Читать книгу Rozmowy o życiu i teatrze. O gust walczę - Wojciech Malajkat - Страница 4
Rozmowa I Na
skraju
żyłem
ОглавлениеKatarzyna Suchcicka: Będę nagrywała na tym małym dyktafonie. Jest dobry, bo takiego używał minister Ziobro, jak mi powiedział sprzedawca.
Wojciech Malajkat: Sami i z własnej woli się nagrywamy…
K.S.: A nie żadna „Sowa”.
W.M.: Ani, co więcej, „Przyjaciele”.
K.S.: He, he. A trzeba nam na książkę kilkunastu rozmów. Dwa, trzy lata? To zależy od częstotliwości naszych spotkań.
W.M.: Jakoś damy radę, pani Kasiu.
Panie Wojciechu, zauważyłam, że dziennikarze porównywali pana w artykułach czy wywiadach do sfinksa. Proszę powiedzieć, co pan na to?
Że taki nieprzenikniony, niezbadany?
Tak, tajemniczy, milczący.
Chyba nie. Ja tak o sobie nie myślę. Ani też nie kreuję się na takiego. Po prostu, może nie jestem wylewny. Ciekawi mnie nawet reakcja ludzi, tylko że nie odczuwam potrzeby absorbowania sobą innych. Jest mnie chyba tyle, ile trzeba.
Jednak aktor absorbuje sobą, bardzo.
Ma absorbować tym, co robi, a nie tym, gdzie śpi i co je.
Właśnie, nie ustaliliśmy, czy będziemy mówili o prywatności?
Zobaczymy, co nam wyjdzie. Na razie może zrobimy tak, że będziemy gadać, o czym nam się będzie chciało.
Jeżeli chodzi o sfinksa, o tę osobowość, to zrobiłam krótki research wśród pańskich kolegów aktorów. Jedna koleżanka mówi: „wycofany”, druga: „twardy gość”, kolega z kolei: „cyniczny i zrzędliwy”. Gdzieś w tabloidzie, a tabloidy się czasem panem zajmowały, tytuł wywiadu: „Gapowaty inteligent”, gdzie indziej: „Zaradny pechowiec”. Z jednej strony wycofanie i negatywny stosunek do rzeczywistości, z drugiej – sukces. Pan przecież był najmłodszym „Hamletem”, przez pierwszych dziesięć lat kariery zagrał ponad sześćdziesiąt ról, około dwudziestu filmowych, dwudziestu teatralnych, dwudziestu Teatrów Telewizji. Jak to ze sobą się łączy: bycie „out” i bycie „in”?
Nie mam wrażenia, żebym celowo był „out”. Ja się nie pcham, może inni się bardziej ośmielili i bardziej chcą się obnosić ze sobą. Mnie to w ogóle nie obchodzi. Mnie interesuje zawód, który wykonuję. A potem sobie wsiadam do samochodu i jadę albo do domu, albo na Mazury. To prawda, że zaniedbałem zupełnie życie towarzysko-rautowe, że się tak wyrażę. Przyjęcia, bywanie na premierach, cała ta atmosfera – mnie to po prostu straszliwie nudzi. Czy to nowy model samochodu, czy to premiera teatralna, ja to niestety odczuwam jako targowisko, miejsce załatwiania różnych interesów. I być może stąd wrażenie, że się wycofuję, i że jestem cyniczny i zrzędliwy. A w ogóle to kto to powiedział?
To bliski kolega nawet. Ale w wywiadzie. Zbigniew Zamachowski.
A, nie, to on ironizował.
Oczywiście, tak przypuszczam, takie słowa…
Z tym że to nie jest mój cel, żeby być tajemniczym i w związku z tym kusić obiektywy i paparazzich. Ani nie jest moim celem, jak powiadam, bywanie na bankietach i ciągłe istnienie w świadomości publiczności. W ogóle to obcy mi sposób postępowania.
Czyli szczery jest pana dystans?
Dystans do siebie to zawsze miałem.
Kiedyś pan powiedział o roli, że buduje ją na dystansie do wszystkiego.
Cokolwiek by to miało znaczyć, rzeczywiście tak jest. To wszystko się bierze z tego, że ja dosyć przypadkowo stałem się tym, kim się stałem. To nie był mój cel w życiu. Teraz owszem, od wielu lat zawód, który uprawiam, to jest moja wielka pasja i miłość, ale on nie był jedynym wyborem, który sobie postawiłem, i jedynym celem. I stąd chyba mam do tego jakiś taki zdrowy stosunek. Często o tym, co się działo w moim życiu zawodowym, decydował najpierw przypadek, a potem dopiero spośród tych przypadków i propozycji wybierałem. Teraz wybieram już śmielej i świadomiej, a kiedyś coś jakby skazywało mnie, czy też wskazywało, co mam robić.
Jak to się zatem stało, że został pan aktorem?
Przypadkiem. Chciałem być nauczycielem. Albo geografii, albo polskiego. Pewnie i tak wylądowałbym jako nauczyciel polskiego, bo z tej geografii nauki było tyle, że w końcu już się nie chciało. A w Mrągowie, moim rodzinnym mieście, od jakiejś trzeciej klasy liceum pojawiła się Ania Pochyła, polonistka z zawodu, dla której z pasji i urodzenia – o, to jest człowiek z celem wyznaczonym – celem było to, żeby tworzyć teatr, krzewić miłość wśród młodzieży do czegoś takiego jak teatr, do zjawiska. I ona zaczęła w domu kultury w Mrągowie coś tworzyć, ale to działo się jeszcze poza mną. Któregoś dnia przyszła na pokaz kabaretu szkolnego, w którym brałem udział, i od tej pory zaczęły się jej podchody, żebym jednak zdawał do szkoły teatralnej, bo tam jest moja przyszłość. I tak uporczywie mnie namawiała, że w końcu namówiła. Pojechałem na ten egzamin niedouczony, niedoświadczony…
O studiach jeszcze porozmawiamy. Powiedzmy najpierw, od czego w ogóle zaczął się pana kontakt z teatrem?
Od poniedziałkowych Teatrów Telewizji. To było wielkie święto u nas w domu i jedyny kontakt z teatrem, za to wspaniały. Z wybitnymi kreacjami największych naszych artystów. I cieszę się, że tam, w tym moim Mrągowie, nie spotkałem się z teatrem słabym, prowincjonalnym, z jego wszystkimi napięciami. Bo być może nie pokochałbym ani nie polubił teatru. Kiedy natomiast oglądałem wielką sztukę w poniedziałkowych przedstawieniach w telewizji, do czego, nawiasem mówiąc, teraz tęsknię, patrzyłem na nią z zachwytem. Ale też z obawą, gdy zorientowałem się, że jest jakiś plan wobec mnie i mam jechać i zdawać do szkoły teatralnej.
Opadło mnie wtedy przeczucie, że to jest strasznie trudny zawód. Nie wiedziałem, skąd ja to wiem, ale wiedziałem, że to na pewno nie polega na tym, co może dzisiaj wyobrażają sobie młodzi ludzie, oglądając seriale, filmy, w ogóle telewizję, że wystarczy się nauczyć czterech min. Może teraz to polega na pewnej bezczelności, dezynwolturze, a my jednak hodowaliśmy się w innych czasach, kiedy były jakieś hamulce, rodzice nas inaczej wychowywali. Nie wskakiwało się samemu na krzesło w czasie imienin i nie recytowało jakichś wierszyków, tylko na wyraźne zaproszenie, albo słyszało się przy stole: teraz rozmawiają dorośli. I się zamykał chłopak mały, i już.
Czyli Teatr Telewizji, o który dziś musimy się dopominać, formował pana?
Tak, jeśli chodzi o spotkanie ze zjawiskiem, jakim jest teatr, to stało się to przez telewizor. Chociaż, jak już byłem starszy, to do Mrągowa przyjechał teatr z Olsztyna.
Co to było?
„Cyd”[1] z Polą Raksą, która grała gościnnie w Teatrze Jaracza w Olsztynie. Oczywiście nie pamiętam nikogo innego, tylko Polę Raksę. Było mi wszystko jedno, o co chodziło, byle była Pola Raksa. Kiedy pojawiała się na scenie, to był taki pomruk i jedno wielkie westchnienie przechodziło po sali. I było w tym coś pięknego – jakaś tajemnica, jakaś metafizyka.
Czy chodziło o to, że to była piękna kobieta, czy o jej osobowość, grę?
Wie pani, to była przede wszystkim nasza Marusia z „Czterech pancernych”. Była też zjawiskowo piękną kobietą. A potem uwierzyłem, że jest księżniczką z „Cyda”, Xymeną, i przestałem nawet myśleć o niej jako o Marusi. Teraz wiem, jak to działa, że człowiek nagle widzi na żywo kogoś, kogo oglądał wielokrotnie w telewizji, i to robi wrażenie. Przecież jest to potężne medium.
Czyli telewizja buduje mit aktora?
Naturalnie. To znaczy kiedyś to z pewnością. Kiedy na przykład aktorzy angażowali się w walkę z wrogiem numer jeden, czyli z komunizmem, kiedy każde słowo czy każdy gest kojarzyły się ludziom, nawet jeśli nie miały się kojarzyć. A ja dorastałem w tym czasie, kiedy kabaret Pod Egidą był takim politycznym narzędziem, politycznym pistoletem.
Janusz Gajos, Piotr Fronczewski, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Zbigniew Zapasiewicz to byli moi idole. Aktorzy walczyli z reżimem także za pomocą skeczy, monologów. W poniedziałkowych Teatrach Telewizji, dla mnie, to byli bogowie. Na pewno więc telewizja. Zresztą myślę, że do dzisiaj tak jest, bo skąd po trzy tysiące chętnych na studia. Nie było takich wysypów nigdy. Teraz te seriale znaczą, to wszystko. Telewizja niezwykłym medium jest.
A w czym pani Anna Pochyła pana zobaczyła, że tak w pana uwierzyła?
W jakimś wygłupie, jak to kabaret szkolny. Coś tam ktoś mówił, ja partnerowałem, to bzdety były.
W jakim z kolei przedstawieniu, reżyserowanym przez siebie w domu kultury w Mrągowie, obsadziła pana?
W „Białym kordonku” Ewy Lipskiej. Zagrałem tam jakiegoś generała, „śmała”, wszystko jedno. Zaprosiła mnie do tego właśnie spektaklu. Nie sądzę, żeby to było wydarzenie sezonu, ale tak się bawiliśmy. To też cudowne, bo przecież można było iść albo pod budkę z piwem, albo uganiać się gdzieś z procami i tłuc ulica przeciwko ulicy, a myśmy się bawili w teatr. To była fajna rzecz, działo się.
Wcześniej był kabaret, choć szkolny. Co pan wydrwiwał?
To był kabaret mało kreatywny, najlepsze skecze ściągnięte z Dudka albo od TEY-a, nie przywiązywałbym do tego wielkiej wagi. Myślę, że ona wtedy we mnie wypatrzyła jakiś rodzaj osobowości. Może rodzaj magnesu, na który teraz ja zwracam uwagę, czy przyjmując do szkoły czy do teatru, czy reżyserując, obsadzając role. Na tym to polega, że człowiek ma do wyboru sześcioro kandydatów, a za jednym czy za jedną wodzi oczami i mówi: ty będziesz grał to najważniejsze. Tak to jest.
Ale może pan jako młody chłopak miał radość z tego, żeby sobie podrwiwać z tamtych czasów?
Tak, czasy były, jakie były, i wszyscyśmy jakoś rozumieli aluzje, ale nie było opozycji, nie było ruchu oporu tam na Mazurach, bo to były za małe społeczności. W Olsztynie może, w akademickim mieście, to tak, ale w Mrągowie, gdzie tam, panie! Świadomość jednak miałem, nie wierzyłem systemowi. To z kolei z domu wiedziałem.
Czyli mówiło się w domu?
Tak, oczywiście. Ojciec miał szczególnie krytyczny stosunek do PRL-u. Jest Niemcem, urodził się w Prusach Wschodnich, i pamiętam nasze dyskusje. Byłem głupi i bardzo młody, i ze znaczków dowiedziałem się, że Polska jest trzecią potęgą na świecie w wydobyciu siarki i ma drugie miejsce na świecie w budowaniu statków. Tata patrzył na mnie z politowaniem. Mówiłem: – Tato, jesteśmy potęgą, a tata: – Jaką potęgą, synu, nie możesz wierzyć we wszystko, co ci napiszą i pokażą na znaczkach pocztowych. Pamiętam, że się kłóciłem z nim: – Ale to jest napisane i wydrukowane i ci potężnie zbudowani hutnicy z młotami, przy sterach PZPR, są jedyną siłą narodu, i tak dalej, a tata mi mówił: – Nie, nie wierz w to. Ale nie miał nic na poparcie swoich słów i argumentów, a oni mieli – mieli piękne znaczki…
To pana ojciec nadal chciał być Polakiem, mimo że miał doświadczenie polskiego państwa ludowego?
Nie miał jak zmienić tej sytuacji. Kiedy był młody, nie mógł wziąć paszportu i wyjechać. I co on by tam w ogóle robił? A potem z kolei miał nas.
Jego poszukiwania rodziny niemieckiej ograniczyły się do tego, że napisał list do Czerwonego Krzyża zaraz po wojnie i dostał odpowiedź, że nikogo już nie ma. Nie miał ani dokąd pojechać, ani do kogo wrócić, Rosjanie zajęli miejsce, gdzie się urodził, to było już inne państwo, groźne, doświadczył przecież wiele złego stamtąd. Do Niemiec go nikt nie zapraszał. Miał jechać, stanąć na ulicy w Niemczech? Poza tym były dwa narody niemieckie, dwie ojczyzny niemieckie: wschodnia i ta zachodnia. Do zachodniej w ogóle nie było mowy, żeby przejechać, bo przecież były druty i zasieki. Niekoniecznie była to miłość do Polski. Raczej determinacja. Nie miał wyboru. Stał się Polakiem i już.
Uświadomiona konieczność.
To są skomplikowane losy, bo w wieku czternastu lat został rozdzielony z rodziną i nigdy już jej nie zobaczył. To znaczy, po wielu, bardzo wielu latach, udało mi się nawiązać kontakt z częścią rodziny w Niemczech – zawiozłem go nawet na takie sentymentalne spotkanie. Ale już nie żyli ci z jego pokolenia, żyły tylko dzieci, i spotkał dwie swoje siostry cioteczne. To było wzruszające, bardzo. Z żoną rodzonego brata już się nie spotkał. Umarła trzy lata wcześniej. Odwiedził tylko jej grób. Rodziców, po rozstaniu z nimi, gdy miał te czternaście lat, nigdy już nie zobaczył. Ja sobie tego nie mogę wyobrazić, zresztą do dzisiaj nie wspomina się o tym w domu, bo tata mówi, że ma nas, jesteśmy jedyni na świecie dla niego, nie ma nikogo bliższego. I myślę, że on to po prostu przyjmuje jako coś, z czym się nie dyskutuje.
Losy mazurskie są bardzo powikłane. Słyszałam, że pan mówi o sobie – półkrwi Niemiec, a o ojcu – Prusak.
Prusy Wschodnie były przed wojną niemieckie. Ojciec tam się urodził jako Niemiec, dlatego ja jestem półkrwi Niemcem. Tak o sobie mówię, bo taka jest prawda.
Przy tym to pochodzenie sprawdza się w wielu przypadkach. W organizacji wewnętrznej, samodyscyplinie. Ja to lubię… Lubię być punktualny, lubię, kiedy mam porządek, lubię, kiedy wszystko się zgadza w moim życiu. Niespodzianki to tylko takie, które mnie nie wprawiają w zakłopotanie.
Ojciec stracił kontakt ze swoją rodziną, ale na Kurpiach spotkał pana mamę.
Tak.
Jak się rozstał z rodzicami?
Uciekali razem spod Królewca przed nadchodzącymi Rosjanami, ale dotarli tylko do Zalewu Wiślanego. Tam mieli się po lodzie przedostać dalej do Gdańska, żeby stamtąd z kolei zapakować się na wielkie statki, które wywoziły Rzeszę Niemiecką. Nie wszystkim się udało, wielu spoczęło na dnie Bałtyku. W każdym razie mojemu ojcu nie udało się wejść ani na statek, ani na lód – może chwała Bogu, bo dzisiaj byśmy nie rozmawiali – i dopadli ich Rosjanie. I natychmiast go rozdzielili z rodzicami. Oni, bardzo starzy, a mój dziadek na dodatek był jeszcze niewidomy, bo w czasie pierwszej wojny światowej, w której brał udział, został oślepiony gazami bojowymi. Wyplatał już potem tylko wiklinę i kosze… Babcia też wtedy była stara, więc ich po prostu…
Nie wiemy do dzisiaj, co się z nimi stało. Zginęli w jakimś rowie przy drodze, tego już nie udało się nigdy sprawdzić. I Rosjanie wzięli ojca do obozu, a tam wypatrzył go gospodarz i wykupił. I trafił mój tata do wsi Zbójna na Kurpiach. A Zbójna leży około siedmiu kilometrów od wsi Wyk, z której pochodziła moja mama. I gdzieś na zabawie się poznali. To był heroiczny akt, bo pobrali się w 1953 roku. Czyli osiem lat po wojnie. Polka z Niemcem. Mój tata słabo mówił po polsku, bardzo słabo. Moja mama wykazała się więc wielką odwagą… Albo to miłość była jakaś wielka, bo tylko taka może pokonać strach – moim zdaniem musiał być jakiś lęk, że za Niemca idzie. No i tak rodzice przeprowadzili się do Mrągowa w poszukiwaniu pracy, a potem pojawił się mój brat, a za nim ja.
Kurpie to ludność pochodzenia mazurskiego. Można by powiedzieć, że jest pan też półkrwi Mazurem.
Te krainy ze sobą graniczą, wszystko więc się ze sobą mieszało. W linii prostej do miejsca urodzenia mojego taty – gdzie nigdy nie był od czasu, kiedy stamtąd wygnali ich Rosjanie – z Mrągowa to jest jakieś osiemdziesiąt kilometrów, a do wsi dziadków, ze strony mamy, sto.
Żeby się pobrać, musieli uciec do Mrągowa, bo tam było bardziej tolerancyjnie dla Niemca z Polką?
Nie, pobrali się na wsi. Nikt by mamy nie puścił, dziadek był jednak bardzo stanowczy. Ja myślę, że oni raczej potem uciekli ze wsi. Woleli udać się w drogę.
Pan kiedyś powiedział w wywiadzie, że wyssał z mlekiem matki lęk przed wojną. Jak to się przejawiało?
Nikt w domu nie opowiadał o wojnie, o tej traumie, którą ojciec przeszedł. Ale jak już stałem się doroślejszy, to wiele z niego wyciągnąłem. Wcześniej żyłem w nieświadomości. Miałem ojca, matkę i brata – zdrowych i w miarę szczęśliwych. Rodzice tylko wiecznie zapracowani, i dopiero potem, jak już jakąś świadomość uzyskałem, zorientowałem się, że mam w rodzinie kogoś wyjątkowego jak na tamtą rzeczywistość.
Co prawda Mrągowo zamieniło się w takie miejsce, gdzie mieszkały różne grupy etniczne, również Mazurzy, czyli autochtoni, których prześladowały oba reżimy: nie ufali im hitlerowcy, bo mówili po polsku, a potem nie ufało polskie państwo, bo mówili po niemiecku. Mieszkali również Kresowiacy. Ja miałem wielu kolegów, którzy mówili po niemiecku na moim podwórku. I nazywali się Norbert, Dieter, Klaus, ale byli też i Antek, i Wanda, którzy śpiewnie zaciągali.
I nie czuł pan obcości?
Nie, skąd! Świetnie się bawiliśmy, wspaniale.
Czy pan jest dwujęzyczny?
Nie, ojciec nigdy nas nie uczył, i, eh, nie wiem dlaczego. Może w ogóle nie chciał? Nie wiem, nie mówimy po niemiecku. Ja żałuję bardzo.
Mówił w domu tylko po polsku?
Tylko. Chyba że spotykał na podwórzu sąsiadów Mazurów, to bez kłopotu rozmawiał z nimi po niemiecku. Zresztą do dzisiaj mówi bardzo dobrze, tylko podobno językiem niezwykłym. Przyjeżdżają czasem specjalnie go słuchać, bo on używa języka sprzed siedemdziesięciu lat. Nie rozwijał się ze swoją mową, tak jak my się rozwijamy z naszą, tylko po prostu mówi językiem, który został w jego głowie.
W ogóle język stanowi bardzo ciekawy przykład wpływów historycznych na Mazurach.
Właśnie, Mazury po wojnie zamieniły się w tygiel narodów. Byli tam więc i Ukraińcy, i Zabużanie, i bardzo dużo autochtonów, którzy potem, w latach siedemdziesiątych, wyjechali do Niemiec, sprzedani przez Gierka za pożyczki bezzwrotne.
Ale było też dużo ludności z Polski, która tam szukała pracy i domów. Bo przecież zaraz po wojnie, kiedy zwycięzcy wkraczali na te tereny, a uchodźcy z nich uciekali, stały tam jeszcze domy z ciepłymi pierzynami. Ja właściwie jestem takim zwycięzcą-uchodźcą, bo mój ojciec stamtąd uciekał, żeby po siedmiu czy ośmiu latach wrócić już jako napływowa ludność. To jakieś dziwaczne koło.
Czy filmowa wizja Mazur powojennych w „Róży”[2] Smarzowskiego zgadza się z pana opowieściami rodzinnymi?
W pewnym stopniu tak, ale, niestety, uważam, że mimo wszystko ten temat został stracony w filmie. Mam nadzieję, że ktoś w końcu zrobi film o takich Mazurach, o jakie ja się otarłem, jakie znałem i o jakich słyszałem. O ludziach tam mieszkających, którzy z niezwykłą cierpliwością znosili z jednej strony żywioły przewalające się nad ich głowami, z drugiej armie, które szły to w jedną, to w drugą stronę, a jedna gnała drugą. Za każdym razem wdeptywani w ten grunt. Za każdym razem ograbiani, za każdym razem gwałceni i za każdym razem powoli podnoszący się z upadku i zabierający się do swojej pracy, czyli do uprawiania tego – bardzo zresztą lichego – kawałka ziemi.
Ziemie mazurskie nie są żyzne. Ale ludzie tam mieszkający je kochali, tam była ich ojczyzna, kraj, nie umieli sobie wyobrazić życia gdzie indziej. Tam zostali przez Pana Boga, czy nie wiem przez kogo, posadzeni. I myślałem, że film o Mazurach to będzie opowieść o ludziach, którzy wyjeżdżają gromadnie do Hamburga, Düsseldorfu i do Kolonii i tam natychmiast umierają z tęsknoty za tym, co zostawili. O ludziach, których sprzedano. I że to będzie opowieść o ludziach, którym do głowy nie przychodzi, żeby się buntować, a nie są przecież tchórzami. To są ludzie, którzy nie mogą sobie wyobrazić, że można się zbuntować przeciwko Bogu, bo tak traktowali zawsze te żywioły, które nad nimi się rozpętywały – Bóg tak chciał i tak zrobił, trzeba więc to znieść. Giną synowie na wojnach, matki rodzą nowych i od nowa zaczynamy żyć. „Róża” zajęła się zupełnie czym innym, nie tym, o czym ja mówię.
Może u Smarzowskiego zabrakło po prostu mazurskich mitów, bo na przykład jak weźmiemy Śląsk, „Perła w koronie” i „Sól ziemi czarnej” Kutza są z mitów utkane!
A właśnie, Mazury przecież to jest też kraj utkany z mitów.
Jakie to mity?
Zacznijmy od mitu ziemi, mitu rodziny, mitu pracy, mitu cierpliwości i pokory. To jest jak z trzciną – nie bez kozery ona na każdym jeziorze mazurskim żyje i trwa, nawet po huraganie podnosi się i znowu jest – niełamliwa. Na zimę tylko górna część usycha, a na wiosnę jest już w tym miejscu nowa. I ci ludzie są tacy.
Cierpliwość, rodzina, wytrwałość, choć władze komunistyczne gnębiły ludność mazurską.
Na początku, zaraz po wojnie gnębiły, bo każdy, kto mówił po niemiecku, był wrogiem, był Niemcem, a oni z kolei nie umieli mówić po polsku na zawołanie czy też kaleczyli tę polską mowę. Mazurzy żyli od wieków pod władzą niemiecką. Od Konrada Mazowieckiego to się zaczęło. To jest strasznie skomplikowany teren, te Mazury.
Ale były kiedyś starostwa polskie, była emigracja mazowiecka.
Były, ale po 1920 roku, po plebiscycie, Mazurzy nie przyznawali się do swojej polskości. A kiedy te ziemie zostały odzyskane, przez wiele lat po wojnie byli po prostu obywatelami polskimi drugiej kategorii. Nikt się o nich nie upominał.
To z drugiej strony było też zadziwiające, że w tych małych społecznościach nikt z nas na to nie zwracał uwagi, bo myśmy byli taką małą społecznością – tamto podwórkowe życie… Nie było wrogości między nami. Bo naprawdę na moim podwórzu żyli i Ukraińcy, i właśnie ludzie zza Buga, i moja mama z Kurpiów, i mój tata z Północy przyjechał przecież, w końcu był stamtąd, nie było żadnych animozji. Nikt nigdy nikomu nic nie wypominał. Władza natomiast patrzyła zawsze, szczególnie na autochtonów, przez lupę. Oni byli pod obserwacją.
Właśnie, i sporo emigrowało.
Siłą rzeczy. Część ze strachu przed bolszewizmem uciekła już z pierwszą falą. Potem rodziny zaczęły się łączyć. Ja sam osobiście w latach siedemdziesiątych przeżyłem wyjazd zaprzyjaźnionej rodziny. Do dzisiaj pamiętam, jak pakowali do takich drewnianych skrzyń przesiedleńczy majątek, i wiedziałem, że już tu nigdy nie wrócą. Jakieś takie obrazy wyciągam z pamięci, pamiętam, że mama z moją przyszywaną ciocią pochlipywały. Było w tym, co się działo, coś ostatecznego. I wyjechali. Nigdy ich już nie zobaczyliśmy.
Ale w domu pan nie odczuwał tego, żeby rodzice czuli się gnębieni?
Nie, nie, chociaż moje nazwisko przecież pisze się inaczej. Pisze się przez „ei”: Maleikat. Ale mój tata, kiedy poszedł w swoim czasie się rejestrować, powiedział, że się nazywa Malajkat, bo tak to się wymawia, i tak nieprawidłowo został zapisany. W jego dokumentach jest: miejsce urodzenia – Almen, Niemcy, obecnie Rosja. Nie był traktowany jako Niemiec.
Był Herbertem Malajkatem, o pisowni jakiejś tam polsko, nie wiem, litewskiej, coś takiego, w każdym razie na pewno nie niemieckiej. A choć urodził się w Niemczech – jest nasz. No i był nasz.
Nie kusił pana powrót do właściwego brzmienia pańskiego nazwiska?
A miałem chęć, jako zbuntowany młodzieniec – owszem, tak – żeby dać się może nazwać albo w oryginale, albo dwojga nazwisk Malajkat-Maleikat, przez to „ei”, ale już mi przeszło.
A lepsze życie w Niemczech pana nie kusiło?
Nie, nie. Nie przyszło mi to nigdy do głowy. Co ja bym tam robił?
Pańscy rodzice czuli się na Mazurach jak u siebie?
Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili – tak na Mazurach zwykło się pisać na pomnikach.
Czym zajmowali się rodzice?
Mama była krawcową, tata stolarzem. Mama szyła całe życie ubrania w domu dziecka w Mrągowie, cerowała i obszywała dzieci, które niszczyły wszystko na potęgę. Pamiętam, kiedy były wakacje i przedszkole było zamknięte, mama mnie brała ze sobą do szwalni, w której ze trzy panie siedziały z naparstkami na palcach albo przy maszynach do szycia i cały czas nicowały i cerowały. Nie było pieniędzy na nowe, była więc stale reperacja tego, co te dzieci podarły, czy przyszywanie guzików, które poobrywały.
Ale moim ukochanym miejscem był magiel. Wielki, poniemiecki magiel, na którym maglowało się pościel. Uwielbiałem chować się do takiej szafki pod maglem i słuchać, jak to tam huczy, ta maszyneria. Podobno potrafiłem tam nawet zasnąć. Zresztą mnie te panie jakoś lubiły, byłem dzieckiem niesprawiającym specjalnie kłopotów. Potem, jak już było mi nudno w tej szwalni, to z kolei do taty szedłem, do stolarni. I tam już była zabawa na całego. Brałem wózek, którym stolarze przewozili drewno czy tarcicę, i wtedy zamieniał się w samochód wyścigowy albo terenowy, i tam sobie tym wózkiem, między tymi maszynami… Był huk, jak cholera, niebezpiecznie, bo były pootwierane piły tarczowe, frezarki, bardzo łatwo więc o wypadek i nieszczęście, ale jakoś mi się udało. Ja między tym wszystkim, w trocinach, w stertach desek… Do dzisiaj uwielbiam zapach świeżego drewna. No, to tak.
A dom był drewniany?
Nie, dom był murowany. Zawsze były kamienice dwupiętrowe. Moja mama urodziła mnie w domu, nie w szpitalu. Na drugim piętrze, pod lasem. To była kamienica poniemiecka. Potem przeprowadziliśmy się do kolejnej kamienicy poniemieckiej – na przeciwległą stronę miasta. A jak poszedłem na studia, rodzice przeprowadzili się do osiedla współczesnego, do bloku.
Czy miał pan wolność jako dziecko?
Wie pani, tam, gdzie był pierwszy mój dom, las był tak blisko, że ja po prostu tylko marzyłem i wypatrywałem momentu, kiedy można było się urwać spod troskliwego spojrzenia mamy i taty. Miałem zakaz przebiegania przez ulicę – to była ruchliwa ulica – łącząca Mrągowo z Kętrzynem, jeździło tamtędy sporo samochodów. Ale ja byłem karny bardzo, kiedy więc zbliżałem się do jezdni, miałem zakodowane, że nie wolno mi wyjść na ulicę, po prostu nie, i koniec. Przecież nikt by mnie nie sprawdził, mama gotowała obiad albo coś robiła i nie mogła stale patrzeć na mnie z drugiego piętra. A ja, kiedy dzieci przebiegały przez ulicę, zatrzymywałem się przy krawężniku, chwilę stałem, gnałem na górę dwa piętra, pytałem mamę, czy mogę przejść, słyszałem, że nie, wracałem, stawałem i czekałem, aż te dzieci wrócą znowu na podwórko. A kiedy byłem trochę starszy, znowu zatrzymywałem się, oni biegli, ja wracałem, pytałem, czy mogę, mama mówiła: możesz. Kiedy zbiegałem, to nie wiedziałem, dokąd mam iść, bo już ich dawno tam nie było, znowu więc czekałem, aż wrócą.
Ale wolność, aż do ulicy, była wielka, wspaniała. Łąki, pagórki, ogródki przydomowe, bo ci wszyscy ludzie, sąsiedzi, rodzice moi grzebali w ziemi, siali pietruszkę, marchewkę, koper. Aż w końcu przeprowadziliśmy się spod tego lasu na peryferie Mrągowa. Tam nie było ulicy, tylko była kolej, żelazna. I też było tylko „do torów”. Że nie wolno na tory, za toryi tak dalej. Ale było tam coś cudownego, była nieograniczona wolność w drugą stronę, tam z kolei był poligon wojskowy, już nieużywany. No i tam to już…
Paradoksalnie wojsko dało panu wolność! Karność a wyobraźnia twórcza…
Ale wyobraźnia to suma wszystkiego. I zakazów, i rygorów, i nakazów, także i swobody pewnej, i może właśnie dlatego się rodziła, że coś, co trzeba było przeskoczyć wyobraźnią, było zakazane?
Był magiel i drewutnia. A co panu dał poligon?
Mój Boże, na poligonie to ja byłem wszystkim – od pancerniaków po Apaczów, od ostatnich Mohikanów i kowbojów po partyzantów i polarników…
Nie miał pan ideologicznych wątpliwości co do „Czterech pancernych”? Potem pan powiedział nawet, że chętnie by w nich zagrał, a przecież Rosjanie pana rodzinie mocno zaszkodzili.
Mój ojciec był bardzo skryty, nie wystawiał mnie na próbę i nie kazał mi wybierać między Polakami a Niemcami na przykład. A taki wybór powinien być, prawda? Z Rosjanami też swoją drogą. Ale on się nie wtrącał.
Nie było napuszczania mnie na Rosjan. Nie. On był bardzo dzielny, jakoś wszystko krył w sobie, a ja nie miałem z kolei kłopotu z tym, że, na przykład, mój ojciec jest Niemcem, choć przecież to był nasz podstawowy wróg, tak? Napadli na nas, były obozy, straszne rzeczy się działy.
Ale nikt mnie nigdy z powodu pochodzenia mojego ojca nie szykanował.
W panu jest tolerancja, choć ten świat okazał się pełen sprzeczności, krzywdy.
Chyba tak. Tak jak mówiłem, dorastałem na podwórku, gdzie byli napływowi. I nikomu to nie przeszkadzało. Mnie się wydaje, że wtedy nauczyłem się tej tolerancji dla wszystkich. Moim zdaniem to jest ideał. To jest pewnie utopia, żeby tak żyć. A przecież tak żyli ludzie przed wojną i wszyscy jakoś się dogadywali. Jakiś szatan w tym namieszał potem.
Dzieci więc pozostają ostatnim terytorium, które nie podlega ideologii? Bo ci „Pancerni” byli czystym braterstwem.
Tak było. Moje dzieci teraz są też tak chowane, żeby wiedziały, co jest dobre, a co złe. Mają mieć cudowne dzieciństwo, takie bez trosk.
Ale nie mają niestety tego, co ja miałem. Nie mają tych gór i dolin. Nie mają tego jeziorka, które kiedyś wydawało mi się wielkie. Takiego, które zimą służyło do tego, żeby tam się ślizgać. Nawet się podtopiłem kiedyś. W zimie załamał się pode mną lód. I przyszedłem cały oblodzony do domu.
I sam się pan wydobył?
Tak, bo było płytko, tyle że zamarzłem cały. Przyszedłem sztywnym soplem. To tego nie mają niestety. Ale jak jeździmy na wakacje, to mają, łażą wszędzie.
Pan ma biografię dzięki tym terenom, na których pan mieszkał, solidne korzenie. Czy tradycje kurpiowskie, pruskie odbijają się w pana życiu?
Te korzenie są chyba mocniejsze w psychice. Gdybym na przykład miał powiedzieć, że ze strony taty kontynuuję tradycję kulinarną, to skłamałbym. Nie jest też tak, że od czasu, kiedy cokolwiek pamiętam, to widziałem stół zastawiony do połowy niemieckimi potrawami, a do połowy polskimi. Nie, tak nie jest. Ani też nigdy nie było, żeby cały stół był zastawiony kurpiowskimi babkami.
Moi rodzice do takiej tradycji w ogóle nie przywiązywali wagi. Ważne było, żeby dzieci były oprane, ubrane, miały ciepło, były najedzone i dobrze się uczyły. To była ich ambicja. To była ich jakaś dziwna siła i potrzeba. To, że mamy się uczyć, to była podstawowa informacja. Na szczęście nigdy nie przychodziło mi to z trudnością. Wracałem do domu, siadałem do lekcji, bo wiedziałem, że inaczej te lekcje ograniczą mój wolny czas. Piorunem kończyłem i szedłem się bawić.
A czy ten stół, przy którym się jadło, był zrobiony przez ojca?
Akurat ten pewnie nie, ale owszem, parę rzeczy zrobił do domu. Na pewno zrobił stół do ich salonu, gdzie przyjmowali gości na kawę, na karty. Natomiast obiad czy wigilie i jakieś kolacje uroczyste to jednak jedliśmy w naszym pokoju, nie, przepraszam, w tamtym, ale był przenoszony stół od nas, był na wysoki połysk, orzechowy. Ciemny orzech, pamiętam, taki był kolor politury… Mieszkanie było małe i ciasne. Dwa pokoje z kuchnią, jeden był mój i brata, ale był przejściowy. Nie było przedpokoju. Od razu wejście do pokoju. Z kolei salon i sypialnia rodziców – dwa w jednym – był w drugim pokoju. W nim wszystko się działo. Nasz więc nie mógł być pokojem osobistym. Ciasno było, pamiętam. Szafy były głównie po to, żeby to wszystko pochować, żeby nie było na wierzchu. Te duże rzeczy, grube, musieliśmy trzymać tam w meblościance.
Kiedy miałem osiem lat, zrobił mi tata wobec tego taką szafę, w której miałem swój osobisty pokój. Otwieraną klapę, która zamieniała się w biurko, a tam wspaniałe szafki, szufladki, miejsce na wszystkie drobiazgi, to mi wypieścił. A szafa do sufitu mieściła cały mój dobytek, od zabawek czy potem, w starszym wieku, książek, po ubrania i tak dalej i tak dalej. To wszystko był mój pokój zamknięty w jednej szafie. I pokój na strychu. Korzystałem z nich do matury. Tam nie dało się mieszkać zimą – tylko od późnej wiosny, kiedy już było ciepło, do wczesnej jesieni, pierwszych chłodów. Sufit, ściany pod skosem. I w tylnej części tego pokoju były drzwi, kolejne, i tam ta cała rupieciarnia, to, co się nie zmieściło w domu. Ale one były zamykane i pomieszczenie zamieniało się w moją oazę. Tapczan, trzy półki, rozkładany stolik, podnoszony pulpit z podpórką, żeby oszczędność miejsca występowała, jak mówiłem, małe okienko – jak to na strychu – które mogłem otwierać i oglądać sobie podwórko, podłoga wyłożona wykładziną. No nie, kochał nas.
W tym poniemieckim domu, o którym pan mówił, były piece kaflowe?
Tak, w tym pierwszym. Myśmy się przeprowadzili z jednego krańca Mrągowa na drugi, kiedy miałem siedem lat, jak szedłem do pierwszej klasy podstawówki. A piec pamiętam tak: mama stoi z kołdrą przy piecu, bo to było zimne mieszkanie, nagrzewa ją, a ja leżę w łóżku i już mi nawet nie przeszkadza to zimno, bo wiem, że za chwilę będzie mi ciepło jak w uchu.
Ale piece to też była udręka, oczywiście. Kiedy przychodzili rodzice z pracy, to zimą i jesienią i wczesną wiosną trzeba było rozpalić w tym piecu. Trzeba było z węglarką wchodzić z piwnicy na drugie piętro. Kto miał piec, to rozumie, o czym mówię.
A latem jaki był nastrój tego miejsca?
Latem za to było cudownie, bo cudownie chłodno. Z tego pierwszego domu pamiętam na przykład przestrzelone przez okna promienie słoneczne, i każdej niedzieli włączone radio z muzyką klasyczną. I nastrój jakiegoś spokoju. A potem był telewizor, oczywiście czarno-biały. Pierwszy, sąsiedzi się schodzili, bo nie wszyscy mieli.
Kto pana usypiał, jak był pan mały? Kto panu czytał książki?
Rodzice mi nie czytali, nie mieli czasu. Za to pamiętam na przykład takie rzeczy: mamę łuskającą fasolę przy piecu. A ja czytam jej „Ordynata Michorowskiego” Mniszkówny. Taka była książka, zdaje się.
Druga część „Trędowatej”.
No tak, „Trędowatą” też…
A może czytał pan sobie „Kota w butach”? Teraz pan wystawia go w swoim teatrze i niedawno dubbingował tę postać w „Shreku”[3].
Tego akurat nie pamiętam, żebym czytał. Ale mamę cerującą skarpety czy robiącą na drutach, w długie zimowe wieczory, pamiętam.
Surową czy uśmiechniętą?
Nie, nie surową. Moja mama zawsze jest zatroskana. Ma to w charakterze, że głównie się troszczy, na zapas. Lubi się troszczyć. Tak, martwić się. Taki ma charakter.
Bardzo szczerze brzmi, gdy dorosły mężczyzna odtwarzany przez pana w serialu „Codzienna 2…” mówi posłusznie: „Tak, mamo”. Czy pan sam, gdy już dzieciństwo minęło, pozostał tak posłuszny?
No, nie wiem, czy teraz. Staram się nie przysparzać rodzicom kłopotów i trosk. Przez to, że mama się głównie martwi, to raczej ustępuję, jak na czymś jej bardzo zależy.
Ta piękna cecha karności…
Jak ja się nabiegałem po tych schodach! To drugie piętro było.
A właśnie, w tych pokojach, schowku, na strychu, nie najbardziej pilnowany, co pan robił najchętniej?
Uwielbiałem czytać, od początku. Przez to, że miałem starszego brata, wcześnie dostałem do rąk elementarz Falskiego. Pamięta pani, taki kwadratowy?
Sama się na nim uczyłam czytać.
„Igła, imbryk, indor”, do dzisiaj pamiętam, co było na „i”. Zupełnie sam się nauczyłem czytać. To znaczy wziąłem ten elementarz w wieku gdzieś pięciu lat, pięciu i pół, i oglądałem go, kojarząc rysunki z tym wszystkim, co widzę, co jest napisane. Nauczyłem się czytać, idąc własnym tokiem studiów. Tak więc, jak szedłem do pierwszej klasy, to czytałem biegle. Wygrywałem konkursy na szybkość czytania.
Ale nie mówię tego, żeby się chwalić, jaki jestem idealny i do tego geniusz. Rodzice nie mieli czasu dla nas, ciężko pracowali. Kiedy wracali do domu, mama nawet nie usiadła, tylko robiła obiad, potem brała się za sprzątanie, potem jeszcze biegła do tego ogródka, który mieliśmy zawsze. Zawsze był ogródek przy domu, który trzeba było opielić, podlać. Przecież ja sam wstawałem o trzeciej rano, bo było słabe ciśnienie wody – myśmy mieszkali na takiej górce, ciśnienie było mniejsze niż w całym mieście – trzeba było więc wstawać wcześniej, żeby skorzystać z tego, że to ciśnienie jeszcze jest, i przez dwie godziny podlewać ogród. To było dla mnie wspaniałe zajęcie. Ja wtedy się bawiłem, podlewając. To nie była żadna kara ani przymus. Prawie nie było widać tych zagonów marchwi, buraków, bo było tak ciemno. Oczywiście wiedziałem, co gdzie jest, ile trzeba tej wody na co nalać. I do dzisiaj pamiętam, jak pachnie świeżo podlany krzak pomidora czy ogórka. Dzięki temu ja to wszystko wiem. Na trzecią w nocy nastawiałem sobie budzik, żeby trochę odciążyć rodziców, rozkładałem wąż i bawiłem się w straż pożarną, w inne rzeczy, już nie pamiętam w co.
Czy biblioteka była w pobliżu, czy kupował pan książki?
Chodziłem do biblioteki, lubiłem wypożyczać.
Ktoś panu radził, co wybrać?
Nie, jakoś tak sobie sam wyszukiwałem.
Taka lektura dzieciństwa, co to było na przykład?
Były wszystkie „Kaktusy” Wiktora Zawady. Nie wiem, czy pani spotkała się z taką sagą: „Kaktusy z Zielonej Ulicy”, o dzieciach z Zamościa w czasie drugiej wojny światowej, jeden z bohaterów w końcu zginął śmiercią tragiczną. Przygodowa książka, działająca na wyobraźnię, a jednocześnie przejmująca, tak samo jak „Chłopcy z Placu Broni” Ferenca Molnara. Poznałem te wszystkie historie: „Samotny biały żagiel” Walentina Katajewa, „Timur i jego drużyna” Arkadego Gajdara.
Nie było telewizora na co dzień. Spotkanie z Teatrem Telewizji nastąpiło w jakiejś szóstej, siódmej klasie. Wtedy zacząłem go oglądać. Do szóstej telewizor nie był mi potrzebny, potem „Ekran z bratkiem”, we czwartki, z „Zorro”. A w niedzielę „Niewidzialna ręka” – to był dopiero tajemniczy człowiek.
A w poniedziałek, pan pamięta?
„Zwierzyniec” z Michałem Sumińskim. Jeszcze przecież w święta były Mickey Mouse wszystkie, koty Jinksy. Ja właściwie lubiłem chyba wszystko. W „Zwierzyńcu” Sumińskiego na koniec zawsze był miś Yogi i zagraniczna kreskówka. A w inne dni nie istniały chyba inne cykle…
Teleranki.
A, tak, tak. To w niedzielę. Do dzisiaj pamiętam teleranki. To też była solidna dawka czegoś ważnego. Co roku z kolei był Telewizyjny Festiwal Teatrów Dziecięcych. Jan Wilkowski go prowadził. I pamiętam, że oglądałem go jeszcze jako mniejsze dziecko niż szóstoklasista.
Może, jak pan był Wojtkiem z I B, to pan oglądał „Ulę z I B” Jana Wilkowskiego?
Pamiętam takie: „cytryny, cytryny, cytryny”, „lody, lody,lody”, jakieś małpy coś sprzedawały. To był wspaniały cykl i bardzo się cieszyłem, że on jest, jeszcze szybciej odrabiałem lekcje, żeby zdążyć go obejrzeć, to było o 16.30, jakoś tak. Jeszcze zdążyłem polecieć na podwórko przed tym. Ale bardzo ważny cykl, to właśnie był jednak mój pierwszy kontakt z teatrem.
Przypomina pan sobie piosenkę dwojga bohaterów teatrzyku, w którym „bajka mieszka”: „Otwieramy nasz teatrzyk, ja – Kubuś i ja – Agnieszka”, i małą kurtynkę?
Coś mi świta. Jan Wilkowski miał taki teatrzyk. Wszystkie teatry lalkowe brał i to było filmowane kamerą telewizyjną.
On był wspaniałym propagatorem teatru dziecięcego, pokazywali festiwal przedstawień dla dzieci przez cały tydzień, a ja zapadałem wtedy w letarg, oglądając je wszystkie. To może wtedy urodziła się we mnie pasja do teatru – każdego popołudnia, przez cały tydzień inne przedstawienie. Można było wysyłać listy, głosować na spektakle, były rankingi. Wspaniały pomysł, zupełnie zarzucony w tej chwili, tak jak zresztą pomysł z Teatrem Telewizji. Hańbiąca decyzja o skreśleniu go swego czasu z repertuaru czy ograniczeniu jego obecności na antenie[4]. Ale pamiętam też, że telewizor nie był tak często włączany.
Raczej książki wypełniały panu czas?
Tak, książki były takim medium, które mnie najbardziej kształtowało, głównie czytałem książki.
Literatura nie była tylko kompensacją braku towarzystwa, bo nie brakowało panu kolegów na podwórku. Książki istniały same dla siebie.
Książki były światem, który pokochałem, i cieszę się, że go mam. Do dzisiaj go uwielbiam. Na przykład, czasami, jak są goście, a ja wiem, że czeka na mnie ciekawa książka na górze w sypialni, to już odliczam czas, kiedy sobie pójdą, a ja wreszcie się położę i będę w swoim świecie.
W czasach naszego dzieciństwa to się jeszcze wychodziło na dwór w okolice domu, teraz – przynajmniej w mieście – już nie.
Moje dzieciństwo to była wolność. Taka z przyrodą. Wiedziałem, kiedy zaczynało się lato, kiedy jesień, kiedy wiosna, bo czułem, jak pachniały. Wiedziałem, kiedy puszczały lody, że już będzie wiosna – bo pachniała ziemia…
To jeszcze pan zachował dużo w sobie, żeby pokazywać, jako artysta.
Może, może tak. Ja po prostu miałem szczęśliwe dzieciństwo. Wyhasałem się, naczytałem, naoglądałem. Wszystko jakoś tak dobrze na mnie trafiało.
Tak jak u Astrid Lindgren w „Dzieciach z Bullerbyn” w protestanckiej Szwecji dzieci szaleją, dorośli pracują. Na Mazurach dominuje też wyznanie ewangelicko--augsburskie. To wyznanie pana rodziców?
To wyznanie mojego ojca, ale on został katolikiem, a to z kolei wyznanie mojej mamy. Mama chodziła do kościoła, nas wysyłała, jesteśmy ochrzczeni, mamy komunię, bierzmowania, i tak dalej.
Nie wiem, czy mój tata jakoś to specjalnie chciał rozgraniczać, w końcu z jednego kościoła chrześcijańskiego przeszedł do drugiego. Nie było z tego powodu żadnej sprawy.
Pamiętam książki Jerzego Pilcha, protestanta, w których pracowitość staje się obsesją.
Mój ojciec na pewno był wychowany w porządku niemieckim. Zawsze, gdy trzeba, wstawał i szedł do pracy, nie siedział z gazetą i wskazywał palcem mamie, oni po prostu oboje stale ciężko pracowali.
Ale nie był to przysłowiowy pruski dryl.
Nie, bo to się kojarzy z jakimś nakazem.
Czyli mieli wewnętrzny przymus ładu.
To była ta bardzo pragmatyczna, związana z wiarą protestancką wewnętrzna potrzeba ciągłej pracy, ciągłego udoskonalania świata, życia, siebie. W cywilizacji Zachodu, gdzie protestancki porządek jest bardzo silny, patrzę z zachwytem na to, jakiego ludzie dokonują wysiłku, żeby życie, współżycie, żeby świat dookoła nich stawał się coraz przyjaźniejszy. Żeby był wygodniejszy, żeby sprzyjał człowiekowi. To temu zaprzeczało nasze życie w komunizmie, gdzie wszystko było przeciwko człowiekowi. Koszule ze zgrzebnego materiału, wszyscy takie same spodnie, nic nie było dla człowieka.
A tam mozół taki cudowny, mnie strasznie on rozczula. Zresztą mój tata budował wszystko: schody, szafy, poręcze, budował domy. Mój ojciec wszystko umie. Naprawił motocykl, potem, jak kupili sobie samochód, małego fiata, to umiał go też rozebrać i złożyć, i to działało. Skąd to wziął, myślę, pewnie stamtąd, gdzie się urodził i gdzie żył do czternastego roku życia. Po to był mozół, żeby się wygodnie siedziało, dzieci były najedzone, wszystko miało jakiś porządek.
Czuł pan, słyszę, bunt wobec bałaganu w PRL-u… Ale uruchamiał może pańską wyobraźnię?
Ha, ha, jestem jakoś z przełomu. W różnym sensie.
Z przełomu kulturowo-narodowościowego – to jest tato i mama. Z przełomu życia w reżimie i w wolności – żyłem na przełomie wieków i epok. Ja w ogóle jestem człowiekiem różnych przełomów, na przykład wyczuwałem jeszcze wojnę w powietrzu, uwrażliwiony byłem zwłaszcza na alarmy.
Pamiętam, jak syreny przeciągle wyły przez całe godziny w tym moim Mrągowie, nikt nie wiedział, co to w ogóle jest. Ja pytałem mamę, a mama mówi: nie wiem, to jest jakiś alarm, przed czym? Cholera, do dziś nie wiem, co to było. Wyły te syreny i wyły, i wszyscy chodzili w tym wyjącym świecie. Ale potem jak to wyło, to my zaczynaliśmy się bawić znowu w jakąś wojnę, „śmojnę”. W zimie budowaliśmy sobie fortece ze śniegu – to były zimy prawdziwe, takie jak tylko czasami dzisiaj, ze śniegiem do pasa – a mnie ciężko było zaciągnąć do domu, bo biliśmy się na śnieżki, brodziliśmy w śniegu, zdobywałem bieguny polarne.
Uwielbiałem na przykład przejść po nieskazitelnej bieli, żeby potem się odwrócić i zobaczyć, jak wygląda ślad człowieka na księżycu. To takie rzeczy chodziły mi po głowie. I to w olśniewającym słońcu, Boże, jak sobie przypomnę, pod lasem taka biel, zupełnie nikt, nawet żadne zwierzę nie przebiegło. I ja, jak Amundsen po prostu. Wtedy szedłem na polowanie czy poszukiwanie czegoś. To były takie chwile.
Teraz dopiero to sobie uświadamiam, że na takich skrajach żyłem. Na skraju lasu, potem na skraju miasta, na skraju wojny i pokoju, na skraju reżimu i demokracji, na skraju małego miasta i wielkiego – bo jak poszedłem na studia do Łodzi, to pierwszy raz widziałem wtedy tramwaje. Przesadzam trochę, bo byłem w Warszawie wcześniej pewnie ze dwa razy, ale jeżdżenie tramwajami zaczęło się właśnie w Łodzi.
Z Łodzi to pamiętam też butelki mleka stojące w kontenerach pod sklepem spożywczym rano, z takimi kapslami żółtym, srebrnym, niebieskim, zdaje się… Pamięta pani?
Złotym i srebrnym. Ale maślanka to był chyba zielony…
Oznaczały różne zawartości tłuszczu.
Moja babcia zawsze chciała, żeby kupować ze złotym.
Lepsze było. Czasami się brało taką butelkę i kładło w to miejsce monetę, żeby nikt nie stracił. Jak wracaliśmy w nocy z zajęć, czy nad ranem. To był kolejny skraj.
Nie tęskni pan, żeby być gdzieś „w”, a nie „ze skraja”, i czy to jest dziś znów możliwe? Pana mama, jak czytałam w jednym z wywiadów, pyta czasem: jak tam twoje stosunki z górą?
Ha, ha. Może to już teraz nie jest takie ważne dla mojej mamy. Myślę, że to było ważne wtedy, kiedy miałem pójść do komunii i do bierzmowania.
A dla pana?
Moja religijność nigdy nie graniczyła z żadną przesadą. Jestem takim dosyć umiarkowanym wyznawcą.
Czyli znowu na skraju?
No tak, ale ja nie mam nic przeciwko Bogu. Niech jest. Warto czasem z kimś mądrym pogadać. Lżej człowiekowi, kiedy wie, że do kogoś może się zwrócić, mimo że nie wiadomo, czy go wysłucha.