Читать книгу Czarna pszczoła - Wojciech Dutka - Страница 11

Rozdział drugi
PAMIĘTNE LATO

Оглавление

Spała, połowa sierpnia 1939 roku

W majątku państwa Szylingów w Spale wszystko było przygotowane na przyjazd gości. Wiesława Szyling z domu Serafinowicz mawiała, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a była perfekcjonistką. Dwór Szylingów w XIX wieku należał do Skotnickich herbu Odrowąż, ale po powstaniu styczniowym rodzina podupadła i w efekcie musiała sprzedać majątek wraz z dworem oraz dwustoma morgami ziemi. Przed rewolucją 1905 roku majątek kupił Edward Szyling, warszawski finansista, dyrektor Carskiego Banku Handlowego z pensją stu pięćdziesięciu tysięcy rubli rocznie. Szylingowie przetrwali w nim Wielką Wojnę, a potem wojnę z bolszewikami. Edward Szyling, nestor rodu, dorobił się prawdziwej fortuny i mądrze ją lokował. W czasie odwrotu bolszewików część zabudowań została spalona, a dwór poważnie ograbiono. Najcenniejsze obrazy Edward Szyling i tak wywiózł, w tym gwasze Wojciecha Kossaka, sceny myśliwskie Fałata oraz płótna Gierymskiego. W rodzinnej kolekcji znajdował się także van Gogh, Edward Munch oraz warty fortunę mały obraz Caravaggia, przedstawiający młodego fauna. Pieniądze, sukces w interesach, a także wytworny styl życia gwarantowały Szylingom dużą popularność w Warszawie. Obok Lilpopów uważani byli za jedną z najbogatszych rodzin w stolicy. Jedyną córką Szylingów była Basia. Tego lata kończyła czternaście lat.

– Basiu, zamęczysz pana Józefa – zwróciła się Wiesława Szyling do córki, która bez przerwy towarzyszyła młodemu malarzowi, Józefowi Rajnfeldowi, przyjacielowi rodziny. – Podałam lemoniadę.

Rajnfeld co roku przyjeżdżał latem do Spały. Szylingowie przyjmowali u siebie wielu artystów, jego jednak lubili szczególnie, a on odwdzięczał się jak mógł, czyli dawał im swoje obrazy.

– Ależ skąd, Basia mi nie przeszkadza. Ona naprawdę interesuje się malarstwem.

Uchodził za najwybitniejszego spośród młodych polskich malarzy. Przyjaźnił się ze skamandrytami, malował obrazy do wierszy Leśmiana, znał się z Miłoszem i Józefem Czechowiczem. W swojej twórczości inspirował się Cézannem i Mattisem, ale widać w niej było wyraźnie, że coraz śmielej poszukuje własnego oryginalnego stylu.

Oczywiście Basia Szyling kochała się w nim na zabój. Wszyscy w domu o tym wiedzieli i traktowali amory młodej panny z przymrużeniem oka. Kochała się w Rajnfeldzie, ponieważ był uroczym chłopakiem; miał długie piękne palce, czarne włosy, a jego twarz, mimo dość śródziemnomorskiej karnacji, mogłaby służyć za model do rzeźby anioła. Basia nie była jedyną kobietą, której się podobał, ale żadna nie znalazła drogi ani do jego serca, ani do łóżka.

*

Tego lata przez dom Szylingów przewijało się sporo artystów, aktorów i pisarzy. Jeszcze trzy dni temu był tu Eugeniusz Bodo, lecz wyjechał do Ciechocinka. Ileż wypili butelek wiśniówki z Rajnfeldem! Tego dnia miał się zjawić poeta Jan Lechoń, brat cioteczny pani Szylingowej, który przyjeżdżał do kraju na urlop z Paryża, gdzie pracował w polskiej ambasadzie jako attaché kulturalny.

Wszyscy żyli w przekonaniu, że to ostatnie takie wakacje. Nieuchronnie zbliżała się wojna. Czuć ją było w powietrzu od kwietnia, kiedy Hitler, wrzeszcząc w Reichstagu, wypowiedział pakt o nieagresji z Polską. Szylingowie, jak większość polskiego społeczeństwa, ulegli propagandzie „silni, zwarci, gotowi”, no bo czy nie jest przyjemniej mieć złudzenia, niż zdawać sobie sprawę z gorzkiej prawdy? A więc w te ostatnie wakacje wolnej Polski niczego nie mogło brakować: ani przednich trunków, ani egzotycznych owoców czy sprowadzanych z Francji wybornych serów, ani żadnych innych przyjemności.

Rajnfeld w końcu postanowił się uwolnić od natrętnej obecności Basi i ruszył na taras, by napić się zimnej lemoniady. Dziewczyna jednak nie dała za wygraną i pobiegła za nim. Zarówno dobre wychowanie, jak i jego sytuacja – był tu przecież gościem – nie pozwalały mu potraktować jej obcesowo, nawet jeśli ten maślany wzrok czasami go irytował.

– Nie wiesz, Basiu, kto ma przyjechać na niedzielę? – zapytał.

– Nie wiem, ale pójdę zapytać mamy.

– Bądź taka dobra.

Pobiegła i dosłownie po chwili wróciła.

– Ma przyjechać pani Hanka Ordonówna z mężem i kolegami aktorami – oznajmiła, po czym, krzywiąc się, dodała: – No i wujek Lechoń. Nie lubię go.

Rajnfeld zaśmiał się szczerze rozbawiony.

– A dlaczegóż to, na Boga, wujek Lechoń nie zasługuje na względy panienki Basi?

– Wiem, że jest bratem ciotecznym mamy, ale go nie lubię i już – odparła bez ceregieli. – Jest zarozumiały. Bez przerwy podkreśla, jaki to on jest ważny. Ma się za największego poetę, a tymczasem wujek Tuwim jest bardziej utalentowany.

– Co też panienka Basia powie! – droczył się z nią Rajnfeld, popijając wyśmienitą lemoniadę. – Julian Tuwim też jest wujciem panienki?

Wcale nie było jej do śmiechu.

– Wujek Lechoń nigdy nie żartuje – powiedziała śmiertelnie poważnie. – Bez przerwy ma chandrę. Jest okropny. Uwielbiam za to panią Ordonównę. I uważam ją za moją ciocię, tak jak pana Tuwima za wujka. Mama powiedziała, że pani Hanka właśnie przed tygodniem wróciła z Ameryki.

– No to będziemy mieli bardzo miły koniec tygodnia.

*

Hanka Ordonówna rzeczywiście przyjechała wraz ze swoim wytwornym mężem, hrabią Tyszkiewiczem. Szofer zatrzymał fiata 508 balilla berlinetta na dziedzińcu pałacyku Szylingów, wysiadł i otworzył drzwi Ordonównie. Aktorka wpadła natychmiast w objęcia pani domu; uwielbiały się. Wiesława Szyling kilka lat wcześniej poradziła przyjaciółce, która chorowała ciężko na płuca, by pojechała się leczyć do Ameryki. Może właśnie dzięki temu Ordonówna nie podzieliła losu Karola Szymanowskiego, który w 1937 roku zmarł w Szwajcarii na gruźlicę. Wszyscy bardzo przeżyli śmierć wielkiego kompozytora. Goszczący akurat w Spale Jarosław Iwaszkiewicz, kuzyn Szymanowskiego, na wieść o jego śmierci przepłakał całą noc. Dziś jednak Wiesława nie chciała wracać do tych smutnych chwil ani do majaczącej na horyzoncie wojny.

– Haneczko, jakże się cieszę! – powiedziała do Ordonówny.

Hrabia Tyszkiewicz, nieprzytomnie zakochany w żonie, popełnił dla niej mezalians; wszyscy wiedzieli, że była córką kolejarza. On i Hanka, bardzo sobie oddani, byli dobrym małżeństwem, co w świetle luźnej atmosfery obyczajowej panującej w kręgach śmietanki towarzyskiej przedwojennej Warszawy było rzadkością.

Tyszkiewicz przywitał szarmancko gospodynię, całując ją w rękę.

– A gdzie pan Edward? – spytał.

– Edzio siedzi ciągle w Warszawie. W związku z sytuacją z Niemcami… sami rozumiecie – odparła Wiesława.

– Proszę, nie mówmy o tym – powiedziała zmartwiona Ordonówna.

– A kogóż to mi przywieźliście? – zapytała Wiesława Szyling, widząc kilka osób wysiadających z dwóch samochodów, które zajechały przed pałacyk za fiatem – młodych aktorów, spośród których wybijał się filmowy partner Ordonki, Igo Sym.

– Przyjaciele chcieli was poznać. Jeśli pozwolisz, zaśpiewam dziś wieczorem u was w salonie. Mój mąż będzie mi akompaniował. Ledwo wróciłam z Ameryki, a oni już chcą, żebym śpiewała.

– To wspaniały pomysł! – zawołała podekscytowana pani Szyling.

W niedzielę miało się odbyć przyjęcie urodzinowe Edwarda Szylinga, tylko w gronie najbliższych przyjaciół. Nestor rodu nie lubił splendoru Hotelu Europejskiego, gdzie zamierzali podjąć oficjalnych gości. Na to drugie przyjęcie zaproszono dwieście osób, w tym premiera pułkownika Sławoja-Składkowskiego, który w czasach, kiedy nie był jeszcze premierem, lubił grywać z Wiesławą Szyling w wista.

Igo Sym podszedł do gospodyni i z galanterią ucałował jej dłoń.

– Jest mi niezmiernie miło, że mogę panią poznać. Mamy wiele wspólnego.

– Doprawdy? – zdumiała się.

– Pani małżonek jest przecież Austriakiem, tak jak moja matka – powiedział Sym, znany w środowisku z proniemieckich sympatii.

Jego wizyta była dla niej kłopotliwa, ale Ordonówna nie przyjmowała do wiadomości żadnych plotek o swoim partnerze filmowym. Podejrzewano go, że pracuje dla niemieckiego wywiadu, ale czegóż to nie napiszą sensacyjne gazety! Wiesława była tak podekscytowana perspektywą koncertu Ordonówny, tym wspanialszego, że zupełnie nieoczekiwanego, że przestała przejmować się tym, co opowiadają o Symie. Pałacyk miał prawie dwadzieścia pokoi, więc nie było żadnego problemu z przyjęciem kilku dodatkowych osób. Basia zaraz po matce z nieukrywanym uwielbieniem rzuciła się Ordonównie na szyję.

– Jak ty wyrosłaś, moje dziecko! – powiedziała aktorka.

– Uwielbiam panią! – zawołała Basia.

Zanim wszyscy, wesoło rozmawiając, weszli do pałacyku, dziewczyna zauważyła Rajnfelda w oknie na piętrze. Wcale nie okazywał entuzjazmu w związku z przyjazdem gości. Stał wpatrzony w okno, jakby czekał na kogoś innego.

*

Wiesława Szyling kazała podać obiad w jadalni, dużym pomieszczeniu ze stołem na trzydzieści osób. Zaserwowano vou-au-vent z kurkami na przystawkę, następnie chłodnik z rakami, eskalopki cielęce w aksamitnym sosie cytrynowym, a na deser lody śmietankowe z poziomkami. To wyśmienite jedzenie i przednie trunki nie przesłoniły jednak wagi problemu, o jakim rozmawiano przy stole.

– Mówię państwu – zaczął Igo Sym – że nasz rząd źle zrobił, nie przyjmując warunków Hitlera. Nie jest to zresztą tylko moje zdanie. Józef Mackiewicz, który jest przecież socjalistą, czy choćby historyk wojskowy Pobóg-Malinowski myślą tak samo jak ja.

– Naprawdę uważasz, że oddanie Hitlerowi Korytarza powstrzymałoby go przed napaścią na Polskę? – zapytała zaniepokojona jego poglądami Ordonówna.

Hrabia Tyszkiewicz brzydził się Igo Symem i nie miał zamiaru z nim dyskutować. Józef Rajnfeld, do którego dotarły wieści o tym, co dzieje się z Żydami w Rzeszy, ledwo wytrzymał, by nie przyłożyć Symowi w twarz już przy stole. Opanował się jedynie przez wzgląd na obecność pani Szylingowej i świadomość tego, że jest tu gościem.

– Niemcy są pragmatykami – odpowiedział Igo Sym. – Na pewno można by się dogadać kosztem niewielkich cesji i zwrócenia polskiej kultury Polakom.

– Niewielkich cesji?! – Rajnfeld nie wytrzymał. – Z Niemiec uciekło ponad dwieście tysięcy Żydów. Marzą się panu ustawy norymberskie w Polsce!

Sym rzucił mu spode łba nieprzyjemne spojrzenie.

– Ustawy norymberskie nie są złe – oświadczył. – Dzięki nim każdy zna swoje miejsce.

– Jak możesz, Igo?! – Tego Hanka Ordonówna nie zdzierżyła. – Mamy nie szanować Wieniawskiego tylko dlatego, że był wyznania mojżeszowego? A nasi polscy współcześni poeci? Leśmian, skamandryci…?

– To jest żydowska poezja, nie polska – powiedział butnie Sym. – Polskim poetą był Mickiewicz.

Rajnfeld zaśmiał się ironicznie, nabierając łyżką chłodnik.

– Co pana tak bawi? – zapytał agresywnie Sym, wyczuwając, że młody człowiek śmieje się z niego.

– Pan! – odparł Józef Rajnfeld. – Każdy, kto ma pojęcie o polskiej kulturze, wie, że matka Adama Mickiewicza była żydowskiego pochodzenia, tak jak ja i kilka milionów ludzi w tym kraju.

Igo odłożył sztućce na talerz.

– Droga pani – zwrócił się do gospodyni. – Bardzo dziękuję za gościnę, ale nie mogę sobie pozwolić na to, by obrażał mnie… – spojrzał na młodego malarza – ktoś taki.

Atmosfera przy stole zgęstniała. Pani Szyling była wściekła na Syma i nie miała zamiaru go zatrzymywać.

– Przy moim stole nikt pana nie obraził – oświadczyła z powagą. – Pan Rajnfeld powiedział prawdę.

– Jest mi więc bardzo przykro, szanowna pani. Nie będę dłużej pani kłopotać.

– Rozumiem i dziękuję za odwiedziny – odparła z godnością Wiesława.

Sym wstał, ukłonił się damom i nie bacząc na zażenowanie Ordonówny, która – jako że trochę czasu spędziła w Ameryce – nie miała pojęcia, że jej były partner z planu filmowego wygłasza takie faszystowskie poglądy, wyszedł pospiesznie, wsiadł do swojego citroena i odjechał. Wkrótce został po nim tylko tuman kurzu na drodze.

Basia była zachwycona, że uwielbiany przez nią młody malarz przeciwstawił się temu okropnemu człowiekowi zachwyconemu Hitlerem.

*

Po południu, gdy całe towarzystwo udało się na poobiednią drzemkę, w pałacyku zjawił się jeszcze jeden gość. Poeta Jan Lechoń – a właściwie Leszek Serafinowicz, potomek znakomitej szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach – przyjechał służbowym samochodem prosto z Paryża. Gdy tylko służba poinformowała o tym panią domu, ta natychmiast zeszła na dół, by powitać ciotecznego brata.

– Kochany Leszku, tak się cieszę, że cię widzę! – Objęła go i czule ucałowała.

Był od niej starszy o dobre kilka lat, znany i światowy. Jego tomik Srebrne i czarne okazał się fenomenem, niezwykle ciepło przyjętym przez wyrobioną i wymagającą krytykę literacką lat dwudziestych. Niestety, po roku 1924, kiedy to tomik się ukazał, Lechoń, wspiąwszy się na parnas literacki Warszawy, nie opublikował niczego, co mogło się liczyć. Był człowiekiem niezwykle delikatnej konstrukcji psychicznej. Małomówny, skryty, doskonały obserwator ludzkich zachowań. Miał okresy euforyczne, gdy nagle i nieoczekiwanie odwiedzał redakcję „Wiadomości Literackich”, sypiąc najnowszymi anegdotami z Paryża, gdzie mieszkał od 1930 roku. Często jednak wpadał w dramatyczne stany depresji, tak głębokiej, że zagrażała jego życiu. W 1921 roku targnął się na własne życie i jako formę autoterapii psychiatra zalecił mu pisanie dziennika.

Wiesława nigdy nie zadała sobie pytania o prawdziwą przyczynę jego melancholijnych stanów. Uważano po prostu, że literaci właśnie tak się zachowują. Tymczasem Lechoń był boleśnie rozdarty, pragnął przede wszystkim akceptacji i nie potrafił wyznać przyjaciołom i rodzinie, co jest przyczyną jego cierpienia. Kupił kiedyś w Paryżu w prezencie dla Wiesławy Portret Doriana Graya Oskara Wilde’a, ale nie zrozumiała aluzji. Odpisała, że książka bardzo się jej spodobała, lecz wątpił, by ją przeczytała.

Wybrał się do Polski zaniepokojony zbliżającą się wojną. Jechał przez Niemcy samochodem na numerach dyplomatycznych i widział, z jaką agresją ludzie reagowali, dostrzegając jego rejestrację. Kilka razy rzucono w niego zgniłymi jajami, owocami, a raz kamieniem, po którym został ślad na karoserii. Niemiec na stacji benzynowej pod Erfurtem nie sprzedał mu benzyny, mówiąc bez ogródek, że Polakom nie sprzedaje. Dopiero interwencja stojącego w kolejce po paliwo niemieckiego oficera umożliwiła Lechoniowi dalszą jazdę.

– Moja kochana – powiedział, przytulając kuzynkę. – Chciałbym, żebyście pojechali ze mną do Paryża, i to jak najszybciej.

– Tak nagle? – zdziwiła się Szylingowa. – Edzio jest w Warszawie.

– Powinniście uciekać, póki jeszcze można. Odradzałbym podróż samochodem albo pociągiem. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Niemcy uderzą, i to jest tak pewne, jak to, że teraz jestem tutaj, a nie w Paryżu. Zadzwoń do Edwarda. Nie będzie miał nic przeciw temu. Jestem tego pewny.

– Och, przynosisz takie straszne wiadomości. Nic nam tutaj nie grozi.

– Widziałem na niemieckich autostradach setki transportów wojskowych jadących w stronę naszej granicy. Pociągi pełne rezerwistów – mówił przekonująco Lechoń. – Nie mamy już zbyt dużo czasu. Może z tydzień.

– Wiesz, Leszku, myślałam, że to się skończy tylko pokrzykiwaniami, jak w marcu.

– Wtedy Hitler zajął Czechosłowację bez jednego wystrzału, przy milczeniu Zachodu, i wiem z pewnych źródeł, że ani Francja, ani Anglia nie ruszą palcem w naszej sprawie.

– No tak, jesteś dyplomatą.

– Najpóźniej jutro musicie wyjechać. – Potrząsnął kuzynką i dodał: – Uwierz mi. Nie mówiłbym tego publicznie nikomu, tym idiotom w MSZ-ecie też nie, bo oni wierzą tylko w to, w co chcą wierzyć.

– Dobrze, zaczniemy się jutro pakować. Potrzebuję dwóch, trzech dni.

– Nie bierz ze sobą kufrów, tylko dużo pieniędzy. Najlepiej, by Edward dał ci dolary i franki. Nie ma czasu do stracenia.

Lechoń miał oczywiście świadomość, że namówienie Szylingów na wyjazd nie będzie łatwe. Edward obracał się blisko rządowych kręgów i trudno go będzie przekonać, że wojna jest nieuchronna. Mimo to Lechoń był zdeterminowany, by zmusić Wiesławę do opuszczenia Polski.

– Jest u nas Hanka Ordonówna – powiedziała. – Właśnie wróciła z Ameryki.

– Tym lepiej, zostawisz jej dom. Czy jest jeszcze ktoś, kogo znam?

Wiesława odwróciła się. Wzięła kuzyna za rękę i zaprowadziła do domu, by przedstawić go pozostałym gościom.

– Tak, jest Józef Rajnfeld – powiedziała. – Maluje u nas całe lato. Mówi, że w Spale jest dobre światło.

Nie widziała, że po twarzy Lechonia przeszedł grymas bólu. Postanowił nie zdradzać się z tym, że zna Rajnfelda.

*

– Jestem zaszczycona, że mogę pana poznać. – Hanka Ordonówna znała Leszka Serafinowicza wyłącznie jako poetę Jana Lechonia, którego twórczość bardzo ceniła.

– Ja również, pani hrabino – odpowiedział Lechoń.

Był wysokim, szczupłym mężczyzną w okularach. Włosy, posmarowane brylantyną, starannie zaczesywał, tak by ukryć początki łysiny, która była dla niego kolejnym powodem do cierpień.

Wieczorem Hanka Ordonówna dała mały recital. Miała bardzo różnorodny repertuar – piosenki Żabczyńskiego, Popławskiego czy Fogga – ale dziś wszyscy czekali na dwa szlagiery. Rozpoczęła więc występ Piosenką o zagubionym sercu, a zakończyła swoim najsłynniejszym, skomponowanym przez Henryka Warsa przebojem Miłość ci wszystko wybaczy ze słowami Juliana Tuwima. Akompaniował jej na fortepianie mąż. Recital zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Basia cały czas wpatrywała się cielęcym wzrokiem w Józefa Rajnfelda i nie mogła nie zauważyć, że młodzieniec najwyraźniej wpadł również w oko Ordonównie. Aktorka w trakcie występu musnęła jego twarz szalem. Zaaferowana dziewczyna w ogóle nie widziała, jak na słowa piosenek, zwłaszcza tej ostatniej, reaguje Lechoń. Bo i dlaczego miałaby na to zwrócić uwagę, skoro nie przepadała za wujkiem. Ordonówna dostrzegła jednak wyraz smutku na twarzy poety i kiedy po występie rozległy się gromkie brawa, podeszła do niego.

– Dlaczego pan taki smutny? Z powodu mojej piosenki?

– Zrobiło mi się przykro, bo to Julian Tuwim napisał dla pani te słowa, a nie ja – wybrnął zręcznie z sytuacji Lechoń. Nie na darmo był dyplomatą.

Spodobała jej się błyskotliwa odpowiedź poety i stała się ona hasłem wieczoru. Podano wino malinowe, które w majątku Szylingów wyrabiała służba kuchenna – słodkie, aromatyczne i szybko uderzające do głowy. Towarzystwo było w świetnych humorach. Prawie całkowicie zapomnieli o Igo Symie. Lechoń rozmawiał z Ordonówną; zastanawiali się wspólnie, które z jego wierszy można by zaśpiewać. Sprzeczali się, czy bardziej nie nadają się do tego utwory Leśmiana.

Tego wieczoru mówiono jednak nie tylko słowami. Słowa da się przekręcać, nadawać im inne znaczenia, ale oczy nie kłamią. Lechoń popatrzył na Rajnfelda, a ten uchwycił to spojrzenie, w którym kryła się rozpacz.

Basia wypiła za dużo. Wiedziała, że mamie bardzo by się to nie spodobało, ale musiała sobie dodać odwagi. Noc po upalnym dniu pachniała upojnie. Dziewczyna wyczuwała zapach świeżo skoszonego siana i nieco mdłą woń lilii rosnących w ogrodzie. Nagrzany za dnia marmur na fasadzie pałacyku oddawał ciepło. Ta noc miała być inna niż wszystkie w życiu Basi.

W końcu goście, zmęczeni po podroży z Warszawy i przygnębieni widmem nadciągającej wojny, poszli spać.

*

Basia nie mogłaby jednak zasnąć. Bo jak można spać, kiedy człowiek jest tak nieprzytomnie, romantycznie zakochany! Kiedy wyszła z wanny, nie owinęła się ręcznikiem ani płaszczem kąpielowym, tylko długo stała przed lustrem i patrzyła na swoje szczupłe ciało, niewielkie piersi, z których po płaskim brzuchu spływały krople wody aż do jasnej kępki włosów i potem niżej po wewnętrznej stronie ud. Dziewczyna poczuła coś dziwnego w dole brzucha, zadrżały jej nogi i pomyślała, że choćby walił się świat, a Hitler miałby napaść na Polskę choćby jutro, ona zrobi wszystko, żeby tej nocy być z ukochanym.

Położyła się do łóżka, lecz nawet nie zamknęła oczu. Dobrze po północy wstała i na palcach, najciszej jak mogła, wyszła na korytarz. Światła w pokojach pogaszono – pod drzwiami nie widać było jasnych smug – tylko od strony okien na klatce schodowej, która serpentyną wiła się w górę, dochodziła blada poświata księżyca. Dziewczyna ruszyła korytarzem. Po jednej i po drugiej stronie znajdowały się pokoje. Wiedziała, w którym jest jej ukochany; często wpadała do niego, a to żeby obejrzeć któryś z obrazów, a to żeby zanieść mu lemoniadę lub powiedzieć, że kucharka pół godziny spóźniła się z obiadem. Każdy pretekst był dobry, by go zobaczyć.

Dziś jednak nie miała żadnego pretekstu. Jak niby miała wytłumaczyć to, że zjawia się u niego po północy? Mogła zrobić tylko jedno: po prostu wyznać mu miłość i liczyć na to, że on ją odwzajemnia.

Drzwi do jego pokoju były uchylone, jak gdyby ktoś tam przed chwilą wszedł i nie chcąc się zdradzić, zostawił sobie szybką furtkę do ucieczki. Basia lekko je popchnęła i najpierw ostrożnie wsunęła głowę, a potem przestąpiła próg. W pokoju nikogo nie było. Na biurku, na którym leżały dzisiejsze szkice węglem, paliła się lampa naftowa.

Gdzie on poszedł? – zastanawiała się, schodząc cicho na dół. Bardzo uważała, by skrzypienie starych drewnianych schodów nie obudziło służącego Leopolda Sztajchera, którego dziwnie się bała i nigdy nie lubiła.

Gdy znalazła się na pierwszym piętrze, zorientowała się, że przeszklone drzwi wychodzące na balkon są uchylone. Uznała, że Rajnfeld nie mógł zasnąć z powodu upalnej nocy i wyszedł na papierosa. Dwa dni temu ukradkiem zabrała mu z paczki papierosa i, zamknięta w łazience mamy, próbowała go palić. Nieprzyzwyczajona do dymu papierosowego – a Józef lubił mocne francuskie gitanes’y – okropnie się zakrztusiła. Długo kaszlała, w końcu nadpalony papieros spuściła w bidecie. W łazience pozostał jednak zapach, co doprowadziło matkę do szewskiej pasji. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to sprawka córki, więc zbeształa służącą, starą Sztajcherową, matkę Leopolda.

Teraz Basia wyszła na balkon i poczuła na twarzy powiew ciepłego wiatru; jednocześnie usłyszała szmer rozmowy dochodzący z dołu, ale nie rozpoznawała ani słów, ani głosów. Cichutko podeszła do balustrady i lekko się wychyliła. Na tarasie rosły w wielkich donicach egzotyczne drzewka – figowce i pomarańcze – które służba wczesną jesienią zanosiła z powrotem do oranżerii. Basia zobaczyła dwóch mężczyzn obok figowca. Serce jej zamarło i zaczęła nasłuchiwać.

Rajnfeld i Lechoń stali blisko siebie. Nie rozmawiali ani o poezji, ani o malarstwie. Właściwie nie wiedziała o czym, czuła jednak, że w ten sposób mężczyźni mogą rozmawiać tylko z kobietami. Potem zaczęły do niej docierać słowa.

– Nie miałem pojęcia, że tu jesteś. Gdybym wiedział, nie przyjechałbym – powiedział Lechoń.

Barbara przypomniała sobie popołudniowe rozmowy i dałaby sobie głowę uciąć, że wynikało z nich, że ci dwaj wcześniej się nie znali.

– Jak mogłeś mnie zostawić wtedy tak bez słowa? – odparł Rajnfeld.

– Musiałem. Inaczej moja rodzina domyśliłaby się wszystkiego. – Lechoń spróbował dotknąć jego twarzy, ale malarz się cofnął. – Potem nie mogłem sobie darować, że cię rzuciłem. Trafiłem pod opiekę psychiatry. Próbowałem się zabić.

– Szkoda, że ci się nie udało.

– Pewnie kiedyś zrobię to lepiej – odparł Lechoń.

– Myślisz tylko o sobie, ty cholerny, zapatrzony w siebie egoisto! Miałem wtedy dwadzieścia lat… Nienawidziłem cię.

Spojrzeli sobie w oczy – w blasku księżyca w pełni Basia widziała to wyraźnie – nie tak jak jeden mężczyzna patrzy na drugiego.

– Do dzisiaj – dodał cicho Rajnfeld.

A potem… potem… Chciała odwrócić głowę, ale nie mogła się do tego zmusić. Potem się pocałowali. Nie w policzek jak przyjaciele. Całowali się w usta, długo i namiętnie. Chciała krzyczeć, lecz nie potrafiła.

To, co zobaczyła, było najbardziej traumatycznym doświadczeniem w jej czternastoletnim życiu i chwilę trwało, zanim była w stanie się ruszyć i uciec z balkonu.

*

Basia nie panowała nad sobą. Łkała, a całe jej ciało drżało niemal jak podczas ataku febry. W korytarzu zderzyła się z Leopoldem Sztajcherem, który wcześniej usłyszał kroki, a lubił wiedzieć, co się dzieje w domu. Był służącym, ale gdy państwo opuszczali na dłużej Spałę, stawał się tu szarą eminencją. Pałac miał swoje sekretne życie, o którym Szylingowie nie mieli pojęcia. Sekretne życie pod czerwonym sztandarem, w które wtajemniczeni byli tylko Leopold, jego matka i jedna z dziewczyn pracujących w kuchni, jego kochanka.

– Co panienka porabia po północy na balkonie? – zapytał. – Myślałem, że złodziej jakiś się zakradł.

Wyglądał groźnie. Był potężnym mężczyzną o atletycznej budowie. Jego twarz nosiła ślady po ospie wietrznej. Wydał jej się teraz jeszcze bardziej antypatyczny niż zwykle. Wciąż była w szoku po tym, co ujrzała, ale oprzytomniała na tyle, by wiedzieć, że musi zrobić wszystko, byle tylko odciągnąć służącego od balkonu. Bała się śmiertelnie tego, co mogłoby się stać, gdyby Leopold zobaczył to co ona. Wybuchłby straszny skandal i nie minąłby dzień, a cała Warszawa opowiadałaby sobie o tym przy podwieczorku. Basia miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby skierować jego uwagę na siebie.

– Panie Sztajcher, niech pan nie mówi mamie, błagam, ale przestraszyłam się wojny i nie mogłam zasnąć. Boję się okropnie! Dziś był tutaj pan Sym, kolega pani Ordonówny, i mówił jakieś straszne rzeczy – paplała, nie mając pojęcia, co Sztajcher wie o spięciu przy obiedzie.

Była gotowa na każde kłamstwo, byle tylko nie poszedł na balkon i nie zobaczył, co się dzieje na tarasie.

– Wiem, panienko. Ja to się dziwię, że mamusia panienki takiego faszystę obiadem przyjmuje. – Leopold spojrzał ponad jej ramieniem.

Po czym – ku jej przerażeniu – ruszył do drzwi balkonowych.

– Przeciąg jest – rzucił. – Zamknąć trzeba.

Gdy to zrobił, Basia odetchnęła z ulgą.

– A panienka niech się Hitlera nie boi. Pogonimy go – obiecał służący.

Przeprosiła za kłopot, co wyraźnie go zdziwiło. Nie był przyzwyczajony do tego, by ktoś z państwa przepraszał go albo za coś mu dziękował.

*

Nazajutrz przy śniadaniu Basia nie odezwała się ani słowem do Rajnfelda i przez cały dzień próbowała udawać, że traktuje go jak powietrze. Co, oczywiście, nie uszło uwadze domowników, ale uznano, że to po prostu fochy dojrzewającej panienki.

– Chyba się pan uwolnił od swojej wielbicielki – zażartowała jej matka, gdy została z Rajnfeldem sama.

Właściwie powinno mu to przynieść ulgę, ale był trochę zaskoczony zachowaniem dziewczyny, którą w sumie lubił, i zastanawiał się, czy przypadkiem poprzedniego dnia nie palnął czegoś, co mogło ją urazić.

Gdy matka oznajmiła Basi, że razem z wujkiem Leszkiem i panem Józefem wyjeżdżają do Paryża, nie było żadnego wybuchu entuzjazmu ani rozpaczy.

– Mnie to obojętne – rzuciła dziewczyna. W jej sercu jednak dokonywała się zmiana. Młodzieńcze uczucie do Rajnfelda zaczynało się zmieniać w nienawiść.

Pod wpływem nacisków Lechonia Wiesława Szyling w ciągu tygodnia zorganizowała wyjazd do Paryża. Lechoń jako pracownik MSZ załatwił szybko paszporty i pojechali pociągiem z Warszawy do Budapesztu tranzytem przez Wiedeń. Lechoń nalegał, by nie wychodzić z pociągu nawet na chwilę, ponieważ we wcielonej do Rzeszy Austrii poziom agresji był podobny jak w Niemczech. Potem pojechali pociągiem do Triestu, a stamtąd statkiem przez Adriatyk i Morze Śródziemne do Marsylii. W stolicy nad Sekwaną zameldowali się drugiego września, kiedy na Warszawę spadały już niemieckie bomby. Przez całą drogę Basia nie zamieniła z Rajnfeldem ani słowa. Gdy zapytał, czy w jakikolwiek sposób ją obraził, odparła:

– Pan Józef nie powinien się interesować mną, tak jak ja nie interesuję się panem Józefem.

W Paryżu się rozstali. Lechoń miał mnóstwo pracy związanej z wojną i ewakuacją rządu polskiego do Rumunii i nie bardzo zajmował się siostrą i jej córką. Zamieszkały w wynajętym mieszkaniu w dzielnicy łacińskiej. Rajnfeld, który miał w Paryżu wielu przyjaciół, zniknął.

Ale Basia o nim nie zapomniała.

Czarna pszczoła

Подняться наверх