Читать книгу Rozmemuary - Wojciech Kuczok - Страница 3
Оглавление2014
LATO
Oczyściłem ze sterty ubrań i zakurzonych dokumentów stolik – okazał się intarsjowanym antykiem, Agafia powiedziała, że należał do jej mamy. Ustawiłem go sobie w sypialni, przy oknie wychodzącym na koronę kasztanowca.
Za oknem kłócą się sąsiedzi z parteru, inni z naprzeciwka pieprzą się wniebogłosy, jeszcze inni wiercą i remontują, na drzewie skrzeczą gawrony, w oddali coś stuka i rzęzi, miasto tętni życiem – tu mi żaden słowik nad głową nie zawiśnie. Wiertary lub piły za oknem, dziecko za drzwiami – ogłuszającej ciszy tu nie ma, ale to i lepiej, że coś mi się w mózg wwierca, nie daje spokoju; w pisaniu spokój mnie usypia, rozleniwia, a z lenistwem muszę się bić bardziej niż z myślami. Piły mechaniczne, sprawdziłem: ktoś kroi deski na studziennym podwórku, w takich warunkach już kiedyś pisałem, całe Szkieleciarki powstały w Żaczku.
Warszawa latem wyludniona, więc znośna, ruch uliczny prawie jak za PRL-u, w mieście zostało co piąte auto, korków brak. Szedłem sobie przez park Ujazdowski i napotkałem na ławce Romka, pieszczącego gitarę prosto od lutnika; wykonał przede mną autorską piosenkę o powrocie do żony i wyznał, że zanim mu się ostatecznie ułożyło z jego od dziesięciu lat nieprzerwanie obecną kobietą życia, siedem razy się z nią rozstał w ciągu lat siedmiu...
Podróż do ziemi drawskiej, ku Dolinie Pięciu Jezior skroś Polskę mniej mi znaną, ku wakacyjnej rozbiegówce, to się akurat doskonale złożyło – na restarcie mamy kanikułę w miejscu sielskim i zacisznym, pośród łąk żurawiowych, w pensjonaciku idealnym dla mnie do tego, by pisać. Żona chyba naprawdę postanowiła mnie kochać, bo wreszcie przestała narzekać, że nie mam prawa jazdy.
Są tu bodaj najnormalniejsi ze znajomych Agafii: najbliższa przyjaciółka z mężem i trójką dziewcząt: dwie bliźniaczki i jedna starsza sobowtórka – patologicznie grzeczne, z tendencją do ustawiania się w szeregu od najwyższej do najniższej.
Tych terenów nie znam. „Szwajcaria Połczyńska” urokliwa, strome pagóry zalesione, niebieszczące się rynnowe jeziora, warszawskich rejestracji brak; w pensjonaciku cienkie ściany, ale na zewnątrz sporo miejsca, altanki, ławeczki i tym podobne udogodnienia czytelniczo-pisarskie. Skądinąd trafiliśmy na wyjątkowo rozczytanych gości – nic innego nie robią, sączą cydr na leżaczkach i symultanicznie zanurzają się w lekturze.
Rygor pisania i ćwiczeń wystarcza do dobrego samopoczucia, na cudzopoczucie nie mam wpływu.
Okolica obrośnięta dzikimi gajami i lasami na dawnych polach uprawnych, gdzieniegdzie gospodarstwa w poniemieckich latyfundiach, powszechny brak asfaltu, poza tym tylko klangor o wschodzie księżyca, świerszcze wieczorami głośne jak śródziemnomorskie cykady.
Czy Goetze w goethrach to Goethe futbolu? Do felietonu z taką rozterką?
Bad Polzin alias Połczyn Zdrój – miasteczko uzdrowiskowe, w którym cudne pary siwych kuracjuszów na ławeczkach parkowych pośród bujnych klombów, jeszcze cudniejsi szachiści zdrojowi w szóstym miesiącu ciąży piwnej, przetaszczający figury wielkości nienaturalnej, wspierający się pod boki i szachujący się wzajem minami, cudna polskość w stanie spoczynku, sezonowo ożywiona nieliczną turysterią. Agafia widzi w tym podupadłość i wyraża kolonialne warszawkowe współczucie, ja widzę niespieszne tętno prowincji, nad skalą bezrobocia się nie załamuję, bo może ono nie jest takim nieszczęściem, jak by się wszystkim zdawać mogło, być może bezrobocie w Połczynie mniej jest wyniszczające niż posada w warszawskiej korporacji.
Wielki rozpieszczony pies – mieszkałem z nim pół roku – tarzał się gdzie popadnie, czynił to, niejako afirmując ziemię, która do niego należała. Mały Korek przygarnięty przez Agafię też się tarza, ale najchętniej w gównie i padlinie. Ma traumę azylową, jest nadpobudliwy seksualnie, kompulsywnie się masturbuje, jakby chciał sobie wynagrodzić krzywdy ze strony okrutnego świata, łapczywie żre natychmiast wszystko, co mu się poda, tak się nauczył, czuje lęk przed tym, że większe zwierzę go od żarcia przepędzi.
Zawsze tak było, że im bardziej próżnowałem, tym bardziej niewidoczny się stawałem dla świata, kiedy zaś tylko brałem się do pisania nawet w czystej głuszy, to jakby od moich uderzeń w klawiaturę laptopa ziemia zaczynała drżeć i efektem motyla przywiewało do mnie zamówienia, zlecenia, intratne oferty, a nawet nagły i niespodziany poklask.
Piszę rano i wieczorem, różne rzeczy, żeby się nie nużyć; ważne, żeby plik „dniówka” nie miał manka, ważne, żeby nie mieć twórczego debetu.
Kąpiel w Drawsku, przechadzka po ruinach zamku joannitów, przejażdżka po zapomnianych przez diabła wioskach, w których ludzie niekłótliwie usposobieni, ale i po takich, w których warszawska rejestracja wzbudza jednak instynkty mordercze.
Wieczorami mgły się rozlewają po łąkach, w naturze kicz nie istnieje, więc można się tym bezkarnie zachwycać. Żurawie ostrożne, na wszelki wypadek zawsze trzymają się linii horyzontu. We dnie pogoda jak dzwon – czterdziesty pierwszy raz przeżywam wakacje nieprzyzwoicie wprost syte. O świcie schodzę do chatki i piszę rzeczy rozgrzewkowe, słyszę tu wtedy: skrzypce much, wiolonczele os, blachy i talerze ptaków śpiewających, do tego silnik laptopa i stukot swoich palców.
Słońce, nim się podniesie ponad daszek, świeci mi w oczy – taki mam wzwód słońca (na myśl o Agafii).
Spłynęliśmy Parsętą z Byszyna do Białogardu – rzeka w sam raz na przygodę z dziećmi i pieskiem, zwałki pościnane tak, by je można ominąć, ale nurt bystry, koryto kręte, trzeba umieć sterować – wszyscy sobie poradzili bezboleśnie, właściwie tylko ja dałem ciała, bo straciłem przez nieuwagę koszulkę Kuby i kapelusik Agafii. Rozmyty próg w Białogardzie to żwawy akord na finiszu, ale trafiła się nam jeszcze przygoda nieplanowana – pożar na lewym brzegu, podchodzący tak blisko, że odcinek rzeki był już poważnie zadymiony – ogień się zbliżał do wody, mieliśmy więc spływ zaiste żywiołowy.
Zaczęliśmy oglądać filmową wariację Sokurowa na temat Fausta, kinetycznie to jest balet przyruchów niemal w stylu Żuławskiego, proksemicznie to kino wysokiej klasy klaustrofobii, bohaterowie mają za mało miejsca na swoją potrzebę nieustannego ruchu.
Zdrzemnąłem się w porze sjesty nago, na wznak; obudził mnie silny ból punktowy, jakbym nagle chuja do gniazdka włożył, a to był po prostu zastrzyk jadu osy erotomanki, co to skrytobójczo się na mnie zasadziła. Fajfus zaczął mi natychmiast puchnąć, po kilku godzinach przypominał już dojrzewającą gruszkę, nawet nie bolał szczególnie, ale puchł tak spektakularnie, że zanimby się powiększył do rozmiarów sterowca, wolałem się skonsultować z lekarzem. W sennym połczyńskim szpitaliku moje pożądlone pożądliwie przyrodzenie nieco ożywiło atmosferę, pielęgniarki o ustach zastygłych w ponurych grymasach zaczęły się nawet uśmiechać pokątnie; podano mi kroplówkę z lekiem antyalergiczym i było po wszystkim – Agafia z Kubą czekali na korytarzu, gdzie w międzyczasie policja przyprowadziła skutego skazańca na badanie – widać tutejsza konwencja niedzielnych wizyt na ostrym dyżurze wykracza poza letniskowe standardy.
Trochę tenisa z Kubą, o którym powiedzieć, że jest dzieckiem ambitnym, to nic nie powiedzieć – on jest uzależniony od bycia najlepszym i agresywnie reaguje na niepowodzenia. Podobno po tym się poznaje przyszłego sportowca.
Wieczorem intensywnie obwiniałem się przy ognisku w świetle superksiężyca. Kiełbaskowo i Kartoflania z żaru – ludyczność wakacyjna klasy luks.
Pojechaliśmy do Koszalina do dentysty (ta Pusia od Aliny to jednak sfuszerowała mi plombę, bo ją straciłem na mordoklejce ledwie dwa miesiące po wizycie). W fotelu koszalińskiej stomatolożki doczekałem się takiego wypełnienia, że nawet język mój daje się nabrać i myśli, że to nie plomba, a ząb zrekonstruowany – perfekcyjna robota, być może gabinet dentystyczny przy ulicy Spółdzielczej to jedyne miejsce na mapie miasta, które warto odwiedzić.
Napisałem ledwie stronę prózki, bo pękł kabel, czyniąc zwarcie i dymiąc mi w plecy – to było do przewidzenia, bublowaty już się tylko na jednym druciku trzymał, ale oczywiście odkładałem kupno nowego na później, starego nie zabezpieczając – i tym razem skończyło się na śmiechu zamiast na moim śmiertelnym porażeniu. Ileż jeszcze razy Anioł Stróż będzie musiał odganiać ode mnie śmierć wskutek głupich zaniedbań?
Rowerowanie z Żoną skroś bezdroży polnych i łąkowych, aż tu nagle wieś popegeerowska. Starsi ludzie czekają w betonowych barakach na śmierć, młodsi siedzą na ławkach przy sklepie i zapijają czas, najmłodsi uciekli do miast; ludzie bez tożsamości, wysiedleni z górą pół wieku temu ze swoich rodzinnych ziem po to, by na tym pustkowiu wypasać owce ku chwale ojczyzny, dziś nawet nie wiedzą, w jakim miejscu żyją, bo nazwa zmienna, za Niemca inna, za PGR-u inna, dziś inna; na mapach inna niż na tablicach przydrożnych. Kiedy przyjeżdża turysteria na rowerach oglądać ich jak egzotyczne zwierzęta, muszą się stawać jeszcze bardziej zgorzkniali i agresywni, jedyne, co mogą, to wyrzygać się na przyjezdnych, tym samym serwując im „kino 7D”, jak na deptaku w nadmorskim kurorcie.
Im większe manko twórcze, tym gorzej się do pisania zabierać, wiara opada – dziś nie pisałem wcale, bo kabel dopiero w Białogardzie dokupiony.
Czasem się komuś zdarza na tych połaciach nędzy wpaść na złotodajny pomysł, jak w Dobrzycy, gdzie stworzono największy w Polsce labirynt z żywopłotu, w sąsiedztwie ogrodów tematycznych – ja się lubię błąkać, więc to dla mnie miejsce idealne, Agafia najwyraźniej lubi najprostsze drogi do celu, bo po kilku zakrętach była już skwaszona, a po kilkunastu następnych poważnie wystraszona.
Uprawialiśmy morzliwość – leżenie na plaży i zadowalanie się samą możliwością wejścia do Bałtyku.
Po pierwsze: nie kłaść się po pierwszym przebudzeniu. Po drugie: nie jeść przed pierwszym pisaniem, tylko kawa na czczo. Po trzecie: nie surfować po sieci przed rozpisaniem, ewentualnie sprawdzić pocztę dopiero po napisaniu notatek do dziennika. Po czwarte: pisać kilka razy dziennie, nie ograniczać się do jednego seta, żeby odfajkować dniówkę. Po piąte: pisać tak, żeby tęsknić do tekstu jak czytelnik do odłożonej książki; tęsknota autora przekłada się na późniejszą tęsknotę czytelnika. Jeśli autor z niechęcią wraca do pisania, czytelnik do lektury w ogóle nie wróci.
Piesza wycieczka ścieżką dydaktyczną wzdłuż Doliny Pięciu Jezior; dzieci, dorośli i piesek, gęsiego, bez trosk, potem nawet w łąkowo wiejskim zabłąkaniu słonecznym; Agafia wciąż w roli szczęśliwej matkożonki, długometrażowy film o naszym małżeństwie i jego powtórnym miodowym miesiącu wciąż trwa, kochamy się, czytamy razem, spacerujemy, sramy lukrem i sikamy miodem.
Trans-Autentyk Gondowicza, zbiór tekstów o Schulzu, kolejne ucztowanie z kustoszem Biblioteki Babel, jak go ktoś tam nazwał trafnie na okładce, dobre jako odtrutka na frazę Pilchowską, wszak niebezpiecznie jest pisać własną prozę, jednocześnie czytając Pilcha.
Pomimo deszczu pojechaliśmy do Białego Boru, bo bunkry i Nowosielski. Cerkiew niestety zamknięta na nasze zakusy, wikary świntuszek oddzwonił dopiero, kiedyśmy już wrócili do Połczyna, zatem tylko od zewnątrz można się było poprzyglądać konstrukcji i ikonom zewnętrznym. Agafia się dziwowała, że ludność tubylcza oszczędza świątynię i żadnego wandalizmu nie uprawia – czy tak uświadomieni artystycznie, czy tacy tolerancyjni religijnie? Ślady pędzla starego mistrza wyraźnie widoczne, tak się w nie z bliska wpatrywałem, że aż zdało mi się, że słyszę jego stęknięcia i mamrotania podnosowe sprzed lat, w tej farbie zastygłe.
Spacer rodzinny szlakiem schronów bojowych – Kuba zachwycony takimi podchodami, zaglądaliśmy do środka, w jednym nawet schowaliśmy się na dłużej przed burzą, w innym znaleźliśmy piwnicę współcześnie użytkowaną, bo bunkier zakamuflowano, wbudowując go w kamienicę. Zadbana ścieżka z informacyjnymi tablicami, znać, że ludzie w tej gminie potrafią dbać o swoje atrakcje. Flaczki białoborskie też niczego sobie w knajpce nad jeziorem.
Droga powrotna przez krainę pustych boisk; zatrzymaliśmy się na Wisielczej Górze w Strzalinach, gdzie młodzi chłopcy uprzystępnili turystom chodniki najlepiej zachowanych podziemnych fortyfikacji Wału Pomorskiego. Kubuś idący jajokształtnym betonowym korytarzem z lampką w ręku do złudzenia przypominał Danny’ego z hotelu Overlook, kiedyśmy tak spoglądali na niego od tyłu – brakowało mu tylko rowerka. Całkiem długie te chodniki; oczywiście to malowniczy pomnik ludzkiej głupoty, jak wszystkie pozostałości wojskowych umocnień, budowanych latami po to, żeby po kilkudniowym oblężeniu, podczas którego pełniły swoją funkcję, gdy jedna zgraja utrzymywała przyczółek przed drugą zgrają, na zawsze pozostać opustoszałą ruiną. Ale tam, gdzie zdewastowano naturę, ona się wdziera skutecznie – i oto wewnątrz bunkrów, podobnie jak w MRU, utworzono teraz faunistyczny rezerwat przyrody ze względu na ochronę zimowiska nietoperzy.
W wielkim nowoczesnym biurowcu na Czerniakowie fundacja Staraków chce uczłowieczać kapitalizm i robi to z gracją: parter biurowca zajmuje galeria, w której tym razem wystawiono kolekcję dzieł Wróblewskiego, piętro zaś to wyimki z kolekcji polskiej sztuki XX wieku oraz miejsce do działań współczesnych performerów. Ochroniarze przyjaźni i wyedukowani; nawet natura przed budynkiem chce się wykazywać artystycznie – mirabelki spadające z drzewa układają się w geometryczne wzory w szparach między płytami chodnikowymi.
Ślubowanie Duartego – zaskakująca Złota Palma sprzed z górą półwiecza, wybitny film religijny, kino drogi... krzyżowej, zaczyna się naiwnie, kończy poruszająco. Boży prostaczek i jego synkretyczna wiara przeciw instytucji kościoła, a potem już po prostu lud przeciw władzy występuje – narracja rozwija się metodą lawiny – od małej śnieżnej kuli po wielki kataklizm. W tym sensie jest to dzieło społecznego katastrofizmu – wyczuwa się tu mądrość pierwowzoru, zapewne scenicznego, ze względu na klasyczną jedność miejsca i akcji (poza prologiem); dogrzebałem się, że napisał to niejaki Dias Gomes.
Iluzjon, moje ulubione kino w Polsce – dysponujące bezkresnymi zasobami Filmoteki Narodowej – nosi nazwę Muzeum Sztuki Filmowej, choć po prawdzie z muzeum na szczęście nie ma nic wspólnego, bo w nim żywy obraz się liczy, nie eksponaty. Kino to ruch, dlatego wszystkie muzea kinematografii na świecie pokazujące scenografie, pojedyncze kadry lub fragmenty są ideą poronioną – nie można opowiadać o ruchu za pomocą bezruchu.
Wieczorem popijałem cydry. Cydr nie usypia, nie śmierdzi tak jak piwo, nie dyskwalifikuje pocałunkowicza. No i teraz panuje na niego wściekła moda – Putinowskie embargo zadziałało jak najlepsza reklama – picie polskiego cydru jest w dobrym guście, w dodatku to akt patriotyzmu. Tyle że nasze cydrownictwo wciąż raczkuje, jeśli więc nie interesuje nas jabłecznik ani grusznic polski, lecz ten dobry, wciąż lepiej sięgać po brytyjski. W każdej właściwie knajpce warszawskiej jest teraz wybór cydrów, nie mieć ich w ofercie to wstyd – podobno w krótkim czasie spięciokrotniła się liczba cydropijców w Polsce. Nie sprawdziłem jeszcze tylko, czy brzuch cydrowy wolniej rośnie od piwnego.
Cydr nadużyty pozostawia kaca, bardziej jednak się rzuca w suchość ust niż w ból głowy. Ale też w połączeniu z niewyspaniem odebrał mi zdolność pisania aż do wieczora, a wieczorem jak zwykle już mi się nie chciało. Bo się rozmemłało.
Zanim się do czegoś zabrałem, czytałem „Świąteczną”, w której oprócz wyjątkowo wielu tekstów istotnych lub choćby na wpół istotnych (w jednym numerze Wodziński, Gadacz, Miłosz, Ugrešić, Król, Mikołajewski, Janosch...) rozmowa Badera z filozofem Hołówką, w której obaj bezpardonowo miażdżą himalaizm jako awanturnictwo niedojrzałych emocjonalnie samców alfa – nie biorą w tej rozmowie jeńców – aż mnie ciekawi, czy ktoś ze środowiska zdobędzie się na odzew. Bader idzie na całość, jeśli po swojej książce o Broad Peaku był wśród ludzi gór najwyższych postrzegany jako persona non grata, to teraz będzie objęty listem gończym.
I tak sobie przeleżałem lekturowo kilka godzin na czerwonej kanapie, z Korkiem wtulonym, co to pysk wsparł na całkiem już poduszkowym brzuchu moim – i tak sobie próżnowałem twórczo w mieście korporacjuszy i korpoludków, i tak sobie dobrze się miałem, ach dobrze. Aż mi się wstało, powędrowało Mokotowską ku Pięknej i dalej na plac Konstytucji, żeby za telefon zapłacić, po drodze w Bęc Zmianie kupiło się wielokilogramową monografię Wróblewskiego, a potem jeszcze przespacerowało kawałek, żeby w spokoju środka studenckiej kanikuły aulę Politechniki zobaczyć, jedno z ciekawszych wnętrz tego miasta, i wyobraziło się sobie siebie na jednym z balkonów przemawiającego do ludu jak, nie przymierzając (a jednak przymierzało się), pierwszy sekretarz na kongresie zjednoczeniowym PZPR ongiś przemawiał.
Słuchałem wieczorem audycji Agafii w Radio PiN, gdzie mówiła głosem dozmysłowionym jeszcze po tysiąckroć, z jakąś taką miękkością i lekkim niechceniem, i napawałem się, że to Żona moja tak pięknym głosem włada, że mną włada także, ciałem i duszą.
Kocham ją z głębi spokoju, którego nie oddam – tak mi dopomóż kasztan, co w okno sypialni zwykł wrastać.
Teraz to ja już muszę się spieszyć z uscenicznieniem materiału Świntuszka, którego zdaje się mam aż nadto, grubo ponad dwadzieścia stron gęstej prozy, przecież Żeber mi się tego nie nauczy. Trzeba znaleźć logiczne wytłumaczenie dla faktu, że bohater kolekcjonuje czaszki swoich umarłych kobiet. To klucz. Reszta jest gadaniem.
Pojechaliśmy do Chorzowa, Kuba się stęsknił za moimi rodzicami, bodaj jako jedyne istnienie ludzkie na tym globie, to fenomen, doprawdy.
W podlesickim GOPR-ze czekały moje rzeczy zgarażowane – nie chciało mi się wnikać, czy Alina spakowała wszystko, wydaje się, że niczego nie brak. Jest rozżalona, czuje się oszukana, ale to dla niej cenne doświadczenie, ta silna kobieta będzie dzięki niemu jeszcze silniejsza.
Trochę się powspinałem na Motocyklistach i Bibliotece – mieszczańskie niewzruszenie Agafii na skalne uroki Jury nie rokuje dobrze naszym próbom tatrzańskim, ona góry akceptuje tylko zimą, jako przestrzeń do narciarskiego hedonizmu.
Mimo wczesnego przebudzenia dałem radę tylko z dziennikiem, wirus nieróbstwa nigdy nie śpi, ebola przy nim to niemrawy zarazek. A przecież obiecałem Michałowi, że mu przywiozę gotowego Świntuszka już jutro. We mnie ta nieobowiązkowość i niezdolność organiczna do życia wedle wyznaczonych zasad jest od zawsze, od przedszkola, w którym przeskrobałem coś strasznego, tak strasznego, że wezwano rodziców, aby mnie zabrali do domu – tyle pamiętam, ale nic więcej, wyparcie doskonałe; potem szkoły wszelakie, w których nie odrabiałem zadań domowych, nie uczyłem się, przychodziłem kiedy chciałem, powtarzałem klasy, byłem relegowany dyscyplinarnie, studia, podczas których wziąłem dziekankę, a potem indywidualny tok, szpitale, z których też mnie wydalano za niesubordynację, kwestia ubezpieczenia zdrowotnego, którą lekceważyłem jeszcze niedawno, i składek emerytalnych, które lekceważę po dziś dzień, życie rodzinne, w którym dokonuję eksperymentów na drzewie genealogicznym z pasją obłąkanego dendrologa. Jak wir w stawie – ni przypiął, ni przyłatał.
Zabrałem Kubę na mecz do Gliwic, mój Ruch zagrał najlepszy mecz w sezonie, a i tak nie wystarczyło do pokonania drużyny z Charkowa, wszakże dziesięciokrotnie od nas bogatszej.
Lepienie Świntuszka w atrakcyjną scenicznie i logiczną całość, z mierzeniem w cyrkowo-odpustowe gusta publiki Teatru 6. piętro, jest doświadczeniem niegwarantującym pożytku; może tylko testem profesjonalizmu – pisarz to ten, który potrafi napisać wszystko.
Wyprawienie Kuby z nianią do Warszawy okazało się zadaniem niełatwym z uwagi na blokadę magistrali kolejowej spowodowaną odkryciem niewypału w centrum Katowic.
Na stoisku bukinistów na Stawowej ustaliłem rekord nie do pobicia – kupiwszy Pilota, dostałem w pakiecie Kijowskiego i Bitnera za darmo.
Dziwne jednak to wpisanie się Agafii w kadr chorzowski; ten mariaż jest doprawdy historycznym aktem unii personalnej między Mazowszem i Górnym Śląskiem.
W Świntuszku jestem na etapie co prawda końcowym – redukcji tekstu, nie samego pisania – ale to etap bodaj najistotniejszy, a ja się spieszyć nie umiem, raczej spieszno mi do wszystkiego, tylko nie do pisania. Na przykład na skały – pojechaliśmy dziś do Kobylańskiej, gdzie zrobiłem parę dróg z górą (z dołem próbowałem, ale to doświadczenie ekstremalne, bo Agafia bardzo opornie się uczy asekuracji, w kluczowych momentach brakowało mi luzu przy wpinkach). Klasyki Kobylańskie tradycyjnie potwornie śliskie, należy podnosić starą wycenę dróg ze względu na ich wyślizganie – jakim cudem sucha Mała Płytka ma tę samą ocenę co wygłaskana do imentu Diretissima Płetwy?
W dolinkach nie ma dziurek charakterystycznych dla Jury Środkowej, bardziej występne w nich trudności, tatrzańskie w charakterze.
Wybraliśmy się na festiwal Tauron nie tyle dla muzyki (choć Autechre Pink Freudów, a zwłaszcza Polonezy Maseckiego znakomite – tylko że to środowisko warszawskie, dla Agafii jeżdżenie dla nich na Śląsk mija się z rozumem), co dla zobaczenia świeżo otwartych, jeszcze pustych przestrzeni nowego Muzeum Śląskiego. Robią potężne wrażenie – małe, kontrowersyjnie brudnoszklane pawilony wejściowe prowadzą do rozległych, olbrzymich hal podziemnych, designerskich wedle najnowszych mód światowych, z jedną niespodzianką: korytarz zejściowy okazuje się podwieszony, zauważyłem to dopiero, kiedy z tłumem wychodziłem po koncercie i nagle podłoga zaczęła się bujać, w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że to trzęsienie ziemi, malowniczy mój undergroundowy koniec...
Jeszcześmy do Nakła Śląskiego pojechali, nienajspieszniej, bo co nakle, to po diaple, gdzie w pałacu Henckel von Donnersmarcków nie ten Krzysztof Miller przejął mnie od Agafii celem zrobienia portretu do kalendarza Twórcy Kultury Śląskiej 2015. Pozowałem z kłębowiskiem liny na rękach – to jest dorodna symbolika moich zapętleń.
Sam pałac po remoncie, teraz tam jest jakieś centrum kultury, przez pół wieku było technikum – obiekcik niczego sobie, ale Mały Wersal w pobliskim Świerklańcu, zniszczony dekretem Jerzego Ziętka, na starych fotografiach wygląda niesamowicie, przy nim naklański pałacyk to skromny drobiażdżek.
Tak, cała moja odpowiedzialność w gruncie rzeczy mogłaby się zamknąć w lojalności wobec własnych uzdolnień – z tej lojalności wyniknie samo dobro, zło zaś lęgnie się z lekceważenia talentu, lenistwa i dawania posłuchu jadowitym umniejszaczom. Kiedy nie piszę, ubywa we mnie człowieka.
Niebezpiecznie długi mój pobyt na Częstochowskiej, nie pamiętam, kiedy tak długo tu siedziałem – przyzwyczajam się do tego, że ludzie porozumiewają się krzykiem, nie rażą mnie odrapane tynki na korytarzu, bo ich już nie zauważam, gaśnie potrzeba sprzeciwu.
Cały dzień z Radkiem w Kobylańskiej. Kilka długich klasyków, ale bez szans na istotny sportowy wynik. Tutejsze drogi są tak potwornie wyślizgane, że przejście z dołem Prawych Lotników, wycenianych w porywach na V-, uznałbym za największy sukces dnia. Owszem, leciwe klasyki mają prawo być mydlane, ale nawet na Zegarowej w Rzędkach nie jeździłem po takim lodzie, jakby wapień podkrakowski wygładzał się szybciej i bardziej niż ten z Jury Północnej, kto wie... To odbiera przyjemność wspinania, zwłaszcza na drogach technicznych – nie sposób ustać na subtelnych stopieńkach, nie ma pewności w stopach, zresztą dziś nie miałem jej nawet na ścieżkach w dolinie, upierdliwie zabłoconych.
Przytyłem pięć kilo w ciągu pół roku i to się niestety czuje – mam więcej do dźwigania, więc i wspinam się o stopień słabiej niż u szczytu sezonu. Teraz pora na długowyciągową rekreację, jesteśmy wszak z Radziem parą starców, w najlepszym razie DILF-ów (daddy I’d like to fuck), jak go określono na jakiejś społeczności szyderców.
Radosław opowiadał mi o swoim neurotycznym lęku przed zbliżeniem i wpojonym mu w dzieciństwie poczuciem, że seksualność jest złem. Ten to dopiero ma toksyny wokół siebie. Jest jednym wielkim drżeniem – drży ze strachu, drży z podniecenia, drży na samą myśl. Myśli, więc drży.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki