Читать книгу Kartagińskie ostrze - Wojciech Dutka - Страница 11

Rozdział II
NIEWOLNICZY FART

Оглавление

Marek Akwila po wizycie w domu matki prawie nie zatrzymywał się po drodze. Czuł się sfrustrowany, ponieważ Rzymianie nazywali go pogardliwie homo novus, co oznaczało, że nie jest Rzymianinem z krwi i kości. Odbywał podróż na wozie dostarczonym przez senat. Wnętrze było ciasne. Marek próbował je choć trochę ulepszyć, wyścielając kupionymi w Rzymie miękkimi poduszkami z piór gęsi z Lacjum, ale niewiele to pomogło. Wóz trząsł się i podskakiwał przy każdym zakręcie. Marek obawiał się, że nie uniknie siniaków. Na domiar złego usłyszał nadciągającą burzę.

Poza Katonem i Scypionem Marek nie lękał się ludzi. Uważał się za zdolnego i nadzwyczaj operatywnego człowieka. Ilu Etrusków sprzedano jako niewolników po wojnie z Hannibalem? Zbyt wielu z nich opowiedziało się za kartagińskim wodzem, widząc w nim wybawcę, który przywróci świetność związkowi dwunastu etruskich miast. Srodze zawiedli się ci, którzy liczyli na kartagińskie ostrze, choć po bitwie pod Kannami, kiedy na polu gniły ciała sześćdziesięciu tysięcy Rzymian, mało kto postawiłby na Romę. A jednak to Rzymianie, dzięki żelaznej konsekwencji i bezwzględności, okazali się zwycięzcami. Marek Akwila podziwiał ich za to. Sam też potrafił być bezwzględny.

„I dzięki temu jestem tu, gdzie teraz jestem”, pomyślał.

Był bardzo dumny, że taki człowiek jak on, Etrusk z pochodzenia, a Rzymianin z wyboru, mówił po łacinie z nienagannym akcentem z Awentynu, jakiego nauczył się, kiedy tam mieszkał. Wielu Rzymian interesowało się kulturą Etrusków. Dwie nacje zaczęły się przenikać. Oczywiście po obu stronach zdarzały się nieprzejednane jednostki. Na przykład jego głupia matka, którą kochał po swojemu, nie mogąc się pogodzić z tym, że nie rozumiała Rzymu i że nie chciała go zrozumieć.

Innym nieprzejednanym Etruskiem był ponoć ostatni, żyjący gdzieś w ukryciu etruski król wieszcz, lukomon, który podobno potrafił rozmawiać z bogami. Święcie wierzyła w to jego matka, dumna Tanakwil. On nie wierzył w nic poza siłą swego miecza i swojej sakiewki. Jak powiadano, lukomoni umieli odczytywać z burzy wolę bogów. Marek nigdy z czymś takim się nie spotkał. Ale jego matka tak. I mówiła mu, że lukomon widzi wszystko, przenika ciało, kamień i duszę. Widzi to, co przeszłe, i to, co dopiero ma nadejść. Z niezrozumiałych dla siebie powodów Marek obawiał się burzy. Być może przejmowała go strachem ta nieokiełznana zuchwałość wściekłego żywiołu, który zasłaniał ziemię przed oczyma bogów, chłoszcząc ją wichrem, deszczem, gradem i zsyłając języki ognia, pioruny. Może Marek Akwila pamiętał z dzieciństwa jedną z takich burz, kiedy jego matka wychodziła do ogrodu, rozkładała ręce i wystawiała się na działanie wichru i deszczu, jakby przyzywając straszliwe błyskawice? A może w głębi serca ta straszliwa siła burzy była znakiem innych, tajemnych sił rządzących światem duchów, w które wierzyła jego matka? Tanakwil była szczerą wyznawczynią etruskiej religii. Dla niej pioruny stanowiły jakiś mistyczny kontakt z dziwnymi, tajemniczymi bóstwami etruskimi, które objawiały się w burzy. Marek poczuł mrowienie na całym ciele. W oddali huknął grzmot.

*

Jaakow nie oszczędzał czterech osłów, w które zaprzężony był jego wóz z pachnidłami. Poganiał je bez litości. A osły, czując nad sobą bat swego pana, żwawo parły do przodu. Mimo rannej pory Jaakow czuł już straszliwy upał. Jego wełniana, barwiona na purpurowo szata lepiła się od potu. Gdzieś na horyzoncie zagrzmiało. Natychmiast skierował wzrok w tamtą stronę. Sina od deszczu chmura zawisła między nieboskłonem a suchymi wzgórzami. Lato było w pełni.

– Mam pecha – mruknął. – Zmoknę.

Dwie drogi krzyżowały się pod Tarentem. Jedna prowadziła bezpośrednio z Rzymu, druga z Lacjum. Ta druga przechodziła przez ziemie Samnitów i zahaczała o Kampanię. Była dłuższa, ale mniej uczęszczana, i właśnie z tego powodu Jaakow ją wybrał. Mimo pośpiechu wszystko miał obliczone: ile dni będzie jechał, ile owsa potrzebuje dla osłów, ile wody. Już nieraz pokonywał tę drogę, dzieło rzymskiego geniuszu. Wybrał ją także dlatego, aby przez przypadek nie zostać zdemaskowany. Nie ma bowiem nic bardziej pechowego w życiu szpiega niż przypadek zesłany przez nieprzychylnych bogów, na przykład rzymskich. W ich istnienie święcie wierzył, choć nie oddawał im czci, zwłaszcza wtedy, gdy udawał bogobojnego Żyda, kupca Jaakowa. I nie miał pojęcia, że takim przypadkiem, nieprzychylnym i kapryśnym zakrętem czasu i przestrzeni, była nadciągająca burza.

Spojrzał w jej kierunku. Sina, ciężka chmura, z wierzchu szara, postrzępiona, biaława, jakby rozdęta, a w głębi straszliwa, czarna.

– To nawałnica – powiedział do siebie Jaakow i popędził osły.

Kierował się w jej środek.

*

– Pretorze – odezwał się centurion Druzus Fabiusz Ahenobarbus, szczupły szpakowaty Rzymianin o pociągłej twarzy i szramie na lewym policzku – nadciąga burza. Musimy się gdzieś schować.

Marek ocknął się z zadumy. „Niech to szlag”, pomyślał. Wstał i wygramolił się z wozu. Jego dwudziestu żołnierzy wcale nie było zadowolonych. Perspektywa zmoknięcia wydawała im się mało przyjemna. Marek popatrzył dookoła. Znajdowali się na gościńcu, a po obu stronach rozciągały się łagodne wzgórza porośnięte dojrzewającym zbożem. Nigdzie żadnej osady, sioła, nic. Tylko bezkresne, falujące na wietrze łany zboża, prosa, żyta i orkiszu. Gościniec łączył się z inną drogą, wiodącą prawdopodobnie z kraju Samnitów.

– Ruszajmy na skrzyżowanie. Tam złożymy Jowiszowi ofiarę przebłagalną.

*

Jaakow obserwował nadciągającą burzę z nabożną czcią. Starożytne ludy semickie były bardzo religijne i wszystkie zjawiska przyrodnicze, pozostające poza kontrolą człowieka, uważano za dzieła bogów. Wprawdzie Jaakow w Italii podawał się za żydowskiego kupca, ale widząc burzowe chmury, zaczął szeptać modlitwy w języku fenickim. Wiedział dobrze, że piorun jest atrybutem najpotężniejszego z fenickich bogów, Baala Hammona, Pana Grzmotu, któremu w jego mieście oddawano cześć.

Jaakow miał naprawdę mało czasu. Jego misja w Italii zbliżała się do końca i pragnął czym prędzej dotrzeć do człowieka, u którego od wielu już lat zdobywał informacje. Człowiek ten był najbogatszym w Tarencie kupcem, z pochodzenia Grekiem, i przekazywał mu najnowsze wieści dotyczące rozlokowania rzymskich legionów w południowej Italii. Kupiec miał koneksje w Rzymie i za odpowiednią cenę dzielił się swymi informacjami. Naturalnie wiedział, że Jaakow nie jest tym, za kogo się podaje. Jaakow postanowił narazić się bogom i nie zważając na burzę, jechać do Greka. Od jego domu dzieliły go już tylko dwie godziny drogi.

Tego samego dnia przemoczony do szpiku kości Jaakow zawitał do willi Hiperbolosa, położonej na zboczu góry. Była to rezydencja o okazałej bramie pomalowanej na czarno i czerwono, z płaskorzeźbą przedstawiającą walkę Heraklesa z lwem tebańskim. Jaakow przyjrzał się greckim freskom ściennym na elewacji domu Hiperbolosa.

– Co za brak gustu – mruknął z niesmakiem.

Bardzo długo kołatał do bramy. W końcu otworzył mu jakiś młody niewolnik.

– Powiedz czcigodnemu Hiperbolosowi, że muszę się z nim zobaczyć – rzekł kupiec. – Mam na imię Jaakow i jestem znany twemu panu.

– Nie widzę powodu, aby niepokoić mego pana – odparł twardo Polibiusz. – Zwłaszcza kiedy ucina sobie popołudniową drzemkę.

– Jesteś niewolnikiem, a niewolnikiem się bywa u różnych panów, więc bacz, do kogo mówisz – rzucił Jaakow z wyraźnym wzburzeniem w głosie.

Dopiero teraz Polibiusz spojrzał na przybysza uważniej. Wydawał się bardzo zdeterminowany. Jego ciemna karnacja i szaty zdradzały kogoś z Bliskiego Wschodu. Mówił w koine – ponaddialektalnej odmianie greki – powszechnie używanym w całym basenie Morza Śródziemnego. Niewolnik szybko doszedł do wniosku, że nie jest to jakiś zwykły interesant. Wyglądał na człowieka bezwzględnego.

– Poczekaj przy bramie, zawiadomię ekonoma.

Polibiusz zostawił przybysza i poszedł do rządcy domu. Gdy skręcał obok fontanny w atrium, natknął się jednak na samego pana domu, dostojnego Hiperbolosa, który wcale nie położył się spać, jak mówił, i sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie oczekuje bardzo pilnej wizyty, i to takiej, przy której nie życzy sobie świadków.

– Panie – odezwał się chłopak, klękając przed kupcem – u bramy stoi ktoś bardzo dziwny.

– Co znaczy „bardzo dziwny”?

– Mówi po grecku, ale głowę dam, że nie jest Grekiem. Wygląda na Fenicjanina.

– Fenicjanina? Co słyszę! – odrzekł Hiperbolos. – Gdzie on jest?

– Nie wpuściłem go, czeka przed bramą – odpowiedział chłopiec.

Przez twarz Hiperbolosa przebiegł dziwny grymas. Oczy mu się zwęziły i w tym momencie Polibiusz zrozumiał, że ten błąd będzie go drogo kosztował.

– Udasz się do ekonoma, aby odmierzył ci pięćdziesiąt batów – wysyczał stary Koryntyjczyk.

– Panie mój… – zaczął chłopak.

– Milcz i wynoś się – uciął krótko Hiperbolos.

Sam poszedł natychmiast w stronę bramy, gdzie czekał nieznajomy. Im bardziej Hiperbolos się oddalał, tym silniej w Polibiuszu wzbierała złość. Wprawdzie był teraz niewolnikiem, a być niewolnikiem w rzymskiej Italii znaczyło być nikim, ale miał poczucie własnej godności. Teraz przepełniała go wściekłość, że będzie musiał pójść do Meletosa, ekonoma w domu Hiperbolosa, i dostać swoje baty.

Wcale nie miał na to ochoty. Ściągnął sandały i poszedł, najciszej jak tylko mógł, w stronę karłowatego drzewa sandałowego, które Hiperbolos kazał zasadzić pośrodku przestronnego atrium. Drzewo całkowicie zasłaniało tego, kto stał za jego pniem, o czym Polibiusz doskonale wiedział. Gdy podczołgał się bliżej, zobaczył nieznajomego przybysza i Hiperbolosa, który witał się z gościem bardzo nerwowo i niepewnie, co wzbudziło w chłopcu niepokój. Hiperbolos nigdy nie witał się z nikim w taki sposób, uniżenie i z pokorą. W istocie sprytny stary Grek działał na dwa fronty. Wiedział doskonale, że pojawiający się co kilka lat w Italii żydowski kupiec Jaakow jest tak naprawdę ważnym kartagińskim oficerem i zwie się Dagon.

Hiperbolos świadomie podjął ryzyko podwójnej gry. Brał niezłe pieniądze od Rzymian, co nie przeszkadzało mu przyjmować srebrne szekle od Kartagińczyków. Zdawał sobie sprawę, że bardzo ryzykuje, ale nie potrafił z tym zerwać. Hiperbolos już od lat kontaktował się z Kartagińczykami i wiedział, że nawet jeśli domyślają się, iż pracuje na dwa fronty, nie zrezygnują z jego usług. Był chyba ich jedynym kontaktem w Italii, który pozwalał im weryfikować informacje zdobywane przez kartagińskich szpiegów. Informacja była towarem, ale zyskiwała wartość tylko wtedy, gdy ktoś niezbicie i ostatecznie ją potwierdził. A Hiperbolos miał dojścia do wiarygodnych źródeł. Obydwie strony ceniły sobie jego usługi. Zawsze dotrzymywał swych zobowiązań. A jego pozycja umocniła się w czasie wojny. Gdy Hannibal z Rzymianami brali się za łby, Hiperbolos, za cichym przyzwoleniem senatorów, spełniał rolę pośrednika między rzymskim senatem a radą sufetów Kartaginy. Rzymianie dobrze wiedzieli, że Hannibal w swojej ojczyźnie ma wielu wrogów. A przecież stare porzekadło mówi, że wrogowie mojego wroga są moimi przyjaciółmi. I nawet prowadząc tak długą i zaciekłą wojnę, jak druga wojna punicka, należało mieć jakiś kanał, przez który będzie można rozmawiać z przeciwną stroną, gdy już ucichną fanfary. Hannibal przegrał, bo zdradzili go swoi. Senat nie poskąpił pieniędzy, przetapiając na monety nawet złote posągi bogów.

*

– Hiperbolosie, na Molocha i Asztarte, jakich ty masz niewolników?! Twój szczeniak mnie obraził. Sprzedaj mi go.

– Dagonie, to tylko głupi szczeniak, dostanie baty…

Hiperbolos popatrzył na Dagona. W jego oczach ujrzał zawziętość i bezwzględność. Znał dobrze Kartagińczyków i wiedział, że sprzedając Polibiusza, skaże go na śmierć ofiarną. Hiperbolos zwykle nie litował się nad nikim poza samym sobą, ale na myśl o śmierci greckiego chłopca na fenickim kamieniu ofiarnym pojawiły się w nim odraza i strach.

Te dwa uczucia rozpoczęły krótką, lecz morderczą walkę. Zwyciężył strach.

– Dobrze. Stanie się, jak chcesz. Jutro wyślę go na statek, który wskażesz w porcie. Co przynosisz?

– Polecenia. Chcemy wiedzieć wszystko. Ile legionów znajduje się na południu Italii, ile jest okrętów z pełnymi załogami i wreszcie jak układają się relacje między konsulami a senatem.

– Wiesz dobrze, Dagonie, że najbardziej zaciętym przeciwnikiem twego miasta jest Marek Katon, do którego nie mam dostępu – skłamał Hiperbolos i zaraz skierował rozmowę na inne tory. – Musisz opłacić Fenicjan tutaj, w Tarencie. Nie zdołacie uciec przez rzymską blokadą na morzu. Najlepiej, jeśli Hannibal wsiądzie na fenicki statek incognito.

– To oczywiste.

– Dagonie, o interesach porozmawiamy później. Teraz najważniejsze jest to, żeby zapewnić bezpieczną drogę statkowi. Ty także nim popłyniesz?

Ignorując pytanie Hiperbolosa, Dagon odezwał się z niepokojem:

– Pamiętaj, że to musi pozostać między nami. On będzie na tym statku.

– Dokąd się skierujecie?

– Jeszcze nie wiem. Ale czas nagli. Rada miasta nie może opierać się dłużej Rzymianom, którzy chcą, żebyśmy go wydali…

– I co zrobicie?

– Nie obrażaj nas. Możemy sprzedać wszystko i wszystkich, ale on nie jest na sprzedaż. On musi żyć.

Hiperbolos popatrzył na Kartagińczyka i w jednej chwili zdał sobie sprawę, że musi być bardzo ostrożny. Jedno potknięcie, jedno nieopatrzne słowo powiedziane do tego człowieka, który w sercu chował miliony zdrad, i całe jego wygodne życia legnie w gruzach. A kupiec nade wszystko kochał swoje przyjemne życie. Grek zrozumiał, że Kartagińczycy prędzej umrą, niż poddadzą się Rzymowi, choć przegrali już dwie wielkie wojny. Co prawda w tej drugiej Rzym doznał straszliwych klęsk, z jakich żadne inne mocarstwo nigdy by się już nie podniosło. Wszyscy pamiętali rzeź nad Jeziorem Trazymeńskim i masakrę pod Kannami, gdzie poległo pięćdziesiąt tysięcy Rzymian. Jednak rzymska hydra odrodziła się silniejsza niż kiedykolwiek i dumna Kartagina musiała uznać się za pokonaną.

Tarent, na co dzień żyjący spokojnym życiem odmierzanym miarą przypływów i odpływów morza, znał dobrze widok wzgórza zwanego przez Greków Stauros – wzgórza krzyży, na którym w męczarniach śmierci krzyżowej ginęli ci, co źle postawili nogę, gdy przejeżdżał rzymski patrol. Hiperbolos miał tego wszystkiego świadomość, ale dlaczego pracował i dla Rzymian, i dla Kartaginy, nie potrafiłby wyjaśnić nawet wielki Arystoteles. Chodziło o ów osobliwy smak niebezpieczeństwa, nęcący tego hazardzistę, który ryzykując śmierć na krzyżu, decydował się na męską grę dla czystej przyjemności.

*

Spiskowcy musieli jednak przerwać swoje rozmowy. Niedługo po przybyciu Dagona zastukało do bramy willi Hiperbolosa dwu rzymskich podoficerów. Oznajmili służbie, że do tego domu jedzie pretor Akwila i że będzie tu wieczerzał, nim zapadnie zmrok. Hiperbolos bardzo się zdenerwował. Nawet w najgorszych snach nie wyobrażał sobie tak niekorzystnego zbiegu okoliczności. Przyjmował kartagińskiego szpiega w tym samym czasie, kiedy do jego domostwa mieli zawitać Rzymianie. Cóż za nieostrożność! Gdyby to się wydało, wszystkich czekałaby śmierć. Na samą myśl o ukrzyżowaniu przeszedł Hiperbolosa dreszcz grozy. Wiedząc, że od zachowania w tajemnicy obecności Dagona zależy życie ich obu, pospieszył czym prędzej do Fenicjanina.

– Na wszystkich bogów, Dagonie, nie mogłeś sobie wybrać lepszej pory na odwiedziny! – syknął z wściekłością.

– Obiecałeś mi tego szczeniaka – rzekł spokojnie Dagon, nie wiedząc o rychłym przyjeździe Rzymian.

– Dostaniesz go, jak powiedziałem – warknął Hiperbolos. – Ale teraz, na bogów, szybko idź do loszku z winami!

– Gdzie?

– Do lochu!

– Tyś rozum stracił, Greku! – odparł z oburzeniem Dagon.

Hiperbolos musiał mu to jakoś wyjaśnić.

– Zaraz przybędzie rzymski poborca podatkowy – skłamał – który na pewno nie powinien cię tutaj widzieć.

To przekonało Fenicjanina. Tymczasem Rzymianie już pukali do bramy. Na twarzy Hiperbolosa pojawił się nerwowy tik. Dagon chciał jeszcze coś powiedzieć i zapewne uczyniłby to, gdyby nie silna postać Salefa, który wskazał mu ręką drogę do loszku, jedynego miejsca ratunku. Gdy Dagon zniknął w piwnicy z winami, Hiperbolos nakazał otworzyć bramę. Zgrzytnęły zamki i wielka cedrowa brama stanęła otworem. Na dziedziniec otoczony krzewami natychmiast wpadło kilku legionistów, którzy utworzyli szpaler. Dopiero wtedy wjechała kolaska z pretorem w środku. Wokół Hiperbolosa zgromadzili się jego niewolnicy, chcąc zaprezentować gościowi familię.

Tymczasem Marek Akwila wysiadł z wozu i wolnym krokiem ruszył w stronę gospodarza. Hiperbolos musiał przysłonić dłonią oczy, bo patrzył pod słońce. Z rozmysłem lekko tylko ukłonił się swemu gościowi, co oczywiście nie uszło uwadze Akwili.

– Hiperbolosie, przybywam nie jako mały chłopiec, który kiedyś bawił się w twym domu, ale jako wysłannik senatu. Proszę, abyś na tę noc udzielił mi gościny pod swoim dachem.

– Witaj, Marku Akwilo. Przez wzgląd na dawne lata, kiedy przyjeżdżałeś do mego domu z rodzicami, przyjmuję cię z radością. I oddaję cześć majestatowi senatu, który reprezentujesz.

– Ależ Hiperbolosie – odrzekł udobruchany pretor – bez przesady. Jesteś sprzymierzeńcem Rzymu.

Przeszli do atrium, gdzie szum wody spadającej z fontanny do basenu wypełniał wnętrze jakimś naturalnym, przyjaznym tchnieniem zacisznej domowej rzeczywistości.

– Usiądź, Marku, odpocznij przed kąpielą – powiedział Hiperbolos. – Widać bogowie chcieli, abyś przybył do mojego domu już jako rzymski pretor.

Marek popatrzył na kupca przenikliwie, ale tak, by za bardzo nie zdradzić się przed domyślnym Grekiem.

– Wyglądasz, jakbyś właśnie ukrywał w swej willi jakiegoś złoczyńcę – zażartował, nie wiedząc, że trafił w sedno.

– Wybacz, ale sprawy mają się inaczej, Marku. Jak wiesz, jestem kupcem, a taki to już zawód, że troski czasem wypływają z pustej sakiewki i przelewają się na wyraz twarzy.

– Pierwsze słyszę, że twoja sakiewka jest pusta, ale na wszystkich bogów, powiedz, od kiedy?

– Od końca wojny…

Marek znów przenikliwie spojrzał na kupca. Szukał w jego twarzy jakiejś zmarszczki, która wskazywałaby na troskę o stan finansów, lecz niczego takiego nie znalazł. W gruncie rzeczy Marek poznawał świat i patrzył na ludzi tak jak jego etruscy ziomkowie. Potrafił czytać z twarzy. Ale na twarzy Hiperbolosa zobaczył to samo co zawsze: znudzenie, lubieżność i bezgraniczny cynizm.

– Hiperbolosie, mimo młodego wieku nie jestem aż tak naiwny, aby sądzić, że nie masz pieniędzy. Dlatego szanuj moją i swoją inteligencję i powiedz, co się dzieje, bo jak mi Junona świadkiem, chcę dowiedzieć się prawdy. Co przeskrobałeś?

– Marku, wybacz mi, proszę… – Hiperbolos był zły na siebie, że nie może opanować zdenerwowania, ale jego myśli krążyły wokół kartagińskiego szpiega kryjącego się w piwnicy z winami. – Mam problem z jednym z niewolników, którego skazałem na chłostę, czego teraz nieco żałuję, bo nie dość, że chłopiec jest młody, wybitnie uzdolniony i piękny, to w dodatku jest moim rodakiem, gdyż pochodzi z Arkadii. Sam więc rozumiesz, że będąc człowiekiem o wrażliwym sercu, wzdragam się przed uczynkiem, który byłby niegodziwością zarówno wobec bogów, jak i wobec mej własnej kieszeni.

– Hiperbolosie, znam cię lepiej, niż myślisz – odrzekł młody Rzymianin, siadając na lekkim krzesełku – i widzę, że w swojej mowie zmierzasz ku jednemu: chcesz sprzedać mi tego niewolnika. Czy mam rację?

– Jesteś dzisiaj nie tylko znacznie ode mnie potężniejszy, ale również mądrzejszy – odpowiedział Hiperbolos, wciąż myśląc o Dagonie ukrytym w piwnicy z winami. – Tak, przyznaję, że pragnę na tobie zarobić, co jest oczywiście niecne i podstępne, ale błagam cię, zrzuć to na karby mojej szpetnej korynckiej natury…

Marek zaśmiał się głośno. Po raz pierwszy od przybycia tutaj pretor uśmiechnął się szczerze i bez ironii.

– Hiperbolosie, nie zapomnę ci tego niecnego podstępu!

– Jeżeli jest to jedyna kara, przyjmę ją z pokorą. A teraz pozwól, że pójdę przygotować tabliczkę, na której zawrzemy kontrakt. Każę również przyszykować wieczerzę i kąpiel, abyś odpoczął po podróży.

Marek skinął ręką na znak, że się zgadza. Zaraz też wbiegli niewolnicy muzykanci i chociaż pretor nie był człowiekiem zbyt muzykalnym, to jednak łagodne tony greckiej harfy uprzyjemniły mu czas oczekiwania na kąpiel. Tymczasem Hiperbolos odwrócił się i poszedł w stronę loszku, myśląc o tym, w jakie kłopoty wpadł i jak dzięki giętkości własnego umysłu zdołał się z nich wyplątać. Idąc do miejsca, gdzie ukrywał się Kartagińczyk, recytował w duchu modlitwy do Hermesa, pana nieszkodliwego oszustwa, które pomaga ludziom skazanym na życie w kłamstwie. Nie zdawał sobie sprawy, że modli się po raz pierwszy od lat. Legioniści leżeli pokotem, zmęczeni, ale i czujni. Hiperbolos minął kilku leżących żołnierzy, otworzył drzwiczki prowadzące do loszku z winami i wszedł do środka. Z początku niczego nie widział, bo oczy musiały przyzwyczaić się do ciemności. Ale gdy powoli schodził po schodach, usłyszał szept.

– Hiperbolosie? – zapytał cicho Dagon.

– Tak to ja.

– Ty psie – syknął Dagon – chciałeś mnie wydać Rzymianom…

Hiperbolos wiedział, że Kartagińczycy mieli obsesję zdrady i spisków, ale zbytnio się tym nie przejmował.

– Posłuchaj mnie, Dagonie – odezwał się spokojnie. – Razem załatwiamy interesy, ale nie będę wysłuchiwał takich bredni. To twoja wina, że o mało nie wpadliśmy. Twoja nienawiść jest ślepa.

– Moja nienawiść do Rzymian pozwala mi żyć – rzekł Dagon. – Jak długo będę musiał tu siedzieć?

– Tyle, ile będzie trzeba – odparł Hiperbolos. – A teraz mógłbyś do czegoś się przydać. Podaj mi amforę z winem.

– Którą?

– Tę, która jest za tobą.

*

Przez cały ten czas Polibiusz siedział ukryty za krzewami. Gdy tylko zobaczył, że pretor został sam, postanowił wykorzystać okazję. Słyszał rozmowę pretora z Hiperbolosem i zrozumiał, że to jego szansa na ocalenie własnego życia. A jeśli się nie uda? To pytanie jednak ledwie przemknęło mu przez głowę. Świadomość losu, jaki chciał mu zgotować urażony Fenicjanin, sprawiała, że choć Polibiusz dygotał ze strachu, z determinacją ruszył ku swemu przeznaczeniu.

– Panie, jesteś potężny, twoim sercem jest serce Rzymu. Proszę, weź mnie w opiekę, a będę ci wiernie służył. – Polibiusz wyrzucił to z siebie z największą siłą, na jaką było go stać.

Marek odwrócił głowę. Ujrzał młodego chłopca, noszącego niewolniczą bransoletę. Niewolnik coś mówił, ale Marek nie znał zbyt dobrze greki, a chłopak używał jakiegoś dialektu.

– Chłopcze, podejdź tu i usługuj mi – odpowiedział po grecku, tak jak potrafił.

Polibiusz oblał się potem. Chciał wykrzyczeć wszystko od razu, szczególnie to, na czym zależało mu najbardziej, ale pojmował, że zbytnia natarczywość nic mu nie pomoże, a co więcej, mógłby utracić życzliwość tego rzymskiego urzędnika. Podszedł bliżej. Rzymianin popatrzył łagodnie, lekko znudzony.

– Jak masz na imię?

– Polibiusz…

– Hiperbolos wspomniał coś o młodym niewolniku, który zalazł mu za skórę i którego chciałby sprzedać. Zapewne chodziło o ciebie…

– Panie, ty możesz wszystko, ponieważ Rzym może wszystko.

– Jesteś bystry – odrzekł z zadowoleniem Marek Akwila, którego nową rzymską mentalność mile łechtały te naiwne peany na cześć Rzymu. – Nawet bardzo bystry jak na Greka, który lubi Rzymian…

Polibiusz podniósł głowę i spojrzał pretorowi prosto w oczy, co wśród niektórych Rzymian uchodziło za oznakę niezwykłej bezczelności. Marek tak właśnie pomyślał, ale on lubił ludzi bezczelnych, bo sam był taki. Nowy pan i nowy niewolnik przypadli sobie do gustu.

Rozległy się kroki z przeciwnej strony atrium. Hiperbolos wszedł i aż przystanął na chwilę, nie wierząc własnym oczom. Polibiusz swobodnie rozmawiał sobie z jego rzymskim gościem. Takiej zuchwałości nie spodziewał się po swym nowym niewolniku. Już miał coś powiedzieć, ale Marek Akwila go ubiegł.

– Hiperbolosie, czy spisałeś kontrakt?

– Owszem, pretorze.

– Ile?

– Pięć tysięcy sestercji – odrzekł Hiperbolos.

Marek upił łyk wina, po czym skinął ręką na znak, że przyjmuje warunki Hiperbolosa. Nie wiedział, że stary Grek zarobił na czysto prawie trzy tysiące sestercji.

– Nie zamierzam zostawać tu dłużej niż do jutra – oznajmił, lekko oszołomiony winem. – Rano płynę do Kartaginy.

– Niech więc prowadzą cię bogowie morza – odpowiedział Grek i natychmiast wyszedł.

Marek popatrzył na Polibiusza. Po raz pierwszy czuł, jak wielką przyjemność daje władza, choćby oparta tylko na strachu, ale władza realna, która zgina kolana i grzbiety, nawet tak zarozumiałych i dumnych ludzi, jak Hiperbolos. Podchmielony pretor zwrócił się do swego nowego niewolnika:

– Polibiuszu, przygotuj się więc, bo jutro płyniemy do Kartaginy. Teraz jednak zostaw mnie samego i idź usłużyć moim ludziom, aby niczego im nie zabrakło.

Polibiusz skłonił głowę. Była to jednak nie tylko oznaka szacunku wobec nowego pana, ale też wyraz czci dla Hermesa, boga złodziei i tych, którzy używają podstępu. Ów bóg zesłał Polibiuszowi niezwykle pomyślne zrządzenie losu.

Kartagińskie ostrze

Подняться наверх