Читать книгу Złoty pociąg i tajemnice skarbów Polski - Włodzimierz Antkowiak - Страница 6
Wałbrzych, czyli złoty pociąg
ОглавлениеBomba medialna wybuchła 18 sierpnia 2015 roku, we wtorek. Tego dnia Radio Wrocław podało sensacyjną wiadomość, że dwie osoby, Polak i Niemiec, odnalazły zaginiony pociąg z II wojny światowej. Jakoś od razu skojarzono to ze złotem, którym pociąg miał być wypełniony – choć może niekoniecznie złotem. Jeszcze tego samego dnia wrocławska edycja „Gazety Wyborczej” z pełnym szacunkiem dla inteligencji swych czytelników informowała w wybitym grubą czcionką tytule: POCIĄG Z DIAMENTAMI ZNALEZIONY POD WAŁBRZYCHEM? NIEWYKLUCZONE! Początkowo nie było pewności co do miejsca postoju pociągu – prawnik reprezentujący „znalazców” nie ujawniał takich szczegółów – nie wiadomo było nawet, o który pociąg chodzi, teoretycznie mamy bowiem w Polsce co najmniej dwa złote pociągi: jeden ma stać pod górą Sobiesz koło Piechowic, a drugi gdzieś koło Szczawienka, między 61. a 65. kilometrem szlaku kolejowego z Wrocławia do Wałbrzycha.
19 sierpnia i następne dni przynosiły coraz więcej szczegółów, szybko więc okazało się, że chodzi o ten drugi. Pełnomocnik „znalazców” zapewniał dziennikarzy, że jego klienci chcą wprawdzie pozostać na razie anonimowi (mieli się pokazać za parę dni), ale są to, jego zdaniem, poważne, starsze osoby o dużej wiedzy, żadni „łowcy skarbów”, i że zgłoszenie należy traktować bardzo poważnie. Podobną opinię na konferencjach prasowych prezentowały władze Wałbrzycha (tunel z pociągiem miał się znajdować w granicach miasta), na ręce których pełnomocnik złożył oficjalne zgłoszenie o znalezieniu skarbu. „Znalazcy” nie potrafili wprawdzie powiedzieć niczego konkretnego na temat zawartości pociągu, mogła to być broń, archiwa, może jakieś inne dobra, kosztowności czy dzieła sztuki, przyjmowano jednak powszechnie, że najpewniej jest to złoto, być może nawet 300 ton tego kruszcu. Pełnomocnik zapewniał, że „znalazcom” nie chodzi o pieniądze, ale że oczywiście nie rezygnują z należnych im dziesięciu procent znaleźnego. Ktoś szybko obliczył, że 300 ton złotego kruszcu ma wartość 5 miliardów złotych, a dziesięć procent znaleźnego od tej sumy to 500 milionów, czyli niewiele mniej, niż wynosi budżet Wałbrzycha na 2015 rok.
Pierwszą osobą publiczną, która pod koniec pierwszego tygodnia festiwalu zachowała się w sposób rozsądny i odpowiedzialny, był wojewoda dolnośląski Tomasz Smolarz, co wypada podkreślić, bo wojewodów mamy różnych i gdyby trafiło na kogoś innego, mogło to wyglądać zupełnie inaczej. 21 sierpnia wojewoda zapowiedział zwołanie sztabu kryzysowego, a w poniedziałek, 24 sierpnia, na konferencji prasowej wczesnym przedpołudniem oznajmił, że na podstawie materiałów, które sztab miał do dyspozycji, można powiedzieć, że nie ma absolutnie żadnych dowodów potwierdzających znalezienie czegokolwiek.
Ten kubeł zimnej wody trochę ostudził nastroje, ale niewiele. Festiwal musiał trwać dalej.
Kulminacja nadeszła parę dni później, w czwartek, 27 sierpnia. Jej autorem był generalny konserwator zabytków Piotr Żuchowski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tego dnia minister wydał oficjalne oświadczenie, które cytuję:
W związku z nagłośnieniem informacji dotyczących odnalezienia tzw. złotego pociągu, w rejonie Wałbrzycha zaobserwowano wzmożoną aktywność poszukiwaczy skarbów. Zwracam się z apelem, by zaprzestać wszelkich jego poszukiwań, do chwili zakończenia oficjalnej urzędowej procedury, prowadzącej do zabezpieczenia znaleziska. W ukrytym pociągu – co do którego istnienia jestem przekonany – znajdować się mogą niebezpieczne materiały z czasów II wojny światowej. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że pociąg jest zaminowany.
Na dzień następny, na godzinę 13.30, minister zapowiedział konferencję prasową na dziedzińcu przed gmachem MKiDN, na której obiecał powiedzieć więcej.
Podgrzał atmosferę najlepiej, jak potrafił.
A następnego dnia rzeczywiście powiedział więcej. Stojąc samotnie na trawniku przed ministerstwem, naprzeciw zgromadzonych dziennikarzy, oświadczył, że jest na 99 procent pewien, że pociąg istnieje. Ma długość sto, może nawet sto pięćdziesiąt metrów. Jest to pociąg pancerny. Minister widział wyraźnie na „dobrej jakości zdjęciu georadarowym” platformy i działa samobieżne, a jako historyk (?) wie, że Niemcy pod koniec wojny używali pociągów pancernych do przewożenia skarbów.
Dla wszystkich, którzy mają jakieś pojęcie o poszukiwaniach, czar w tym momencie prysł. Był bowiem jeden szkopuł w wypowiedzi ministra i każdy, kto miał do czynienia z profilami radarowymi, każdy, kto wie, jakie są możliwości tych urządzeń, musiał zdać sobie w tym momencie sprawę z faktu, że coś tu, delikatnie mówiąc, nie gra i że pan minister, mówiąc wprost, trochę jednak bajdurzy.
Pojawiły się przypuszczenia, że „zdjęcie”, o którym mówił konserwator, to obraz z jakiegoś pseudoradaru, czyli z urządzenia, które zostało tak zaprogramowane, aby zawsze pokazywało jakąś fajną anomalię, według zasady: dla każdego coś miłego. Wiarygodność tych urządzeń jest zerowa. Choć nawet pseudoradary nie pokazują takich „zdjęć”, na których można by zobaczyć platformy, działa samobieżne i inne tego typu szczegóły. Być może wiceministrowi pokazano jakiś fotomontaż i wprowadzono go w błąd, wykorzystując fakt, że najwyraźniej nie ma on pojęcia o nieingerencyjnych metodach badawczych i o georadarze, urządzeniu powszechnie dziś używanym przez geofizyków, poszukiwaczy i archeologów?
Zwolennicy teorii spiskowych wyrażali przekonanie, że ministra wpuszczono w maliny celowo, aby go ośmieszyć, i próbowali typować sprawcę („zrobił ten, kto skorzysta”). Choć były też zupełnie przeciwne teorie. W Iławie (co wiem z własnego źródła), czyli w mieście, z którego minister pochodzi (wcześniej był dyrektorem szkoły w pobliskim Szymbarku, a potem wicestarostą w Iławie, skąd trafił do rządu), podejrzewano, że jego wystąpienie, ten słynny briefing prasowy, mogło być sprytną, subtelną grą przedwyborczą. W najbliższych wyborach parlamentarnych minister będzie się ubiegał o mandat posła z listy PSL, w okręgu wyborczym nr 34, obejmującym m. in. Iławę. Jego kontrkandydatem w tym samym okręgu, z innej partii, jest znany w Iławie poszukiwacz skarbów, którego popularność zasadza się głównie na tym, że jest poszukiwaczem. Być może minister – podejrzewano – postanowił pokonać konkurenta jego własną bronią i subtelnie, nie wprost, taktownie pokazać wyborcom, kto tu jest naprawdę dobry w te klocki?
Jak wspominał niegdyś John Lennon początki zespołu The Beatles: „szaleństwo tryskało z nas wszystkimi porami”. Sytuacja wokół złotego pociągu w tych pierwszych dniach festiwalu wyglądała bardzo podobnie.
Wystąpienie ministra zyskało spory rozgłos nie tylko w Polsce, w Europie, ale wręcz na świecie. Światowy Kongres Żydów w Nowym Jorku zażądał od Polski zwrotu ładunku pociągu, zakładając, że są to dobra zrabowane Żydom. Jakiś rosyjski prawnik dowodził, że skarb należy do aliantów i że Polska musi ujawnić, co znaleziono i oddać sprzymierzonym. Tylko Niemcy jak zwykle zachowali się wstrzemięźliwie, a ich media informowały rzeczowo, że Polacy, być może, znaleźli na Dolnym Śląsku jakiś „nazistowski” pociąg, co ilustrowano pochodzącym z zasobów Bundesarchiv zdjęciem przedstawiającym pociąg pancerny ze swastyką na burcie.
Pewien warszawski prawnik i poszukiwacz skarbów, znany w środowisku eksploracyjnym pod pseudonimem Wars, wystąpił o dymisję konserwatora i zapowiedział złożenie doniesienia do prokuratury na urzędnika za ośmieszanie Polski.
W następnych dniach minister kultury Małgorzata Omilanowska po raz kolejny odcięła się od wypowiedzi wiceministra i potwierdziła, że pracownicy MKiDN, nieustannie indagowani przez dziennikarzy, nie wypowiadają się w ogóle na temat złotego pociągu, a dziennikarze odsyłani są do rzecznika prasowego wojewody dolnośląskiego, który jest przedstawicielem rządu na tym terenie i sprawa podlega jego kompetencjom. Pytana, czy konserwator generalny wezwany został przez nią na dywanik i również dostał zakaz wypowiadania się do mediów, odpowiedziała, że mamy w Polsce demokrację i że należy to docenić (co być może miało znaczyć, że wiceminister zamilkł dobrowolnie).
Pod koniec drugiego tygodnia od wybuchu medialnej bomby wiadomo już było, że złoty pociąg chyba nam odjeżdża z pożegnalnym gwizdem, a wiceminister wkrótce być może też.
Od dwóch osób, Polaka i Niemca, inicjatorów całego zamieszania, zwanych powszechnie „znalazcami”, mimo iż nie ma żadnych namacalnych dowodów na to, że cokolwiek znalazły, nie dowiedzieliśmy się, jak dotąd, prawie niczego o „znalezisku”. Miejsce miał im zdradzić na łożu śmierci jakiś anonimowy uczestnik operacji ukrywania pociągu, który drżącą ręką narysował im (czy też pokazał na mapie) plan dojścia do skrytki. Na zlecenie „znalazców” wykonano następnie szereg badań georadarowych, które zostały pozytywnie zweryfikowane dodatkowymi badaniami, wykonanymi przez „sprawdzonych radiestetów”. Powiedzmy od razu: wszystko wskazuje na to, że badania georadarowe musiały być przeprowadzone nielegalnie, skoro nic o nich nie wie wojewódzki konserwator zabytków, a to oznacza, że zgody na ich przeprowadzenie nie udzielał. Nielegalne badania georadarowe, magnetometryczne, elektrooporowe itd., prowadzone bez zezwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków, są – zgodnie z ustawą o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami z 2003 roku – zagrożone sankcją karną. Natomiast par. 4. 2. Rozporządzenia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z dnia 2 lipca 2015 roku w sprawie nagród za znalezienie zabytków lub materiałów archiwalnych (Dz. U. z dnia 14 lipca 2015 r.), mówi (cytuję): W przypadku gdy zabytek został znaleziony w wyniku prowadzonych poszukiwań, które zgodnie z art. 36 ust. 1 pkt 12 ustawy z dnia 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami (Dz. U. z 2014 r. poz. 1446 oraz z 2015 r. poz. 397 i 774) wymagały pozwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków, nagrodę przyznaje się, o ile znalazca poszukiwał zabytku na podstawie i zgodnie z warunkami pozwolenia. „Znalazcy” – jak wszystko na to wskazuje – takiego pozwolenia nie mieli. Żaden z prawników reprezentujących „znalazców”, żaden z urzędników wałbrzyskich, a także konserwatorzy, dolnośląski i generalny, jakoś tego aspektu sprawy nie zauważyli.
Zostawmy jednak na boku sytuację prawną „znalazców”, która nie jest naszym problemem. Zajmijmy się stroną merytoryczną historii, czyli pociągiem zwanym złotym.
Tak naprawdę wszystko, co wiemy o tym poszukiwanym od kilkudziesięciu lat domniemanym pociągu i o hipotetycznym tunelu, w którym ma on stać, wiemy od jednej osoby. Pisałem o niej już dwadzieścia pięć lat temu w „Nie odkrytych skarbach”. Nazwisko tej osoby jest powszechnie znane w środowisku poszukiwaczy, znają je też wszyscy dziennikarze zajmujący się tematyką eksploracji – nazwisko brzmi Tadeusz Słowikowski. Na początku był Słowikowski. To jest prawdziwy autor tej legendy.
Tadeusz Słowikowski, mieszkający od czasów powojennych w Wałbrzychu, jest emerytowanym górnikiem. Po wojnie pracował w miejscowych kopalniach węgla razem ze starymi górnikami niemieckimi. Od jednego z nich dowiedział się o pociągu ukrytym w zamaskowanym tunelu odchodzącym od linii kolejowej gdzieś między 61. a 65. kilometrem szlaku z Wrocławia do Wałbrzycha, i dochodzącym do również zamaskowanego dziś podziemnego dworca pod zamkiem Książ, który miał być reprezentacyjną siedzibą Hitlera. Od pięćdziesięciu lat Słowikowski szuka tego tunelu i stojącego w nim pociągu, w podziemiach Książa, głównie jednak na skarpie na 61. kilometrze, gdzie, jego zdaniem, znajduje się wjazd do tunelu. Słowikowski jest poszukiwaczem skarbów i bez wątpienia wierzy w ten pociąg, nikt bowiem nie poświęca pięćdziesięciu lat życia na zajmowanie się sprawą, w którą nie wierzy. Ja, jako poszukiwacz skarbów, mam dla Tadeusza Słowikowskiego szacunek za jego nieustępliwą konsekwencję. W ciągu tego półwiecza Słowikowski już tyle razy opowiadał dziennikarzom swoją historię, tyle razy było to opisywane, że chyba nie ma potrzeby powtarzania jej raz jeszcze. Dodam tylko, że pociąg, którego szuka Tadeusz Słowikowski na tym słynnym 61. kilometrze szlaku, różni się mocno od tego, o którym mówił minister; wg Słowikowskiego ukryty pociąg składa się z trzech wagonów, dwóch towarowych i osobowego, i dwóch lokomotyw spalinowych, które go ciągnęły.
Sądzę, że mimo zapewnień konserwatora i jego zdumiewającej pewności co do istnienia pociągu zwanego złotym, nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że ten pociąg w ogóle jest, ba! – że był kiedykolwiek; nie ma też pewności, że istnieją inne, zgłaszane przez łowców skarbów poniemieckie skrytki. Pewność będziemy mogli mieć, jeśli je znajdziemy i wyciągniemy ich zawartość, albo przynajmniej dowiercimy się do nich, wprowadzimy do podziemi oko kamery wziernikowej i obejrzymy je na pulpicie komputera. Jest natomiast wysoce prawdopodobne, że na Dolnym Śląsku, na tym pod wieloma względami specyficznym terenie, zdecydowanie i naprawdę można ciągle jeszcze spodziewać się ujawnienia spektakularnych znalezisk, odnalezienia różnego rodzaju ukrytych dóbr, pozostawionych przez Niemców pod koniec wojny. Istnieją co najmniej trzy przemawiające za tym przesłanki.
Aby zrozumieć, skąd to wysokie prawdopodobieństwo obecności na Dolnym Śląsku różnego rodzaju i wagi niespodzianek, pozostałości po II wojnie światowej (no może nie od razu aż tak spektakularnych jak „złoty pociąg”…), trzeba przyjrzeć się sytuacji militarnej, jaka panowała na tym terenie w ostatnich miesiącach wojny. To wiele wyjaśnia.
Lato i jesień 1944 roku były katastrofalne dla Niemców. Niemal na wszystkich frontach ponosili dotkliwe klęski, stracili pół miliona żołnierzy i większość zdobyczy terytorialnych. Wojska sprzymierzonych gotowały się do rozstrzygających batalii o rdzenne Niemcy. Rosjanie doszli do Wisły. Nie bez powody Reihard Gehlen, szef wywiadu Obce Armie Wschód (po wojnie szef tzw. Organizacji Gehlena, przekształconej później w BND, Bundesnachrichtendienst, czyli wywiad niemiecki, funkcjonujący pod tą nazwą do dziś) już w połowie 1944 roku wyekspediował po cichu swą rodzinę (a także osobiste dzienniki) w głąb Niemiec, to samo doradził też swym zaufanym oficerom, mimo iż za takie działanie, oceniane jako defetyzm i surowo zabronione, można było zapłacić życiem.
12 stycznia 1945 roku w sytuacji militarnej na Dolnym Śląsku nastąpił gwałtowny zwrot – ruszyło potężne natarcie sowieckie z przyczółka sandomierskiego. Dwa dni później rozpoczęły ofensywę pozostałe fronty. Na całym odcinku od Bałtyku do Karpat armie hitlerowskie spychane były na zachód.
Ofensywa nosząca nazwę „Wisła-Odra”, w wyniku której wyparto Niemców z prawobrzeżnej (od Odry) części Dolnego Śląska, przekształciła się niemal natychmiast w drugą fazę działań, zwaną operacją dolnośląską, powstrzymaną przez Niemców dopiero w ostatnich dniach lutego. W rękach Rosjan znajdowała się wówczas większość położonych na lewym brzegu Odry terenów Dolnego Śląska i ziemi lubuskiej, z miastami: Legnicą, Zieloną Górą, Bolesławcem, Żaganiem, Żarami, Szprotawą, Złotoryją, Nową Solą i wieloma mniejszymi. Okrążone były Wrocław i Głogów. Niemcy utrzymali jednak całe Podgórze Sudeckie i Sudety, Kotlinę Kłodzką i rejon Zgorzelca. W pierwszej połowie marca siłami 17. Armii Polowej z Grupy Armii „Środek” feldmarszałka Ferdinanda Schörnera Niemcy wykonali szereg lokalnych kontruderzeń, doprowadzając do odzyskania części utraconego terytorium. Nie zmieniło to zasadniczo sytuacji na tym terenie.
Poniemiecka wieża widokowa na szczycie Wielkiej Sowy, najwyższego szczytu Gór Sowich. Fot. Fotolia
Zamek Książ. Czy tu są ukryte nazistowskie skarby? Fot. Fotolia
Radar geofizyczny. Pierwsze egzemplarze, bardzo ciężkie i nieporęczne, trafiły do Polski przed ćwierćwieczem. Najpierw używali ich geofizycy, później poszukiwacze, w końcu archeolodzy. Obecnie w rękach poszukiwaczy prywatnych znajduje się coraz więcej tych pożytecznych urządzeń, coraz nowszej generacji. Fot. Aleksander Ostasz
Albert Speer, minister uzbrojenia i amunicji III Rzeszy oraz szef Organizacji Todta, odpowiedzialny za budowę podziemnych fabryk, źródło: archiwum redakcji „Mówią wieki”
Radzieccy artylerzyści ostrzeliwują niemieckie pozycje we Wrocławiu z haubicy kal. 122 mm, źródło: archiwum redakcji „Mówią wieki”
Radziecka piechota na przedmieściach Wrocławia, luty 1945 roku, źródło: archiwum redakcji „Mówią wieki”
1 kwietnia do Moskwy wezwani zostali marszałkowie Koniew i Żukow. Wieczorem tego samego dnia, przyjęci przez Stalina, otrzymali polecenie znacznego przyspieszenia przygotowań do operacji berlińskiej.
Rozkaz ten wpłynął zasadniczo na obraz sytuacji militarnej na Dolnym Śląsku. 16 kwietnia główne siły rosyjskie ruszyły na zachód, pozostawiając na Dolnym Śląsku jedynie słabe garnizony. W wielu miejscach Niemcy zeszli z gór i opanowali teren ponownie. W okolicach Wałbrzycha wyłapano uwolnionych przez Rosjan więźniów obozu „Gross Rosen” i zapędzono ich ponownie do pracy przy drążeniu sztolni Bauvorhaben „Riese” (Budowa „Olbrzym”) w Górach Sowich, planowanej kolejnej kwatery głównej Hitlera. Jeśli nie liczyć niepotrzebnych walk o Wrocław, gdzie zbrodniczy sowiecki generał pędził czerwonoarmistów na śmierć, aby zdobyć miasto jeszcze przed kapitulacją Rzeszy i zasłużyć sobie w ten sposób na uroczyste salwy w Moskwie i dodatkową gwiazdkę na pagonach (Festung Breslau kapitulowała 6 maja 1945 roku), na Dolnym Śląsku panował niemal pełny spokój. Wojska obu stron, pozostające na tym terenie, były zbyt wykrwawione, aby myśleć o podejmowaniu działań zaczepnych...
Większość dowódców niemieckich doskonale zdawała sobie sprawę z nieuchronności klęski. Zajęcie reszty terytorium Dolnego Śląska przez Rosjan było tylko kwestią niedługiego czasu. Okres przerwy w walkach Niemcy wykorzystali skrupulatnie do ukrycia wszystkiego, co nie powinno wpaść w ręce wroga. Tereny te Rosjanie zajęli dopiero po kapitulacji III Rzeszy, w dniach 8-10 maja 1945 roku.
Niemcy mieli ułatwione zadanie, ponieważ teren wybitnie sprzyjał operacji ukrywania różnego rodzaju dóbr – od kosztowności i dzieł sztuki osób prywatnych, przez zbiory około sześćdziesięciu lokalnych muzeów, z reguły dość zasobnych, po cenne księgozbiory i archiwa. Góry Sowie, Góry Wałbrzyskie, Góry Złote, stoki Karkonoszy, wiele innych terenów Dolnego Śląska, porżnięte są pozostałościami robót górniczych, po których często trudno znaleźć ślad na powierzchni, ale w wielu miejscach są doskonale widoczne w postaci zapadlisk, a także w postaci dostępnych do dziś sztolni i szybów dawnych kopalni kruszcowych. Działalność górniczą prowadzono tu co najmniej od wczesnego średniowiecza do czasów współczesnych. Po średniowiecznych i późniejszych kopalniach kruszcowych pozostały sztolnie i szyby pod szczytem Ślęży, pięknie zachowana sztolnia u podnóża góry Wielisławki koło Świerzawy, z wejściem widocznym z drogi nad brzegiem Kaczawy, sztolnie z wejściami nad brzegiem Bobru w rejonie Janowic, Miedzianki i Ciechanowic, czy też czynna niemal do końca wojny kopalnia chromitu „Tąpadła”, w południowym rozgałęzieniu góry Raduni w Masywie Ślęży, do której dziś dostać się można tylko zjeżdżając na linie szybem roboczym głębokości około 30 metrów, ponieważ sztolnia prowadząca do podziemnych wyrobisk (bardzo dobrze zachowanych), została zablokowana dwoma zawałami, przy wejściu na powierzchni i w podziemiach; spod zawałów z obu stron wystają tory kolejki wąskotorowej, na których z dużym prawdopodobieństwem stoją wagoniki górnicze, niekoniecznie puste (o miejscu tym pisałem kilkakrotnie, ale do dziś nie zostało sprawdzone ani radarem geofizycznym, ani magnetometrem, zresztą podobnie jak cały szereg innych, obiecujących miejsc w Polsce). Miejsca te nadawały się idealnie do ukrywania dóbr, a informacje o lokalizacji starych kopalń były łatwo dostępne w archiwum Oberbergamtu (Wyższego Urzędu Górniczego) we Wrocławiu (dziś w Katowicach) w postaci kilkuset dobrze zachowanych, choć o nieco już zblakłych kolorach, pięknie rysowanych planów sztolni, szybów i ich otoczenia.
Wiemy z kilku źródeł, z których jedno jest powszechnie znane, że w prezydium policji we Wrocławiu, początkowo w podziemiach, w pustych celach dla aresztantów, później również na wyższych poziomach, gromadzono skrzynie z dobrami osób cywilnych, zakładów rzemieślniczych, w tym złotników, banków i innych instytucji. Wiemy z powojennych zeznań hauptmanna Herberta Klosego, oficera tegoż prezydium, a także ze znacznie późniejszych rozmów z nim, że Klose był przez pewien czas (aż do wypadku, któremu uległ pod koniec wojny uczestnicząc w konwoju pod Śnieżkę) tą osobą, która podpisywała rozkazy wyjazdów oficerom prowadzącym transporty wywożące te skrzynie, złoto i depozyty, gdzieś w teren, nigdy jednak – jak twierdził później – nie wiedział, w jakim konkretnie miejscu ładunek konwoju został ukryty. Dowodzący nimi oficerowie sporządzali protokoły z akcji ukrycia, z dokładnym określeniem lokalizacji skrytki, i przekazywali je do dowództwa 17. Armii Polowej, stacjonującego w Wałbrzychu.
Herbert Klose po wojnie został na Dolnym Śląsku, zamieszkał z kobietą (Niemką), z którą się ożenił, u podnóża Wielisławki. Został aresztowany przez UB i kilkanaście miesięcy spędził w słynnym więzieniu-katowni przy ul. Klęczkowskiej we Wrocławiu. Protokoły z jego zeznań są znane. Wiele lat później przesłuchiwany był przez majora Stanisława Siorka z wrocławskiej SB. Z majorem Siorkiem rozmawiałem kilkakrotnie, poczynając od czerwca 1990 roku, kiedy zbierałem materiały do „Nie odkrytych skarbów”. Z Herbertem Klose rozmawiałem wiosną 1992 roku, kilka miesięcy po ukazaniu się pierwszego wydania tej książki (Toruń 1991). Zrelacjonowałem tę rozmowę w książce „Poszukiwanie skarbów ukrytych w Polsce” (Warszawa 2000, 2001). Klose znał moją książkę, czytał ją i nie był zadowolony z faktu jej ukazania się. Dopytywany przez nas o jego udział w operacji ukrywania złota i depozytów, nie odwołał niczego, co zeznał wcześniej. Nie powiedział: panowie, paplałem wszystko, co ubecy chcieli ode mnie usłyszeć, aby przeżyć. Klose był pewien, że złota nigdy nie ukrywano w podziemiach budowli, gdzie łatwiej byłoby je odnaleźć, np. w czasie remontu czy odgruzowywania. Złoto szło w ziemię – twierdził. Pytany, dlaczego nie chce powiedzieć czegoś, co pozwoliłoby nam odnaleźć którąś ze złotych skrytek i podzielić się z nim, odrzekł po prostu: Panowie, ja jestem Niemcem… Parę lat później fakt przekazywania protokołów z akcji ukrywania depozytów przez oficerów dowodzących konwojami do dowództwa 17. Armii Polowej w Wałbrzychu potwierdził w rozmowie ze mną także były oficer SS, który w ostatnich tygodniach wojny zajmował się ukrywaniem cennych dóbr – w tym kilku samochodów wyładowanych muzealiami – „w rejonie Wałbrzycha” (do tej sprawy za chwilę wrócę).
Wydawać by się mogło, że najprostszym sposobem dotarcia do skrytek jest zajrzenie do archiwum 17. Armii i do wspomnianych protokołów. Wiadomo, że Amerykanie pod koniec wojny odnaleźli ogromne archiwa Wehrmachtu i że wiele lat później przekazali Niemcom ich kopie, a Polska w latach siedemdziesiątych kupiła od Amerykanów za twardą walutę między innymi mikrofilmy zawierające archiwum 17. Armii – prawdopodobnie na życzenie Rosjan, bowiem szlak bojowy tej armii to były głównie tereny Związku Radzieckiego, w tym dzisiejszej Białorusi. Na Dolnym Śląsku 17. Armia Polowa stacjonowała tylko przez ostatnich sześć tygodni wojny. I właśnie dokumentów dotyczących tego okresu nie ma. Nie brak opinii, że ta właśnie nieodnaleziona część archiwum 17. Armii, bez wątpienia ukryta gdzieś w okolicach Wałbrzycha, być może w ostatnich godzinach przed kapitulacją i oddaniem terenu Rosjanom, jest najcenniejszym skarbem, jaki dziś można znaleźć w Polsce.
Jest jeszcze jedna przesłanka przemawiająca za tym, że Dolny Śląsk jest nadal bardzo obiecującym miejscem dla poszukiwaczy. Niewielu osobom w Polsce znany jest fakt, że część oficerów SS po wojnie odmówiła wszelkiej współpracy z nowymi władzami niemieckimi. Byli wśród nich też oficerowie dowodzący niegdyś konwojami, którzy odmówili udzielenia informacji o lokalizacji skrytek, zasłaniając się niepamięcią. Oficerowie ci czuli się skrzywdzeni przez powojenny rząd niemiecki. Wprawdzie w sierpniu 1953 roku w słynnym przemówieniu w Hanowerze kanclerz Konrad Adenauer wygłosił brzemienne w skutki zdanie: „Członkowie Waffen-SS byli takimi samymi żołnierzami jak wszyscy inni...” (Soldaten wie andere auch), co dwa lata później otworzyło żołnierzom Waffen-SS drogę do służby w Bundeswehrze i przywrócenie równorzędnych stopni wojskowych – ale tylko do stopnia obersturmbannführera (podpułkownika, oberstleutnanta w Bundeswehrze) włącznie. Wyżsi oficerowie, od stopnia standartenführera (pułkownika) i generałowie, zostali pozbawieni tego przywileju. To poczucie krzywdy dotyczyło nie tylko wyższych szarż, ze swymi dowódcami solidaryzowali się żołnierze i oficerowie niższych stopni. Powszechnie znane koleżeństwo, jakie panowało wśród członków Waffen-SS (jeden z elementów składających się na wybitne walory bojowe tych jednostek), przetrwało wojnę. Pod koniec 1951 roku dawni żołnierze i oficerowie Waffen-SS utworzyli oficjalną organizację HIAG – Hilfsgemeinschaft auf Gegenseiting, Wspólnotę Wzajemnej Pomocy, liczącą siedemdziesiąt tysięcy weteranów. W 1992 roku HIAG rozsypała się na kilkanaście niewielkich, okręgowych kół i nieodwołalnie umierała, wraz z resztką żołnierzy, którzy ją tworzyli. Rok później, w miejsce rozwiązanej HIAG, powołano na zebraniu założycielskim w Stuttgarcie nową organizację, Kriegsgraberstiftung Wenn alle Brüder schweigen – „Fundację Grobów Wojennych Kiedy Wszyscy Bracia Milczą”. Jako Polacy różnie możemy to oceniać, ale jedno trzeba uznać – poczucie wspólnoty i braterstwa w oddziałach Waffen-SS było imponujące i z reguły trwało aż do śmierci tych ludzi.
Wspominam o tym nie bez powodu. Od połowy lat dziewięćdziesiątych, a więc od dwudziestu lat, Międzynarodowa Agencja Poszukiwawcza (MAP), stowarzyszenie, któremu przewodniczę od 1994 roku, dysponuje wiarygodną informacją o ukryciu w specjalnie wykutej sztolni w Górach Wałbrzyskich dzieł sztuki, pochodzących z muzeów dolnośląskich. Źródłem informacji jest oficer Waffen-SS, który ukończył wojnę w stopniu hauptsturmführera (kapitana), a wiosną 1945 roku był dowódcą jednej z wojskowych grup specjalnych, których zadaniem było ukrywanie cennych rzeczy przed wejściem Rosjan na teren Dolnego Śląska. Protokoły z akcji ukrywania oficerowie grup specjalnych przekazywali do dowództwa 17. Armii Polowej, stacjonującego w Wałbrzychu. Ta część archiwum, kiedy 17. Armia stacjonowała na Dolnym Śląsku, nie została odnaleziona po wojnie, stąd również Niemcy nie mają pełnej wiedzy o przeprowadzonej akcji. Informację dotyczącą lokalizacji skrytki w Górach Wałbrzyskich uzyskał od byłego esesmana zaprzyjaźniony z nim niemiecki biznesmen. Kilka lat temu, po śmierci oficera, człowiek ten został zatrzymany przez Bundesamt für Vervassungsschutz (Urząd Ochrony Konstytucji – kontrwywiad niemiecki). Na polecenie sędziego śledczego z Obergericht w Karlsruhe, przesłuchano go i przeprowadzono rewizję w jego domu i w firmie, gdzie szukano notatek z rozmów z byłym esesmanem na temat akcji ukrywania. Biznesmena podejrzewano, że jest szpiegiem działających na rzecz Polski. Ostrożna korespondencja, a potem wizyty biznesmena w Polsce, doprowadziły ostatecznie do tego, że w połowie lat dziewięćdziesiątych, wobec fiaska własnych zabiegów, biznesmen zaproponował MAP, aby pośredniczyła między nim a polskim rządem i doprowadziła do zawarcia porozumienia, na mocy którego on wskaże dokładną lokalizację skrytki, w zamian za co chce otrzymać określony procent wartości znaleziska, oczywiście po pomyślnym zakończeniu poszukiwań. Zgodnie z wolą obu stron, poszukiwania prowadzić miała MAP, która zawarła w tej sprawie osobne porozumienie z biznesmenem. Realizacji i produkcji niemieckojęzycznego filmu z poszukiwań podjął się znany szwajcarski reżyser dokumentalista Bruno Moll, z którym parę lat wcześniej współpracowałem przy innym projekcie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.