające mnie do powstrzymywania powietrza w płucach. Kiedy już zrównają się nasze rytmy, palcem trącam ostrożnie drzwi. Te uchylają się z lekkim skrzypieniem. Nie wchodzę jednak od razu. Patrzę na pokój, wyławiam z ciemności jaśniejsze plamy. Zasłony są tu cienkie, przez wzorzysty materiał przenika zaokienne światło. Pomarańczowa poświata wydobywa z mroku kształty mebli i topografię pomieszczenia. Na wprost regał z książkami, obok niego sofa. Na sofie gazety, brudny talerz, torebka. Patrzę na porozrzucane po podłodze buty i ubrania, krzesło obwieszone bluzkami, rajstopami i bielizną, biurko ugięte pod stertami papierów, teczek i segregatorów. Jest ciepło, moja kuzynka nie lubi marznąć, kaloryfer zawsze odkręca do oporu. Stoję na pograniczu między chłodem korytarza a sennym gorącem uderzającym w twarz.
Ania jest dwa lata starsza ode mnie, już kilka lat temu przekroczyła trzydziestkę. Samotna, kiedyś miała chłopaka, ale im nie wyszło, nie lubi o tym mówić, troskliwe zapytania rodziny o ślub nauczyła się zbywać żartami. Nie wytrzymała na studiach, wyjechała na kilka lat za granicę, do pracy, aby poznać nowych ludzi, zobaczyć kawałek świata. Siedziała w Anglii, potem trochę w Irlandii. Wróciła z niewielkimi oszczędnościami, starczyło na używany samochód i remont dwupokojowego mieszkanka w naszym Domu. Po kilku miesiącach bezczynności zaczęła pracować w jakiejś organizacji pozarządowej. Kilka razy zmieniała pracę, wspierając chore dzieci, uchodźców, więźniów politycznych. W końcu znalazła przystań w fundacji wspomagającej państwa bałkańskie. Wielokrotnie jeździła do Sarajewa, pisała raporty o zmianach zachodzących w Bośni i Hercegowinie, na bieżąco przyglądała się ostatnim wydarzeniom w Kosowie. Wiedziałem, że niektóre wyjazdy sporo ją kosztowały. Wracała potem oklapnięta, na kilka tygodni popadała w apatię, mechanicznie wykonując powierzone jej obowiązki.
Do perfekcji opanowała umiejętność nieprzebywania z samą sobą. Jej mieszkanie do późna pełne było gości albo ona znikała na kilka nocy. Kiedy wreszcie zostawała sama, słuchała muzyki, w kącie ciągle błyskał ekran telewizora. Chwile ciszy wypełniała rozmowami przez telefon. Wreszcie padała znużona do łóżka, następnego ranka złowieszczo i za późno budzona przez ostry sygnał budzika.
Niekiedy jednak wracała ożywiona, w oczach miała iskry, z wszystkimi żartowała, przesiadywała we wspólnych pokojach i rozmawiała z babciami. Choć była bardzo zaangażowana w swoją pracę, nie lubiła o tym opowiadać. Dla rodziny miała kilka gotowych historii, wygładzonych od ciągłego opowiadania. Mówiła wtedy rzeczowo, z przejęciem, ale nieco nienaturalnie, jakby czytała z książki lub recytowała zapamiętany w szkole poemat.
Czasem jednak zapraszała któregoś z braci lub kuzynów na rakiję i wtedy wyrzucała z siebie potoki słów. Piliśmy pędzoną w Slawonii śliwowicę i słuchaliśmy historii z innego świata. Kiedy wypiła trochę więcej, przechodziła na swój prywatny dialekt, którym porozumiewała się tam, w krajach byłej Jugosławii. Szorstka mieszanina serbskiego i rosyjskiego, czasem przełamana kalkami z polskiego. W tym języku cytowała zasłyszane opowieści. Ta dziwna mowa, pod wpływem alkoholu czasem tracąca swą naturalną śpiewność, potęgowała w nas wrażenie tajemnicy, którą spowite były Bałkany. Wyobrażając sobie opowieści Ani, zawsze widziałem ziemię szarą, mroczną, horyzont rozjaśniany wybuchami. Oglądałem jej oczyma biednych ludzi bez domów, zaminowane pola i zrujnowane miasta. Obrazy były czarno-białe, jak zdjęcia wiszące w salonie. Po rakii powojenny świat dawnej Jugosławii nie miał żadnych jasnych barw. W wakacyjnych planach instynktownie unikałem tego mrocznego półwyspu, żałując po cichu, że nigdy nie zobaczę czerwonych dachów Dubrownika, wężowych zakrętów Boki Kotorskiej i strzelistego mostu nad Neretwą. Po takich spotkaniach wracałem do swoich pokojów zesztywniały, przesiąknięty papierosowym dymem. Zasypiałem na schodach, budziłem się w łóżku, nigdy rankiem nie czułem bólu głowy.
Zegar na dole wybija kwadrans. Klatkami schodowymi pojedynczy dźwięk gongu unosi się na kolejne piętra, wnika w korytarze, przeciska się nad progami do pokojów, aż wreszcie dociera do sypialni Ani. Czuję jego uderzenie na plecach. Znowu zastygam w bezruchu, znów przyśpiesza mi serce, spowolnione przed chwilą i zsynchronizowane z oddechem mojej kuzynki. Muszę odczekać jakiś czas, powrócić do dawnego rytmu. Kiedy mi się to wreszcie udaje, ostrożnie robię kilka kroków. W głębi pokoju, na wprost okna, stoi duże łóżko. Proste, metalowe, czekające na drugą osobę. Podchodzę do zimnej poręczy. Na środku, odkryta do pasa, leży Ania. Wokół niej kołdra kłębi się jak na barokowych obrazach, owijając się wokół bioder. Śpi nago, ręce ma wyrzucone nad głowę, twarz tonie w puchatej poduszce. Jej piersi unoszą się w powolnym oddechu. Patrzę na lekko otwarte usta, na policzek znaczony pręgami po zmiętej pościeli, na płowe włosy w nieładzie. Śniada, pośrodku dużego łóżka, zaplątana w połyskującą tkaninę.
We śnie nie widać jej za długich nóg i tego, że na jawie porusza ramionami w niezgrabny sposób. Nie widać w tym świetle niewielkich pieprzyków na dekolcie. Noc zakrywa te wszystkie szczegóły, które podglądaliśmy wiele lat temu. Trwały rodzinne wakacje, z jej braćmi, Pawłem i Andrzejem, snuliśmy się za Anią jak cienie. Miała wtedy piętnaście lat, rankami brała koc i szła przez las na odkrytą przez siebie polanę. Nie mogliśmy się doczekać, aż skończy jeść śniadanie, ponaglałem w myślach każdy kęs chleba, który brała do ust. Jadła wolno, jakby rozmyślnie nas rozdrażniając, choć w rzeczywistości była po prostu niejadkiem. Jeszcze tylko ostatni łyk mleka, otarcie białych wąsów, mycie zębów, koc, jakiś olejek, książka pod pachę. Codzienne gesty dłużyły się jak szkolne lekcje. Wreszcie wyruszała, niknęła na ścieżce pomiędzy świerkami, a my, inną drogą, ruszaliśmy w tym samym kierunku.
Polana, pełna borówek, kwiatów i brzęczenia pszczół. Tam Ania opalała się nago, a my, odurzeni, podglądaliśmy ją spomiędzy paproci. Mieliśmy radziecką lornetkę, uczyliśmy się jej ciała na pamięć, studiowaliśmy każdą wypukłość, każdy pieprzyk, każdy włosek. W myślach układałem sekretną, zakazaną mapę jej nagości. Ania była w tym wszystkim niewinna i nieostrożna, bezpieczna swą pozorną samotnością. Przyjmowała na swym zatopionym w wysokiej trawie posłaniu wszelkie wyśnione przez nas pozycje, przeciągała się, smarowała olejkiem, czasem drapała, z zadowoleniem przyglądając się opaleniźnie. Gorące godziny kapały jak miód, byłem w siódmym niebie. Koniki polne grały oszałamiająco, zagłuszając nasze ciężkie oddechy i wyszeptywane spieczonymi wargami słowa. W gardłach zasychało nam od wrażeń, chyba nigdy wcześniej i nigdy potem nie miałem takiego doświadczenia intensywności życia, głębokiego wejścia w tkankę rzeczywistości. Byłem łąką, źdźbłami kołysanymi przez lekkie podmuchy wiatru, byłem cieniem rzucanym przez strzeliste świerki, ostrym, żywicznym zapachem igliwia. Kochałem wtedy Anię cichą i płomienną miłością, snując skazane na porażkę plany, osładzając swe nieziszczalne marzenia naszym dalszym pokrewieństwem. Paweł i Andrzej się nie liczyli, oni byli jej rodzonymi braćmi, a ja tylko kuzynem, stryjecznym bratem, prawie obcym. Pamiętam, że obecność kuzynów zaczęła mi przeszkadzać. Nie byłem zazdrosny, w końcu to przecież jej bracia, ale wolałem przebywać z nią sam na sam, czułem powagę tej niedopuszczającej nikogo niepowołanego intymności. Nie mogłem ich jednak przegonić, nawzajem byliśmy zakładnikami naszej winy. Na szczęście po tygodniu znudzili się siostrą i zostawaliśmy tylko we dwoje. W myślach układałem nasze wspólne życie aż do późnej starości. Do dzisiaj nie wiem, czy Ania miała świadomość naszej obecności. Choć od tamtego sierpnia minęło prawie dwadzieścia lat, nie zdobyłem się nigdy na wyznanie prawdy. Chyba do dziś patrzę na Anię oczami tamtego chłopca, nic nie usunie tamtych obrazów i towarzyszącego im łomotu serca.
Przed obiadem uciekaliśmy do chaty i potem każdy z nas pilnował się, by się przed nią nie zdradzić. Dlatego też wieczorami unikałem spotkań i rozmów z Anią, udawałem, że mam własne sprawy i zapamiętale strugając finką jakieś niepotrzebne nikomu patyki, co chwila szukałem jej oczami. Z cienia przypatrywałem się temu, jak chodzi po polanie, jak pomaga nacinać kiełbasę na ognisko, jak wierzchem dłoni ociera łzy przy krojeniu cebuli albo jak na ganku przy bladym świetle lampy naftowej czyta książkę. Wokół jej głowy tańczyły owady. Ćmy uderzały o rozjarzony klosz. Było lato, Ania ubierała luźne sukienki, bawełniane bluzki na ramiączkach. Czujnie łowiłem wzrokiem każdy kawałek jej ciała ukazujący się w wycięciu dekoltu, gdy się pochylała, prześwitujący przez lekki materiał, gdy stawała między słońcem a mną, zaznaczający się pod bluzką, gdy odchylała się w tył na bujanym fotelu. Moja wyobraźnia malowała resztę tej tajemnej topografii, szkicując krzywizny i zagłębienia troskliwie przechowywane przez pamięć. Przez cały dzień nie wychodziłem z ukrycia, patrzyłem, udając, że nie patrzę. To ja byłem patrzącym, a ona tą, na którą się patrzy i nie mogłem dopuścić, by role się odwróciły; nasze spojrzenia się nie krzyżowały. Otaczała nas pulsująca muzyka pasikoników, poszarpana linia lasu odcinała się od rozgwieżdżonego nieba, a w dole usypiała Łopuszna.
Myślę, że tam się wszystko zaczęło. Na miesiąc zjeżdżała się cała rodzina, wujkowie, ciotki, gromada kuzynów. Mieszkaliśmy w chałupie wynajętej od krewnych babci Marii, na hali ponad wsią, dzieci spały na strychu, rodzice w dwóch przestronnych izbach. Kuchnia polowa, warzywa kupione od gospodarzy, weki z mięsem, koniec lat osiemdziesiątych. Chodziliśmy po Gorcach, zbieraliśmy grzyby, opalaliśmy się i spacerowaliśmy po lesie. Kiedy padał deszcz, wszyscy czytali książki albo grali w karty. Tam nauczyłem się brydża, stryj Piotr i ciotka Magda potrafili grać do rana. Wujkowie prowadzili niekończące się dyskusje o polityce, co sierpień roztrząsano upadający system, rewolucje przetaczały się przez drewnianą chałupę każdego wieczoru. Co dwa dni schodziliśmy do sklepu, co niedziela do drewnianego kościółka Przenajświętszej Trójcy, 15 sierpnia maszerowaliśmy pod Turbacz. Miałem trzynaście lat i głębokie przekonanie, że staję się mężczyzną, Ania była piękna, mnie wystarczało to niespełnienie. Wszyscy byliśmy jakoś blisko siebie. Mieliśmy o czym rozmawiać, nie pamiętam, by ktokolwiek się nudził. Było dobrze. Ten Dom, po którym teraz chodzę, meandrując pomiędzy snami moich bliskich, to tylko konsekwencja tamtych wakacji, tych tygodni spędzanych na wspólnych rodzinnych wyjazdach. Właśnie wtedy to się musiało zacząć.
Ania przewraca się na bok. Składa dłonie jak do modlitwy i kładzie na nich policzek. Mlaska kilka razy, oblizuje spierzchnięte wargi, wciąga głęboko powietrze, jakby przyzywała kolejny sen. Śliska pościel ześlizguje się po biodrze. Podchodzę bliżej i delikatnie, by jej nie zbudzić, naciągam kołdrę na jej ramiona. Porusza się pod ciężarem puchu, ale się nie budzi. Jeszcze tylko sprawdzam, czy nie zapomniała wyciszyć telefonu, po co ma ją budzić z samego rana. Niech się nie budzi, dopóki sama nie zechce.
Wycofuję się tyłem, na palcach, czując pod stopami szczeliny pomiędzy klepkami parkietu. Czasem muszę nogą przesunąć na bok jakiś zmięty podkoszulek, zwiniętą w kłębek parę dżinsów. Przekraczając próg, delikatnie przyciągam do siebie skrzydło drzwi, które lekko skrzypi. Dopiero wtedy obracam się do Ani plecami i ruszam dalej, w kierunku jasnego czworoboku. Wyślizguję się na korytarz i delikatnie zamykam za sobą drzwi. Sprężyna w zamku strzela cicho.
Schodzę dwa piętra w dół, nigdzie się nie śpieszę. Schody są puste, korytarze wymarłe. Czasem podczas tych wielogodzinnych wędrówek spotykam kogoś, w drodze do łazienki, do kuchni. Ciotki i kuzyni idą niepewnie, pod ścianami, hałasują każdym krokiem, co chwila coś trącają, patrzą na świat nieufnie, mrużą oczy i ziewają, nie zasłaniając ust. Kiedy dotrą do celu, najczęściej coś zrzucają, choć przecież tak bardzo starają się zachować ciszę. Wtedy właśnie złośliwe przedmioty wypadają z rąk na podłogę, drzwi skrzypią, a pod stopami pojawiają się rzeczy, które powinny stać spokojnie na swoim miejscu. Krzesła zastawiają drogę, kontakty zmieniają swoje położenie. Kiedy się mijamy, wymieniamy tylko półprzytomne spojrzenia, nie mówimy nic do siebie, a rankiem udajemy, że tych spotkań nie było. Nie ma do czego wracać, gdyż dokonały się w innym świecie; w innym nastroju, jak powiedziałby mój brat. Dzisiaj jest spokojnie, cały Dom oddycha miarowo i równo, jeśli kogoś poza mną nęka bezsenność, udaje, że śpi i tylko przewraca się w swoim łóżku, szukając dogodniejszej pozycji dla przyjęcia synów Hypnosa.
W korytarzu koło głównej kuchni napotykam drepczącego przy ścianie wujka Tomasza, szurającego kapciami po parkiecie, w gęstej, nieprzeniknionej ciemności szukającego drogi. Słysząc moje kroki, zastyga na chwilę, przywierając plecami do zimnego muru. Unosi głowę i kręci nią na wszystkie strony.
— Kim jesteś? — pyta.
To pytanie zawsze mnie paraliżuje. Kim jesteś, tym pytaniem, na poły wyszeptanym, na poły wykrzyczanym starym, suchym głosem zawsze stawia mnie pod znakiem zapytania. Czuję się przyłapany, nakryty we własnej grzeszności, chcący schować się za zakrętem korytarza, pod dywan, pomiędzy futra zastygłe w szafie. Kim jesteś, to bezradne pytanie starca dotyka mnie jak oskarżenie. Nerwowo szukam usprawiedliwienia, jak przyłapany na zakazanych zabawach smarkacz. Kim jestem, zaczynam się zastanawiać i nie znajduję odpowiedzi na to najprostsze pytanie. Dobrze, że nie widzi paniki, moich rozbieganych myśli. Ale uspokajam wujka Tomasza, jego napięta twarz się wypogadza, uspokajam go, sam nie mogąc uspokoić siebie. Z tego wszystkiego proponuję, że odprowadzę go do jego pokoju. Przystaje na to, zagubiony w wiecznej ciemności, pomiędzy piętrami, z dala od swego łóżka. Poprawia frotowy szlafrok i wyciąga rękę w moim kierunku. Biorę go pod ramię i drobnym kroczkiem mozolnie przemierzamy drogę do jego sypialni. Wyczuwszy framugę, dziękuje mi i żegna się ze mną. Zamykam za nim drzwi i wracam do miejsca naszego spotkania.
Wujek musiał już doczłapać do łóżka, w swoim pokoju zna na pamięć każdy kąt, ale ja chodzę tam i z powrotem, wybity z rytmu, wytrącony z własnej wędrówki. Lubię to poczucie, że jestem w Domu sam, sam na jawie pośród śpiących, że to ja krążę pomiędzy ich pokojami, pochylam się nad ich łóżkami, wsłuchuję się w ich oddechy i z rozluźnionych twarzy staram się wyczytać treść snów. Wtedy, w nocnych godzinach, kiedy życie Domu zamiera, czuję się jego panem i opiekunem, troskliwie przemierzam korytarze i klatki schodowe, w ciszy i ciemności władając tą podległą mi krainą śniących. Pojawienie się innych osób inaczej niż zagrzebanych w pościeli i bezbronnie wystawionych na moje spojrzenie, pojawienie się na korytarzu pytającego: „Kim jesteś?” wujka Tomasza zabiera mi tę pewność siebie, sprawia, że rozglądam się nerwowo, moje dotychczas spokojne kroki tracą swą płynność, w każde stąpnięcie wkrada się drżenie. A może ktoś idzie za mną, a może ktoś mnie obserwuje, a może nasłuchuje zza swoich drzwi odgłosów mej wędrówki? Muszę się uspokoić, muszę przystanąć, przeczekać do następnego gongu, znieruchomieć i zniknąć, przekonać mych prześladowców o własnym nieistnieniu. Nie ma mnie, śpię, nie słyszycie mojego oddechu, nie słyszycie moich kroków, przywidziało wam się, wydawało się tylko, nigdy nie chodziłem nocą po Domu, nigdy nie nachodziłem was w waszych matecznikach. Czas gęstnieje jak smoła, chrapania przenikające pod drzwiami przywracają mi poczucie bezpieczeństwa. Ruszam.
Przechodzę przez salę kolumnową, pusta przestrzeń nade mną trwa w bezruchu. Stąd, obok kuchni, do sypialni babci Marii. Mam same babcie Marie, nasz Dom pełen jest starych Marii. Maria Wichrowa, matka mojej Matki, nazywana babcią Marysią, i Maria Chochołowa, matka mojego Ojca, nazywana babcią Marią, do tego jeszcze jej szwagierka, też Maria, i też Chochołowa, wdowa po wujku Szczepanie. Trzy Marie, a wszystkie po osiemdziesiątce, młodszych nie ma, nikt nie miał śmiałości, imię się wyczerpało.
Teraz do sypialni babci Marii, Marii Chochołowej. Jeszcze przed zakrętem słyszę niespokojne, nierówne chrapanie. Drzwi są otwarte, jak zawsze. Na wszelki wypadek, żeby zawołać którąś z synowych, jakby się coś działo. Wchodzę na miękki dywan, w powietrzu unosi się delikatny zapach starych ubrań i słodkich, niemodnych od lat perfum.
Własny dom nie pachnie, pachną inne domy. Zauważyłem to już dawno, jeszcze kiedy mieszkaliśmy w bloku. U siebie w mieszkaniu nie wyczuwałem żadnego szczególnego zapachu. Czasem, kiedy Matka gotowała kiszoną kapustę, albo kiedy Ojciec malował kaloryfery, ta bezwonność domu zawłaszczana była przez obce aromaty. Wtedy trzeba było długo wietrzyć, robić przeciągi, otwierając wszystkie okna i drzwi wejściowe, wpuszczając z korytarza duszący lizolem zaduch. Wszystko po to, by przywrócić pierwotny, bezwonny stan. Ale to, że domy pachną, odkrywałem, odwiedzając moich kolegów. Siedziałem, rozmawialiśmy, graliśmy, przeglądaliśmy albumy i czułem, że ich mieszkania pachną. Czasem przyjemnie, czasem nie, obco, odpychająco, najczęściej neutralnie. Pachną szkoły, klatki schodowe, urzędy i knajpy; swój aromat mają uczelnie i muzea, kościoły i sklepy. Ale nie własny dom.
Odkąd jednak mieszkamy wszyscy w tym wielkim, połączonym wieloma schodami Domu, tę naturalną, jak sądziłem, bezwonność wypełniły zapachy prywatne. Czuje się je dopiero po wejściu do poszczególnych pokojów, czasem obce aromaty przenikają na korytarze. Inaczej pachną sypialnie babci Marii i babci Marysi, trochę inaczej pokoje wujka Tomasza, wujka Łukasza czy mojego Ojca, jeszcze inaczej natomiast mieszkania młodych kuzynów z dziećmi. Zapachy przedwojnia i późnej nowoczesności, proszków do prania, środków do czyszczenia dywanów, oleju do parkietów; starczy aromat terpentyny i aptecznych chemikaliów, niemowlęcy powiew kremów i kosmetyków. W bibliotece czuć tytoń i wrośnięty przez lata w książki kurz, w kaplicy niewywietrzony dobrze zapach tynku, w kuchniach ślady po gotowanych potrawach. Wszystko, co jest poza tym, węch traktuje jako naturalne, przyzwyczaja się do tego i nie zauważa w codziennym życiu.
A przecież od roku nasz Dom pachnie jak żaden inny. Kiedy tylko Olga z Michałem po rodzinnej naradzie otworzyli na parterze sklep ze wschodnimi przyprawami, klatkami schodowymi po wszystkich zakamarkach rozsnuł się tajemniczy aromat Orientu. Cynamon i goździki, curry i kardamon, imbir, kmin, gałka muszkatołowa i wiele innych, często nienazwanych po polsku aromatów przenika do każdego pomieszczenia, tworząc gęstą, lekko świdrującą w nosie mieszankę. Lubię przystawać i wciągać ją głęboko, aż do samego dna, aż do samego czubka głowy. Wtedy pod przymkniętymi powiekami pojawiają się smakowite, obce potrawy, zachwalane w niezrozumiałych, gardłowych językach. Widzę kryte uliczki arabskich bazarów pełne wylewających się ze sklepów towarów; widzę dywany i południowe owoce, draperie z nanizanych na sznurki suszonych strąków papryki i błysk miedzianych naczyń; widzę ubranych w galabije sprzedawców o śniadej skórze i białych zębach. Kiedy jednak to wrażenie mija, uświadamiam sobie, że nie znajdę już drogi do własnego domu, do domu, który nie pachnie.
Zostawiam te sklepy cynamonowe na progu i zanurzam się w duszącą zawiesinę różanego olejku i dekadenckiego międzywojnia. Pokój babci Marii zawładnięty jest przez ciężki komplet mebli z kaukaskiego orzecha, trzydrzwiowa szafa śledzi mnie swym owalnym lustrem. Kątem oka dostrzegam siebie samego skradającego się w poprzek pomieszczenia. W pierwszym odruchu odwracam się w stronę intruza i widzę swoją pogrążoną w cieniach sylwetkę.
Naprzeciw szafy stoi komoda, której wielkich szuflad babcia już od kilku lat nie potrafi sama odsuwać. Wie o tym, ale za każdym razem próbuje, siłując się z hebanowymi gałkami. W końcu siada zmęczona i słabym głosem woła kogoś do pomocy. Na komodzie, pod ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej, stoi cmentarzysko rodzinne, fotografie kilku pokoleń, poustawiane w ramkach niczym stele nagrobne. Ze zdjęć w dzień patrzą czarno-białe spojrzenia pradziadków i rodzeństwa babci, w środku wyróżniony formatem portret dziadka Jana w wojskowym mundurze. Teraz widzę tylko zarysy sylwetek, przypominam sobie znane od dzieciństwa oblicza, nieco usztywnione, raczej poważne niż uśmiechnięte. Pomiędzy nimi kolorowe fotografie żyjących, wnucząt i prawnucząt, nierozróżnialne od siebie podobizny opatulonych w białe stroje niemowląt. Blat komody jest przestronny, ale ramki stoją gęsto, w idealnym porządku. Co tydzień babcia siada na krześle i flanelową szmatką przeciera szybki z kurzu. Kiedy byłem mały, towarzyszyłem jej w tym sobotnim rytuale, wysłuchując przy kolejnych fotografiach znanych na pamięć historii. Babcia opowiada o swojej rodzinie tymi samymi od lat słowami, wzdycha w tych samych momentach opowieści. Przez obrzęd przecierania ramek musiała przejść każda poważna kandydatka na synową, wnukową, każdy wchodzący do rodziny młody mężczyzna. Obrzęd trwa około godziny, potem babcia Maria reflektuje się, że tyle czasu zleciało, wyciąga drugą szmatkę i pozostałe portrety wyciera w milczeniu wraz ze swoim słuchaczem. Najczęściej opowieści urywają się na pokoleniu babci. Młodsi trafią do nich po swojej śmierci. Kiedy oprawki lśnią już szklanym blaskiem, babcia Maria zostaje sama w pokoju i jeszcze przez jakiś czas, już stojąc przy komodzie, patrzy na swoją rodzinę. Opiera się dłońmi o mebel i przenosi na ręce ciężar ciała. Kiedy jest sama, nie stara się powstrzymać drżenia lewej dłoni. Nasadza na nos okulary, które zawsze nosi na szyi, i podnosząc śmiesznie twarz, żeby złapać ogniskową, wędruje wzrokiem po fotografiach. Tu czas się zatrzymał. Jej rodzeństwo ma po dwadzieścia lat, dzieci są wiecznie w klasie maturalnej, wnuczęta nie wyrastają z niemowlęctwa.
Mijam tę galerię Chochołów, potem smukły kwietnik z rosochatą paprotką i dochodzę do wysokiego łóżka. Blada twarz babci Marii zatopiona w wielkiej poduszce dopiero po chwili wyłania się z cienia. Na rzadkie siwe włosy nałożona jest biała siateczka. W przeciwległym rogu pokoju czeka koniakowa peruka, bez której babcia nie pokazuje się publicznie. Teraz leży z zapadniętymi ustami, cicho pochrapuje, zakopana w puchową pierzynę. Śpi na wznak i podciąga nogi, dlatego kołdra jest wypiętrzona nienaturalnie. Zawsze marznie, Ania musi mieć to po niej, więc sprawdzam, czy przypadkiem nie przykręciła sobie kaloryfera. Zza gęstej firanki czuję obezwładniający zapach geranium, pielęgnowanego troskliwie, odkąd sięgam pamięcią. Wracam do łóżka babci i przysiadam na brzegu. Ostrożnie, by nie usiąść na jej dłoni, bo babcia Maria śpi przykryta po samą szyję. Mijają minuty, a ja patrzę w jej twarz, żłobioną zmarszczkami, wygładzoną snem starą twarz dziewięćdziesięcioletniej kobiety. Na co dzień chodzi z zaciśniętymi ustami, przyjęła maskę surowości, która pasuje do odgrywanej od wielu lat roli seniorki rodu. Stara się nad wszystkim panować, chodzi po Domu, stukając laską i zaglądając w różne miejsca. Bacznie przygląda się wszystkiemu zza wielkich okularów, a ciemne, grube oprawki dodają jej grozy i powagi. Radzi, jak doprawić gotującą się zupę, poucza synowe i wnuczki, sprawdza, czy na licznych meblach nie zebrał się kurz, aż wreszcie puka do któregoś z wnucząt i, prowadzona troskliwie do najbliższego fotela, pyta, co słychać. Jej styl onieśmiela każdą nową osobę w rodzinie, ale szybko można się przekonać, że surowość jest tylko szykownym przebraniem, w którym odgrywa rodzinną rolę. Kiedy zapada się we własnym fotelu, oddzielona od reszty rodziny drzwiami, albo siedzi przed ekranem, śledząc losy bohaterów ulubionego serialu, jej twarz wypogadza się, ściągnięte brwi łagodnieją.
Teraz leży, pewnie w skarpetkach i swojej ciepłej koszuli z długimi rękawami. To dobrze, bo nie obudzi się zmarznięta, jeszcze raz rzucam okiem na wskaźnik termostatu. Przy okazji poprawiam szklankę ze sztuczną szczęką, która przesunęła się niebezpiecznie na sam brzeg szafki nocnej i może upaść przy nieostrożnym ruchu. Dno szklanki trze cicho o granitowy blat, mija okulary, fiolki z tabletkami, buteleczki z lekami, ciemny, rozlatujący się modlitewnik, z którego wystają święte obrazki o postrzępionych rogach, opieczętowane pamiątki wizyt duszpasterskich.
Kiedy odchylam się i spoglądam na babcię, zauważam, że zaczyna niespokojnie poruszać głową. Nagle siada, otwiera oczy i patrzy na mnie swoim siwym spojrzeniem.
— Jasiu, przyszedłeś? — pyta, świszcząc bezzębnymi ustami.
Serce mi łomocze.
— Tak. Śpij — odpowiadam drżącym głosem.
Kładzie się, mamrocząc coś niezrozumiale. A ja czekam jeszcze chwilę, aż powróci do swoich snów, wstaję i wycofuję się w cień. Przed wyjściem sprawdzam jeszcze, czy babcia Maria nie zapomniała nakręcić zegara, przez siedemdziesiąt lat ani razu nie zapomniałam, chwali się czasami, a była wojna, dzieci się rodziło, czasem choroba przyszła, dopowiada. Wolno ciągnę za łańcuszek, szyszka mozolnie wspina się do góry, słychać cichutkie cykanie. W tym momencie z sali kolumnowej odzywa się kolejny gong, w jego dźwięku wyślizguję się z sypialni babci Marii.
Czuję chłód własnego niewyspanego ciała, więc idę do kuchni i nastawiam wodę. Próbuję sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem kubek. Pewnie przed drzwiami Ani, na szafce obok wazonu z suszonymi kwiatami. Zostawiam wrzątek burczący w czajniku i wspinam się znowu po skrzypiących cicho schodach. Kiedy wracam, czajnik wyłącza się z cichym cyknięciem i dyszy obłokami pary. Najciszej jak mogę, krzątam się, wypłukując stare fusy z kubka i sypiąc świeże, poskręcane w drobne kulki liście zielonej herbaty. Zalewam je wrzątkiem i ogrzewam zmarznięte dłonie o naczynie. Napój przyjemnie parzy przełyk, ciepło rozlewa się po żołądku. Herbata ma pusty smak zagotowanej wody, liście jeszcze nie naciągnęły albo wsypałem ich za mało. Przysiadam przy przykrytym ceratą stole i przerzucam wczorajszą gazetę. Niezauważenie ogarnia mnie kuchenna krzątanina. W tym pomieszczeniu zawsze czuję, jakbym marnował czas, więc staram się wykonywać kilka rzeczy naraz. Teraz piję herbatę, podczytuję gazetę, a palcami zbieram okruszki chleba ze stołu i strzepuję na podłogę. Gdyby nie noc, puściłbym radio. Gdybym miał przy sobie papierosy, uchyliłbym okno i zapalił. Kuchnia zdecydowanie sprzyja podzielności uwagi. Teraz śpi, ale od rana zapełni się ludźmi, na wszystkich palnikach grzać będą się garnki i patelnie, ciasta w piekarniku będą wyrastać poza formy.
Spomiędzy szelestu przewracanych stron gazety dochodzi do mnie ciche cykanie w korytarzu. To Puszcza, nasza stara suka, uderza pazurami o parkiet. Rytm jej kroków jest nierówny, Puszcza od kilku lat powłóczy tylną łapą, dlatego chodząc, synkopuje niczym wytrawny jazzman. Bezceremonialnie wchodzi do kuchni, siada, ziewa, wywijając śmiesznie różowy język i spogląda na mnie swymi smutnymi oczyma. W końcu mruczy i podchodzi, nadstawiając łeb do pieszczot. Ogon cicho uderza o nogę stołu. Drapię ją palcami za uchem, suka zaczyna lekko świstać. Jest jej dobrze. Ma już czternaście lat, jest najstarsza w swoim rodzie. Jej babkę Lutnię mój Ojciec dostał od swojego przyjaciela Jeana-Luca, kiedy po raz pierwszy odwiedził go w Tuluzie. Puszcza ma więc w swoich żyłach rozcieńczoną krew gończych gaskońskich, wymieszaną z zaprzyjaźnionymi wyżłami i ogarami. Po francuskich przodkach pozostały jej długie wiszące uszy, sierść jest pstra od późniejszych genów. W domu mieszka jeszcze jej córka Knieja i syn Kniei z ostatniego miotu, Skowyt. Żadne nigdy nie polowało, a lasy znają tylko z rodzinnych obrazów. Skończyła się Łopuszna, skończyły się lasy. Puszcza szybko nudzi się wszystkim, nawet doznawaniem przyjemności. Po chwili więc wymyka się moim dłoniom i człapie za lodówkę, by sprawdzić stan swoich misek. Trochę szura nimi po płytkach, wylizując ślady kolacji, bez przekonania wychłeptuje parę łyków wody, rozchlapując drugie tyle dookoła i przeciągając się, rusza na korytarz. Po chwili słyszę, jak drapie o swoje posłanie, usiłując się właściwie ułożyć. Pewnie zasypia od razu, cicho pochrapując po psiemu. Czasem poszczekuje przez sen i przebiera łapami, ale teraz jest jeszcze za wcześnie. Musi się porządnie rozespać.
Wylewam resztkę herbaty do zlewu i wstawiam kubek do zmywarki. Gdzieś trzaskają drzwi do łazienki. To pewnie stryj Piotr. Przeprojektowując Dom na potrzeby rodziny, zbudował za swą pracownią malutką łazienkę. Otulona z jednej strony ścianą i regałami, z drugiej zewnętrznym murem kamienicy, stała się dla stryja idealnym miejscem odosobnienia. Z początku łazienka, raczej niewielka toaleta, nie budziła moich podejrzeń. Jednak z czasem, doskonaląc swój kunszt nocnych wędrówek, odkryłem, że niemal co noc stryj kryje się za grubymi dźwiękoszczelnymi drzwiami. Nigdy nie śmiałem zapytać wprost, wprost o takie sprawy pytać nie przystoi, ale kiedyś w rozmowie zagadnąłem o samą łazienkę. Wtedy młodszy brat mojego Ojca wyznał mi, nieco się rumieniąc, cel tej pancernej konstrukcji. Dla niego wypróżnianie, zwłaszcza własne, było czynnością wstydliwą. Na tyle żenującą, by zwykłe procedury izolacji nie były go w stanie zadowolić. Sam fakt, że człowiek jest zmuszony wydalać w domu, pomiędzy innymi pokojami, pomiędzy kuchnią a sypialnią, w gwarze rodzinnego życia, zdradzając swoją słabość dźwiękami i wonią, był dla niego upokarzający. Dlatego zaprojektował to sekretne miejsce, dostępne dla wszystkich, ale zbudowane dla niego samego, i korzystał z niego w środku nocy, chcąc uwolnić swoich bliskich od bycia świadkami jego niegodnych procesów fizjologicznych. Teraz potrzeba, albo raczej pielęgnowany co noc rytuał, zaprowadziły go do owego miejsca odosobnienia.
Szanując sekretność nocnych rytuałów stryja, wstaję i ruszam w drogę powrotną. Pnę się do góry, myśląc już tylko o własnym łóżku. Kroki moje są coraz cięższe, brnę przez mrok i noc. Dookoła mnie śpią ludzie owładnięci przez synów Hypnosa. Ten siedzi w swej grocie, pewnie gdzieś u korzeni Domu, wpatruje się w nurt podziemnej rzeki i pilnuje, by niewiele śnionych opowieści wydostało się na światło dzienne. Niepamięć nadejdzie wraz z przebudzeniami, sen zmiesza się z jawą.
Mijam mieszkania bliskich, których tej nocy nie odwiedzę. Przechodzę obok sypialni mojego Ojca, drzwi są zamknięte, ale wiem, że gdybym je otworzył, zobaczyłbym kadr jak z obrazu Mantegni: nieruchomą sylwetkę przykrytą cienkim prześcieradłem, zwróconą stopami ku mnie. Rzadko nocami odwiedzam Ojca, bo wiem, że w sąsiednim pomieszczeniu śpi Matka swoim czujnym snem; nie chcę jej zbudzić.
Mijam kolejną kuchnię i przylegającą do niej spiżarkę. Spod jej zamkniętych drzwi przesącza się blade światło, szum lodówek zagłusza odgłosy nocnego podjadania, o które mogę podejrzewać tylko ciotkę Magdę.
Mijam mieszkanie Olgi i Michała. Kilka godzin temu kochali się, cicho, ostrożnie, by nie zbudzić małej Kai. Teraz Michał śpi, a Olga pewnie karmi małą. Często obie przy tym usypiają, Kajka je niewiele i raczej niechętnie. Może tak jest i tym razem. Mozolnie pnę się w górę. Przechodząc koło okien, widzę popielaty przedświt, po ścianach kamienic pełzają ostatnie nocne cienie. Moje drzwi są na końcu korytarza, wysoki strop pochyla się pod skosem dachu.
Mijam drzwi do pracowni wujka Łukasza, kiedy słyszę cichą rozmowę. Przystaję mimowolnie i nadstawiam ucha. Przed oczami staje mi wielkie pomieszczenie, w którym wujek śpi, przyjmuje gości, maluje i spędza całe dnie. Zagracone dziwnymi rekwizytami, pełne upiętych w nieoczekiwanych miejscach kotar, prześwietlone szklaną ścianą wychodzącą na podwórko. Wyobrażam sobie, że wujek Łukasz siedzi na łóżku, głos dochodzi z tamtego kąta. Coś rzeczowo komuś tłumaczy. Z początku daje się wysłyszeć tylko intonacja, znaczenie pojedynczych słów się rozmywa. Nie słychać odpowiedzi, więc zapewne rozmawia przez telefon. Dziwna pora na rozmowy, może zadzwonił któryś z dawnych znajomych, rozrzuconych po wszystkich możliwych strefach czasowych. Natężam słuch, słowa zyskują sens, układają się w zdania.
— … nie mogłem przecież nic zrobić, co ja mogłem? To znaczy, mógłbym, gdybym wiedział to, co teraz. Ale dowiedziałem się za późno, już po fakcie… Nikt mi nie powiedział, nie chcieli mi powiedzieć. Specjalnie to ukrywali, żebym nic nie mógł zrobić. Tak, tak jest najlepiej: nic nie powiedzieć i czekać, aż się sam domyśli. A jak tu się domyślić? Domyśleć… Co to, ja Duch Święty jestem? Prorok? I bądź tu mądry… Starasz się, chcesz jak najlepiej, a tu ci nie powiedzą, tam coś ukryją, zawsze jakąś szpilę wbiją…
Wujek Łukasz urywa. Wiem już, że nie rozmawia przez telefon. Wyobrażam go sobie, jak siedzi w tym zielonym wyciągniętym podkoszulku, w szerokich spodniach od piżamy, jak pali papierosa i toczy te swoje niekończące się rozmowy z samym sobą. Jak wylewa na siebie swoje żale, jak oblewa się całymi kubłami goryczy, jak usprawiedliwia się sam przed sobą, jedynym cierpliwym i wyrozumiałym słuchaczem. Pod osłoną nocy, zmarznięty od bezsenności, rozdrapuje stare rany, grzebie w swoich wieloletnich grzechach, opowiada sobie na nowo przebrzmiałe dawno historie, próbując zrozumieć minione wydarzenia, swoją w nich rolę. Za każdym razem te opowieści stają się gładsze, w rozgoryczeniu rozcieńcza swoje winy, przekonuje siebie o własnej niewinności. Przeżuwa własne upadki, próbuje oswoić niegdysiejsze zawstydzenia. Z wielkim zaangażowaniem, z powagą godną wielkich spraw, opowiada o swoich klęskach, małych i nieznaczących, o płaskich porażkach i płytkich winach, które pod osłoną nocy urastają jednak do wielkich dramatów, wujek sam dla siebie staje się postacią tragiczną, nad jego łysiejącą głową zawisa złowrogie fatum. Rzeczy małe i banalne zyskują wtedy na znaczeniu, najmniej ważna kwestia rzuca złowieszcze, pełzające po podłodze cienie.
Teraz wstaje i słyszę, jak szura kapciami po podłodze. Co chwila trąca porozrzucane przedmioty, klnie, zagłuszając odgłos przewracanych butelek. Wreszcie słyszę, jak nalewa sobie wódki do szklanki, może to jest wino, szyjka butelki szczęka o krawędź naczynia. Dno flaszki z hukiem wbija się w blat, wujek Łukasz zapewne przepija do siebie i wlewa alkohol jednym haustem. Zakrztusił się, kaszle, ale szybko łapie oddech, pięść uderza w klatkę piersiową. Pod ciężarem ciała skrzypi stare krzesło, więc pewnie siada albo opiera stopę na trzeszczącym siedzisku. Jeszcze dwa, trzy kaszlnięcia, przekleństwo, kolejny łyk.
— I takie mam, kurwa mać, życie. Spierdoliłem to, spierdoliłem równo. Ja spierdoliłem? Ja to spierdoliłem, się pytam? Pewnie, moja wina, zawsze jest moja wina… I zawsze tak było, zawsze. Jak coś, to Łukasz. To moja wina? Moja wina, pytam się?! Wiadomo, Łukaszek zawsze winny! Jak co złego, to na biednego Łukaszka. I nikt nie pyta, co się stało, dlaczego, czy aby na pewno… tylko od razu: Łukaszek… I zawsze tak było. Ani jeden, ani jeden jedyny raz, ani jeden raz nikt nie pomyślał, nawet cień… Nikt nawet nie próbował pomyśleć, że to nie Łukaszek. Jak nieszczęście, to zawsze Łukaszek. I tak zawsze, od zawsze było… Ani jeden, ani jeden jedyny raz… I żyj tak człowieku, ciągle w podejrzeniu. Co zrobisz, źle, jak nie zrobisz, też źle. I tak źle, i tak niedobrze. I zawsze na Łukaszka… Ile razy się potem okazywało, że to nie ja. Jak wtedy, z tym autobusem, co nie miałem prawa zdążyć. Wiadomo. Ale nikt nie przeprosi, nikt nie powie: Łukaszku, pomyliliśmy się, przepraszamy. Nikt nie powie. A przecież nie mogłem zdążyć, żywcem nie mogłem. No bo jak? Autobus odjeżdżał z Zakopanego równo o dwunastej, tak? Nawet jakby był spóźniony, to o wpół do pierwszej, góra. No, niech będzie: dwunasta czterdzieści pięć. To jakim cudem, jakim, kurwa, cudem, się pytam, mogłem zdążyć? Jakim, kurwa, cholernym cudem? Dostaję telefon o jedenastej trzydzieści, tak? Może nawet było parę minut po wpół do. Jestem na Ornaku, tak? To choćbym miał motorek w dupie, choćbym nawet śmigłowcem z toprowcami, a przecież nie mogłem śmigłowcem, bo niby jak, choćbym… No nie mogłem, kurwa mać, zdążyć… Ale potem pretensje, że to, że tamto, że gdybym się pośpieszył… Jak, kurwa, pośpieszył? I zawsze tak było, zawsze… Ani jeden, ani jeden jedyny raz…
Zostawiam wujka z nim samym. Teraz siedzi niedaleko drzwi, na korytarzu podłoga skrzypi pod moimi stopami. Dlatego jak można najwolniej, stawiam krok za krokiem, deski uginają się niemal niezauważenie. Ich odgłos, pewnie niesłyszany poprzez drzwi spoza kolejnych szklanek wódki, rozciąga się nienaturalnie w czasie. Przyśpieszam dopiero przed moimi drzwiami, szybko je otwieram, zamykam za sobą i zatrzymuję się. Jestem u siebie.
Wujek Łukasz, starszy brat mojej Matki, niespełniony malarz. Swój talent rozpuścił w wódce, to fraza Matki. Poobrażał się na wszystkich i wszystkich do siebie pozrażał. Mieszka u nas od samego początku, na strychu zorganizował sobie pracownię. Przez zimę niemal cały czas śpi, bo mało światła, jak mówi. Całymi dniami leży w pościeli, wstaje o dziwnych porach i schodzi do kuchni, rozczochrany i nieubrany. Drapie się po zarośniętym policzku, ziewa i zjada kilka kromek chleba z grubo krojoną wędliną. Najbardziej lubi szynkę konserwową, potrafi żywić się takimi kanapkami przez cały rok. Chleb, szynka i majonez. Siedzi w kuchni przez godzinę, może dwie, tępo, niemal w bezruchu. Czasem wypala papierosa, gasi peta w zlewie i wlecze się na górę do swego barłogu.
Latem jest lepiej, trochę maluje, głównie portrety na zamówienie. Ma pewną renomę, żyje w atmosferze wybrzmiałego dawno skandalu i krakowianie przychodzą do niego z polecenia, wyobrażając sobie, że dotykają wymarłej przed stuleciem cyganerii. Jeszcze na studiach wymyślił sobie ideę malarstwa intencjonalnego i ciągnie ją do dzisiaj. Teraz tamte portrety sprzed lat są w cenie, więc i na nowe jest popyt, legenda sztukuje wtórność współczesności. Pomysł był taki: malować tak, jak postrzega świadomość. A ta postrzega intencjonalnie, mówił, z uniesionym palcem cytując fenomenologów. Omiatając wzrokiem czyjąś twarz, nie robimy w umyśle jej fotografii. Zapamiętujemy jakiś detal: kolor oczu, krzaczaste brwi, zakrzywienie nosa, wykrój ust. Reszta, niedbale zobaczona, pozostawia wspomnienie mętne i nieostre, tworzy niewyraźne tło naszego postrzegania. I tak właśnie malował. Przyglądał się portretowanej twarzy przez minutę, nie dłużej, potem osobę wypraszał. Poza hiperrealistycznie oddawanymi szczegółami reszta portretu rozmywała się w impresjonistycznych fakturach. Jakiś podbródek, jakaś fryzura, jakaś niewyraźna szyja. Przyjęło się, chwyciło. Z zarobionych pieniędzy żyje skromnie przez kolejny rok, starcza na wódkę, papierosy i szynkę w konserwach.
Od czterech lat wujek Łukasz usiłuje zrobić freski w rodzinnej kaplicy na poddaszu, sam zresztą wpadł na ten pomysł, ale ciągle brakuje mu weny. Ściany są całe w szkicach i niedokończonych postaciach. Zewsząd spoglądają figury bez twarzy, smukłe jak na ikonach sylwetki niewypełnione żadną treścią. Wujek od lat nie ma nikogo, o jego byłej żonie nikt w rodzinie nie chce mówić. Ponoć ma córkę, już dorosłą dziewczynę, ale o tym też mówi się szeptem. Historia zakończyła się, kiedy byłem mały, zresztą wtedy wujek mieszkał gdzie indziej. Kiedy czasem ta opowieść wypływa, babcia Marysia zawsze wzdycha i macha ręką. A potem, jakby chcąc osłabić siłę tego gestu, przykłada dłoń do policzka, jakby ją bolał ząb, znowu wzdycha i cicho szepcze: „Mój Boże…”. Łukasz to Łukasz, powtarzają wszyscy.
Oczy mnie pieką, nadchodzi ranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo jest szare. Przez największe okno spoglądam na dachy Krakowa. Delikatnie lśniące od wilgoci płaszczyzny łamią się pod wszystkimi kątami. Pomiędzy krzaczastymi antenami i kapturami kominów widzę we mgle wieże i kopuły kościołów, machinalnie rozpoznaję i nazywam w myślach poszczególne budowle. Spomiędzy domów sterczą suche badyle bezlistnych drzew, nad miastem zaczyna się unosić krakanie gawronów. Słychać pierwsze tramwaje chrzęszczące na zakrętach po zmarzniętych szynach, od strony przystanków dochodzi przytłumione dzwonienie. Z mojego okna nie widzę ulic, nie widzę pierwszych samochodów wiozących ludzi do pracy, nie widzę pierwszych przechodniów wyprowadzających rozespane psy na rytualny poranny spacer. Widzę tylko szare i ceglaste dachy, mozaikę papy, dachówek i ocynkowanej blachy. A nad wszystkim unosi się lekko zaróżowiony masyw Wawelu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki