Читать книгу Ewangelia według św. Józka - Wojciech Staszewski - Страница 3
ОглавлениеJz 1, 1-12
– A jeśli Boga nie ma, to co? Jeśli ludzie Go wymyślili ze strachu przed nicością, przed czarną dupą, w której każdy się musi znaleźć po śmierci? A raczej w momencie śmierci, bo po to już nie ma niczego, jak u Kononowicza – mówię do Józka. A Józek siedzi, jakby go stężenie pośmiertne dopadło. Niby się kiwa do muzy, która leci z głośników Pod Kasztanami, ale jakiś sztywny. Niezręczna cisza, chociaż Michael Jackson wykrzykuje, że jest zły, jest zły. Nalewam wódkę do kieliszka, bo pijemy po góralsku z jednego kieliszka, i podsuwam go Józkowi po lepkim blacie stołu.
– Dupcys, Stachu – odpowiada Józek. Poprawia się na obitej dermą ławie do siedzenia – co za wystrój! – i wypija. Siedzimy, nic się nie dzieje, jak w skeczu Stuhra. Małopolska, wiadomo. A tu jeszcze mróz za oknem, bo zima trzaska. I góry dookoła, bo Rabka-Zdrój leży w kotlinie między Gorcami, Beskidem Wyspowym i zakopianką.
– Polej, Józek!
Początek grudnia w Rabce jest jak ten moment na brydżu u Zacharów, kiedy licytacja skończona, wiadomo, kto gra, a kto się wykłada, tylko jeszcze nie wiadomo z czym. Ktoś unosi kartę, żeby zawistować, a Elka Zacharowa zawsze wtedy mówi: „Jeszcze prędziutko w imię Ojca i Syna, bo zaraz cosik będzie się działo”. I zawsze mnie to śmieszy.
Elka to kobieta kabaret. Waży chyba ze sto kilo, ale w ogóle się tym nie przejmuje. Śmieje się, jakby jej pogłos dodali w pustym kościele przy parku. Chodzący spontan. Zawsze jej powtarzam, że powinna występować na scenie, i to nie w kabarecie, bo sama za cały kabaret wystarczy. Kiedyś pewnie wymyślą dla niej taki gatunek rozrywki – Elka Zacharowa sama stanie na scenie, będzie gadać, a widzowie będą spadać z poobijanych dermą krzeseł.
Lubię wpadać do Zacharów, a i Elka ciągle zaprasza do siebie ludzi. Na brydża, ale wtedy zawsze jest problem, czy się czwarty znajdzie. Bo zawsze ktoś zapije – Rabka, wiadomo. Więc prościej od razu zaprosić na małą wódkę, tyle że jej stary nie pije w ogóle. Stary Zachara, dziwak jakiś, nawiedzony czy co. Jest rzeczywiście stary i z domu mu się nie chce wychodzić. Robi pantofle, które Elka po pracy zawozi babom na straganach swoim cinquecentem, bo stary Zachara prawa jazdy nie zrobił. Mrukowaty trochę, na góralskiego mądralę pozuje. Taki jakby lokalny Tischner, tyle że nie ksiądz, ale świecki człowiek, i nie z Łopusznej, tylko z Rabki. Jakoś tu nie pasuje, bo nie pije, nie jeździ, do kobiet nieskory, co za chłop? A żonę młodą sobie przygruchał przecież, tyle że stukilową.
– Po Elce to by nawet nie było widać, jakby była w ósmym miesiącu ciąży – rzucił ostatnio przy wódce Pietrek, jak w Zaborniance grali z kapelą i żeśmy tam przyszli się napić. No fakt, chociaż czy oni w ogóle się bzykają? Elka okrągła jak hipopotam, a stary Zachara nie jest już taki sprawny, jeszcze by się z niej stoczył i staw zwichnął przy upadku. Ciekawe, czy to robią, czy to tylko taki kontrakt: najgrubsza brzydula i największy staruch z tych wszystkich, co wianek panny młodej po weselach chcą złapać.
– Piję do ciebie. – Józek wyrywa mnie z zamyślenia.
Po góralsku z jednego kieliszka pije się wódkę nie samolubnie, tylko „do ciebie”. Strząsam na ziemię krople, trochę dla bogów słowiańskich i bachicznych, a trochę w ramach higieny zgodnej z wymogami kraju stowarzyszonego z Unią Europejską, po czym nalewam wódkę do kieliszka i podaję go tobie. Ty robisz za chwilę to samo i podajesz następnemu. Jeśli siedzimy przy stoliku Pod Kasztanami we dwóch, to następny jestem ja. Kolejka szybko mija, a braterstwo większe niż przy zwykłym warszawskim „chluśniem, bo uśniem”, co w korporacyjnej nowomowie tłumaczy się jako „cheers”.
Zaraz naprawdę uśniemy. Czasem ludzie zasypiający przy piciu zasypiają na stole nie od alkoholu, tylko z nudów. Wiem coś o tym. Bo tak bardzo chcieliby, żeby do czegoś ciekawego się „dopić”, żeby cosik się w końcu zaczęło w imię Ojca i Syna, jak mawia Elka Zacharowa.
Okna w Kasztanach wymienili ostatnio na plastikowe, białe, tylko się trochę już przykurzyły od tej nudy uzdrowiskowej. Józek mówi, że drewniane powinni dać, tylko nowe, to by lepiej do zabytkowego budynku pasowały. Ale gdzie tu zabytek – chałupa się wali, tynk odpada, ale okno na świat nowoczesne jak w komputerze. Jak odpalisz Windowsa, to pokazuje się taka ikonka pofałdowanego okna, że to niby twoje okno na świat. Może tak jest, może nie, ale Pod Kasztanami okno też zaczyna leciutko falować. Zimna wódka w górach dużo zwiastuje.
– Popatrz. – Józek wskazuje za okno.
– Śnieg pada – mówię.
– Patrz, kto idzie!
No tak, jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tej pustki na ulicach. W Warszawie o osiemnastej ludzie wychodzili z korpo i korki wkraczały w fazę apokalipsy. Sklepy na dobrą sprawę dopiero się otwierały, a ludzie wchodzili, wychodzili, podjeżdżali, żeby znów wejść, wyjść i odjechać. Normalnie mrowisko z filmu science fiction dla mrówek do oglądania na miniaturowych telewizorkach z przekątną pół milimetra.
W Rabce o tej porze rzemieślnicy zamykają zakłady, sprzedawczynie podsypiają w sklepach, bo nikt już do sklepu nie wychodzi tak późnym wieczorem. Rabka w zimie po osiemnastej zamarza. Więc widok człowieka na ulicy robi wrażenie. Ale że aż takie?
– Józek, co ci się stało? Wyglądasz, jakby ci chóry anielskie zaśpiewały.
A on siedzi jak zaczarowany i gapi się w falujące okno. Zresztą może jemu nie faluje.
Za oknem po ulicy idzie anioł. Kobieta anioł. Feministki by powiedziały: aniołka, ale feministki nie wierzą w anioły. A Rabka nie wierzy w feministki, tylko w Jezusa Chrystusa, Matkę Boską Ludźmierską i księdza proboszcza. Taka Trójca Święta w uproszczeniu zwana Panbuckiem.
Kobieta anioł. Tak tą ulicą idzie, jakby płynęła. Śnieg zawiewa z boku, mróz jeszcze nieduży, ona w jakiejś kurtce z darów chyba i chustką owinięta. Jakby nóg w ogóle nie unosiła, nie stawiała.
– Ty, poślizgnie się dziewucha zaraz. Ona lodu niezwyczajna. – Józek rozgryza jej tajemnicę w sekundę. – Dlatego tak stąpa jak mniszka z Tybetu.
– Byłeś w Tybecie?
– W kinie byłem. W kinie Śnieżka grali kiedyś Siedem lat w Tybecie.
– W kinie grali filmy?
– A myślałeś, że tam zawsze była dyskoteka? – Józek zabiera się do kolejnego wykładu z rabkologii.
– Ty to byś mógł krótki przewodnik dla ceprów napisać – przerywam mu. – Jeżeli największa dyskoteka w mieście nazywa się kinem, to dlatego, że kiedyś było tam kino. A jeżeli miasteczko nazywa się uzdrowiskiem, to dlatego, że kiedyś działały tu sanatoria, dzieci z całego kraju modliły się do Bozi o gruźlicę, żeby tylko dostać tu skierowanie, a kto za młodu nie był w Rabce, ten na starość będzie świnią.
– O co ci chodzi?
– A tobie o co chodzi?
– O to... – Józek zerka za okno – ...że się ta dziewucha zaraz na tym lodzie wydupcy.
– To idź i ją ratuj, jak taki z ciebie samarytanin – rzucam.
I Józek już się podnosi, już do portfela sięga, chce płacić, zaraz będzie się kłócił, „dzisiaj ja stawiam”, jakby honor góralski stawiał na szali, jakby mu dutki śmierdziały i wydać by je musiał. A przecież uczciwie zarabia na stolarce okiennej, nie musi sobie kupować szacunku za pieniądze czy stawiane kumplom flaszki. Ja tam go szanuję, on chyba wszystkie cnoty w dzieciństwie wpierdolił i dlatego teraz taki prawy, łagodny, uczynny. Święty taki.
Aż nagle w pół ruchu Józek zamiera. Jakby miał ciupagę, toby się na niej oparł, ale że nie ma, to się tylko stołu przytrzymuje i zastyga jak w stopklatce. Oczy w dziewczynę wlepione, podążam za jego wzrokiem. Już jest blisko, zaraz nas minie, można ją wreszcie dokładnie zobaczyć. W pierwszej chwili nie wiem, dlaczego tak Józka zamurowało. Bo jak człowiek przyjedzie z Warszawy, gdzie Wietnamcy handlują na Stadionie i pod Pałacem, gdzie Turcy serwują kebaby, a Hindusi otwierają knajpki pachnące mirrą i kadzidłem, to pewnych rzeczy nie zauważa. Na przykład, że ktoś ma ciemniejszą twarz, jak ta dziewczyna. A jak ktoś jest z Rabki, to mu to od razu świeci w oczy jak neon.
Nie żeby Józek był jakimś rasistą. On nawet krakusa, nawet warszawiaka uważa za swego. Tylko jak dziewczyna lodu jest niezwyczajna, to Józek jest niezwyczajny ciemniejszej skóry na twarzy. No chyba, że ktoś by ogorzał od halnego. Ale laska wyraźnie ma wschodnie rysy, nie do końca, jakaś mieszanka kulturowa, ale tego Józek jest jeszcze mniej zwyczajny. Bo w Rabce nie było, że można z Murzynką albo Murzynem, ksiądz proboszcz by z ambony wyklął. Chyba że to byłby mały, śliczny Murzynek i ksiądz proboszcz mógłby osobiście, ale w dwutysięcznym roku to Józkowi do głowy jeszcze nie przychodzi.
Odwiesza się w końcu. Nie uprzedził się przecież, tylko zdziwił na moment. No, może minimalnie się zawahał. Ale tym bardziej teraz chce do niej biec.
– Boska – mówi z zachwytem. Jakby chciał przed sobą tym zachwytem usprawiedliwić to zawieszenie czy zawahanie. Tym bardziej energicznie zostawia banknot na stole i wychodzi w śnieżycę. Zresztą nie taki diabeł straszny, jak go malują – okazuje się, że śnieg już przestał padać, tyle że fakt, ślisko się zrobiło jak diabli.
– Helloł, ken aj help ju? – pyta Józek, bo przecież angielskiego się w technikum drzewnym uczył.
– Niech będzie pochwalony – odpowiada dziewczyna czysto po polsku. Prawdziwa Polka. A przynajmniej naprawdę polskojęzyczna, jak niektóre gazety i stacje telewizyjne według Podhala, prawdziwego Podhala.
– Na wieki wieków – odpowiada jej Józek i odruchowo szuka góralskiego kapelusika, żeby go uchylić. Ale teraz ma czapkę grubą, narciarską, więc mu ten ruch niezręcznie wychodzi, jakby się chciał w głowę po chłopsku podrapać z bezradności.
W tym momencie dziewczyna traci równowagę na lodzie. Macha rękami, puszcza chustę, którą się okutała przed zimnem, walczy o utrzymanie równowagi. Kiedy już ma upaść, Józek chwyta ją pod ramię i przytrzymuje. Przez moment trwają tak i nagle Józek znów się zawiesza. Bo dziewczyna ma na prawym policzku dwie szramy. Wyglądają na świeże. Jakby ją tutaj ktoś napadł, jakby jej to ktoś z miejscowych zrobił, bo cepra jeszcze żadnego tu nie uwidzisz. Jakby jej ktoś karę chciał wymierzyć za tę ciemną skórę, za te rysy niepolskie, nieprawdziwe. Rysy, które są przeciwko Polsce w opinii prawdziwego Podhala, prawdziwych kibiców, nie tylko Legii z Warszawy, ale też KS Wierchy, który wygrał na zakończenie rundy jesiennej trzy do zera z Murzasichlem.
Józkowi robi się wstyd za Rabkę, za Podhale i tym bardziej chce dziewczynie wszystko wynagrodzić. Bo on tę Rabkę kocha od dziecka, więc niech dziewczyna Rabki nie przeklina w przyszłości.
– Czy mogę ci pomóc? Pani pomóc?
– Maryśka jestem – przedstawia się dziewczyna jeszcze czystszą polszczyzną. Już tak czystą, jak biel śniegu, jak flaga biało-czerwona, tylko bez podejrzanego czerwonego, czysta biel. Taka, że nawet jeśli ktoś jej za kolor skóry policzek pociął, to teraz powinien odszczekać, przeprosić, zafundować operację plastyczną.
– Józek.
– Na razie mam jedną prośbę. Rozluźnij chwyt na mojej ręce.
Józek dopiero teraz zauważa, że trzyma dziewczynę z całej siły za ramię. Dłoń ma potężną, jak to cieśla, a ona taka drobna, że obejmuje jej rękę jak małą gałązkę. Zawstydza się, co dziewczyna z tej Rabki zapamięta: zbójecki napad z nożem albo żyletką i niezręcznego górala, który zmiażdżył jej ramię na amen.
– Wybacz, Maryśka.
Jz 1, 13-20
– Chodźcie, herbaty wam zrobię. – Otwieram bramę warsztatu, ale ostrożnie, żeby się Andrzej z Jędrkiem Nawarą nie dowiedzieli, nie przyuważyli niechcący, że im obcych na teren zakładu wprowadzam. Niby mam tu pokoik na górze, Andrzej powiedział, żebym sobie tu mieszkał, ale jednak to jest trochę na krzywy ryj. Miało być na tydzień, póki sobie czegoś lepszego nie znajdę, a zrobiły się z tego miesiące. Jędrek nawet już stąd swój komputer niedawno zabrał, ma taki przenośny, płaski jak książka laptop.
Luksusów to tu nie ma. Stara wersalka z oparciami z boku na wysoki połysk, stolik, dwa skrzypiące krzesła, szafa w kącie. Jest jeszcze coś, co by w trzygwiazdkowym hotelu uchodziło za aneks kuchenny, ale ja już po trzygwiazdkowych hotelach nie jeżdżę. Ani po żadnych innych. Ja jestem pomocnikiem mechanika samochodowego i amen.
Żyjąc w Warszawie, myślałem, że prawdziwy góral chodzi w kierpcach, parzenicach, pelerynie z takiego wełnianego filcu, pyka z fajeczki i wypasa owce na hali. No, ewentualnie siedzi w bacówce i wytwarza żętycę oraz oscypki, żeby je zarejestrować jako produkt regionalny w Unii Europejskiej i ruchać turystów na kasę.
Ale prawdziwy góral chodzi w drelichu i naprawia auto, tuninguje, żeby śmigało. Żeby mu silnik grał potęgą Giewontu. Żeby się błyszczało od wosku, jak te granie tatrzańskie ośnieżone od września do maja. Żeby się żaden kupiec nie przypieprzał, że niemieckie, kradzione i bite. Prawdziwy góral krowy nie wydoi, babie cycków też pieścić nie będzie, a autko wyszpachluje tak czule gołymi rękami, że żadnych wgnieceń nie będzie widać, choćby je wcześniej dwa ukraińskie tiry sprasowały między sobą na niemieckiej autostradzie.
Prawdziwy góral nie jeździ na koniu, na rowerze, nawet na motorze. To jakieś fanaberie. Jeździ autem. Choćby do sklepu pod domem szedł po wódkę, to się musi karnąć, bo na piechotę łazić nie będzie, jakby był turystą z plecakiem z Wielkopolski albo ze Śląska, warszawiakiem po prostu albo krakusem. Wszystko, co na północ od Soły, to chuje, krakusy i warszawiaki, Pan Bóg ich na ziemię przysłał tylko po to, żeby auta z Niemiec sprowadzane od górali kupowali. Bo górale to naród wybrany przez Pana Boga. Pan Bóg sobie ich upodobał już dwa tysiące lat temu, ale nieochrzczeni jeszcze byli, więc nie było bata, musiał Pan Bóg sobie Żydów nominować do tytułu narodu wybranego. Jednak nominacji nie sprostali i Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – dwa tysiące lat później sobie górali wybrał już oficjalnie, prawdziwych Polaków z prawdziwego Podhala, prawdziwy lud Boży.
Gdyby chcieć nakręcić dziś prawdziwy film o Jezusie Chrystusie, to Jezus nie wjeżdżałby na osiołku do Jerozolimy, tylko beemką nówką sztuką z naszego warsztatu z szybami otwartymi i hiphopowym bitem ze wzmocnionym basem zajechałby do Nowego Targu.
– Chodź, Maryśka, nie bój się, ręczę za Staszka, to dobry człowiek – zachęca dziewczynę Józek i za ramię ją ostrożnie ni to popycha, ni podtrzymuje swoją wielką łapą cieśli. Zdążyli się już chyba nieźle zaprzyjaźnić przez te pół godziny.
– Ja wiem, ja widzę – odpowiada dziewczyna i się z uścisku Józka wyswobadza.
– Staszek jestem – witam się i trochę sztywnieję. Nie dlatego, że taka boska, mnie się aż tak bardzo nie podoba jak Józkowi. No dobra, podoba mi się. Ale nigdy nie wiem, jak się witać z kobietami. To dla mnie patowa sytuacja. Kobieta powinna pierwsza wyciągnąć rękę. A jak nie wyciąga, to co? Zasalutować?
Maryśka – no przecież już usłyszałem, jak się nazywa, zresztą Józek mi to przez komórę powiedział, jak zadzwonił, kiedy zbierałem się z Kasztanów, że dziewczyna żyletkami przez miejscowych pocięta, że zmarznięta, że pomóc jej trzeba – nie tylko ręki nie wyciąga, ale jakby ją jeszcze bardziej chowała na widok mojej gotowości do witania.
Wskazuję im dwa krzesła, Maryśka ściąga kurtkę, chyba z opieki ją dostała, ortalion, który udaje zimową puchówkę, i w co ona właściwie jest ubrana? Oryginalny czador z Bliskiego Wschodu czy sukienka ze sklepu hinduskiego w Krakowie, tyle że w rozmiarze XXL, chociaż Maryśka jest drobniutka, metr sześćdziesiąt na oko, i z buzią dziewczynki. Może to jest dziewczynka, nie wiadomo, czy umawiać się z nią na wino, na seks, czy na układanie puzzli. Zobaczymy, jaki obrazek się z tego ułoży.
Siada na krześle skulona, okutana chustą na głowie, jakby zmarznięta. Nigdy nie lubiłem tych słuchaczek Radia Maryja, co wchodzą do pomieszczenia i siedzą w moherowej czapie, jakby się bały, że manna zacznie nagle lecieć z sufitu i im włosy oprószy. Ale Maryśka w tej chuście jakoś mnie nie drażni. Jest tajemnicza, jakby przyjechała tu do Rabki z ekipą National Geographic.
– Słodzisz? – pytam dziewczynę, szykując szklanki, takie z koszyczkami plastikowymi do trzymania, to by się też nadawało do National Geographic, gdyby kręcili program o PRL-u.
– Stachu, ja ci tu słodzić nie będę – wcina się Józek – ale skoro już jesteś taki dobry, to bądź jeszcze lepszy. Maryśka by coś pewnie zjadła.
– Tylko skąd ja jej humus wezmę – wypalam i zaraz się w język gryzę, bo nie wiadomo, czy to poprawne politycznie. Jeszcze mam w sobie tę całą Warszawę, ten szacunek dla innych kultur, to odruchowe umiłowanie dla kobiet, niepełnosprawnych, przyjezdnych, imigrantów zarobkowych i zwierząt ze schroniska na Paluchu.
– Ja bym wolała chleb ze smalcem. Dawno nie jadłam – mówi spokojnie Maryśka, trochę się prostując. I znów nie wiadomo, czy dawno nie jadła chleba ze smalcem, czy w ogóle dawno nie jadła. Ale skąd zna chleb ze smalcem? Do tej jej chusty, hidżabu czy jak to się nazywa, chleb ze smalcem pasuje jak owoce morza do jarmułki. Ale trochę tę chustę rozluźnia, opuszcza na plecy. Teraz by mogła udawać góralkę na jasełkach z chustą ludową ręcznie malowaną.
– A mam chleb i smalec. – Wyciągam produkty z lodóweczki i sięgam po nóż gwałtownie, a może niezręcznie, dość że Maryśka znów jakby kuli się w sobie. Coś się tu musiało stać dzisiaj, wczoraj, nie wiem kiedy – w każdym razie nie dwa tysiące lat temu.
Jz 1, 21-27
Wychodzimy z Józkiem przed warsztat. Maryśka śpi. Nakarmiliśmy ją, bo była głodna. Napoiliśmy, bo była spragniona. Całkiem jak w Nowym Testamencie. Tylko w tamtych czasach chyba mniejszą wagę przywiązywali do regeneracji niż w erze sportu masowego i nie wiedzieli, co zrobić ze śpiącym. Wyspać go? Nie ma takiego czasownika.
Na szczęście Maryśka zaczęła tak ziewać, że nie pozostawało nic innego, jak pokazać jej miejsce na wersalce i wyjść na zewnątrz, żeby mogła się przekimać.
– I co teraz?
– Kurde, nie wiem, nigdy nie chciałem być samarytaninem. Ani dobrym, ani złym. To rola nie dla mnie, tylko dla ciebie – mówię Józkowi.
– Ale ja nie mam pojęcia, co z nią zrobić!
– A myślisz, że dobry Samarytanin miał pojęcie? Zadzwonił do opieki społecznej i powiedział: „Dzień dobry, znalazłem przy drodze mężczyznę, ofiara pobicia, przytomny, kontakt słaby, proszę przysłać rydwan medyczny z dwoma osłami na sygnale”?
– No nie. Jak chcesz być taki dokładny – Józek zaczął się rozkręcać – to dobry Samarytanin opatrzył rany pobitego kupca, zalewając je oliwą i winem. Dokładnie tak jest w Ewangelii: zalewając oliwą i winem. Opatrywałeś sobie kiedyś rany oliwą i winem?
– Hm, czyli dał mu lekkostrawny posiłek tłuszczowy i się razem najebali – zgaduję.
– Właśnie.
– No ale jak chcesz się najebać z dziewczyną, która na kilometr pachnie muzułmanką i właściwie to cud, że rozmawia z obcym mężczyzną? I po co?
– Ta dziewczyna – ciągnie Józek tonem kaznodziei – nazywa siebie Marią i oprócz tego, co w niej muzułmańskie, mówi czysto po polsku i lubi chleb ze smalcem. Z nieba tutaj nie spadła. Jesteśmy jej winni pomoc. Nie za te szramy na policzkach, może w Ponicach jej to zrobiły jakieś głąby, bo przyszła od tamtej strony. Ale jesteśmy jej winni pomoc, bo jest naszą bliźnią. Tylko nie wiem, jak mamy jej pomóc.
– Na razie musi się wyspać.
– A potem co? – pyta Józek. – Obudzisz ją nad ranem pocałunkiem, okaże się królewną i będziecie żyć długo i szczęśliwie? Staszek, ja pamiętam twoje warszawskie historie, mniej lub bardziej nieszczęśliwe i w zasadzie zawsze krótkie. Trzeba ją gdzieś umieścić, a potem zdecydować, jak jej pomożemy.
– Ależ wy tu jesteście patriarchalni od stóp w kierpcach po piórko na kapeluszu. Jak ty mówisz o tej dziewczynie? „Umieścić ją”, a potem „zdecydować”, co z nią zrobić? Moje warszawskie historie może były bardziej bolesne niż wasze z Rabki, ale kobiety w nich same decydowały o sobie. Nigdy ich nie umieszczałem i nie decydowałem za nie, co dalej. To jest Europa, Józek. Nie tylko ta moja liberalna, ale też ta twoja chrześcijańska. Tym się nasza Europa różni od krainy tysiąca i jednej przemocy, z której ona przybyła. Bo chyba stamtąd przybyła.
– Nie złość się. – Józek wielki, misiowaty uspokaja rozmowę, jakby wylewał oliwę na morskie fale. – Przecież obaj chcemy dla niej dobrze. Weź coś wymyśl.
– Pójdziemy do Elki Zacharowej – wpadam na pomysł – powiemy, co jest, i poprosimy, żeby dziewczynę przechowała kilka dni. A jak dojdzie do siebie, to z nią pogadamy...
– Zapytamy, co tu robi, czego potrzebuje – Józek wchodzi mi w słowo – i jak jej możemy pomóc.
Gdybyśmy jarali fajki, teraz zgasilibyśmy kiepy. Ale ja nigdy nie paliłem, Józek chyba też nie. Więc tylko przybijamy piątkę, przeciągamy się. Patrzę w niebo nad Rabką. Ciągle mnie zadziwia, ile gwiazd tu widać. W Warszawie to na niebie jest w zasadzie tylko Wielki Wóz. A tutaj? Gdyby górale mogli ponazywać gwiazdozbiory, to byłoby na niebie mnóstwo wozów. Beemki, ople, peugeoty i merce przede wszystkim.
Nagle w drzwiach staje Maryśka. Też patrzy w gwiazdy. Może jednak spadła z nieba?
– Skąd przybyłaś? – To jest jak impuls, pytanie po prostu mi się wyrywa.
– Teraz to nieważne. Ważne, dokąd pójdę. – Głos ma zmieniony, jakiś niski, trochę teatralny. Jakby odgrywała jakąś sztukę pod gołym niebem. Jeszcze powinna rzucić puentę w stylu „liczy się droga, nie cel” i byłbym pewny, że gram w programie reality i to wszystko filmują malutkie samolociki z powietrza. Na pewno już takie są, a jak nie, to ktoś je zaraz wymyśli.
Jz 1, 28-36
– Siadaj, ziemniaków ci nałożę, kotleta dostaniesz i kapustę mam zasmażaną. Co ty tam u chłopa mogłaś jeść? Polak głodny, to zły i myśleć nie ma siły. A ty w ogóle jesteś Polakiem? Albo Polką raczej? – Elce buzia się nie zamyka i to pytanie samo niechcący wypada przez otwarte przy ciągłym gadaniu usta.
– Jestem – odpowiada Maryśka. Stół kuchenny u Zacharów z ceratowymi podkładkami i krzesła drewniane to nie jest może konfesjonał, ale Maryśka w pięć minut nabiera zaufania do Elki.
– Ja też sobie nałożę – mówi Elka, a stary Zachara patrzy trochę ze zdziwieniem, a trochę z dezaprobatą. – Wiem, że to druga porcja dzisiaj, ale strasznie mnie ssie z głodu od paru dni. No, od paru tygodni. To jesteś Polką, tak?
– Mama jest z Rabki. Była z Rabki.
Elka zamiera.
– Toś ty krajanka!
Maryśka mówi dalej.
– Wyjechała stąd dawno. A ja w Rabce żyłam. Mieszkałyśmy... gdzie indziej. Musiałam stamtąd uciekać.
Nagle urywa. I tak rozgadała się, jak nie wiem co. Ale to chyba jasne, że jeśli Zacharowa ma wziąć kogoś pod dach, to musi się wypytać, kto zacz.
– Jedz już, dziecko, nic się nie martw. – Elka chyba jednak uważa, że nie musi za dużo wiedzieć. Że ważniejsze jest jedzenie.
To największa polska patologia. Nie alkohol, alkohol to codzienność, środek rozweselający, eliksir z tajemniczymi mocami, sokiem z gumijagód, dzięki któremu Polska rośnie w siłę niezależnie od ustroju i okoliczności. Teraz też stary Zachara wyciąga flaszkę, wielkie mecyje. Sam nie pije, ale polewa Józkowi i mnie, po warszawsku do dwóch kieliszków. Bo nie to jest tradycją góralską, żeby z jednego kieliszka zawsze pić, tylko jak mówi stare przysłowie, gość w dom – wódka na stół. Żadna patologia, tylko zwykła starogóralska gościnność.
Największa polska patologia to jedzenie. Okazywanie uczuć wyłącznie przez jedzenie.
Jedzenie jest środkiem przymusu dla dzieci. „Masz zjeść. Świnek nie mamy. Będziesz głodny. Jedz, kurwa, jedz”.
Jedzenie jest wyrazem miłości. „Dam ci zupę, dam ci czekoladkę, serca ci nie dam”.
Jedzenie jest wyrazem nienawiści. Za słone zupy, czarne polewki, kelnerzy plujący do talerzy w miejskiej mitologii.
Jedzenie jest święte. Obiad ma być na stole, dymiący, jak mąż wraca z roboty. Albo w drugą stronę: jak żona podaje obiad na stół, to wszyscy muszą rzucić swoje sprawy i złapać za widelec, zanim danie przestanie dymić.
Nie jesteśmy sobą – jesteśmy tym, co jemy. A że jemy w stresie, to sami jesteśmy zestresowanym mięsem.
Maryśka się nad tym nie zastanawia, bo faktycznie jest głodna. Elka też się nie zastanawia, bo jest chyba głodna jeszcze bardziej. Chudzi ludzie jedzą tak, że im się uszy trzęsą. Elce trzęsie się przy jedzeniu wszystko, tak wpierdala.
– Pościelę ci w drugim pokoju – mówi. To pokój dla dziecka. Wiem to od Elki, chociaż ona nigdy tak na ten pokój nie mówi. Tak jak nie mówi, że chciałaby mieć dziecko. Tylko raz się z tego zwierzyła po pijanemu. I mówiła już przez łzy, przez szlochy na koniec tych wyznań, że jak to z siebie wyrzuciła, to czuje się o kilogram lżejsza. Jak to opowie jeszcze pięćdziesięciu osobom, to dojdzie do odczuwalnej wagi optymalnej.
– A męża nie spytasz? – wtrąca niespodziewanie stary Zachara.
I co? Elka podskoczy Zacharze, powie mu, że to ona decyduje, a on może spadać, jeśli nie na bambus, to na Turbacz? Konsternacja, jak zawsze przy takiej przepychance między ludźmi. W Warszawie przerabiałem takie przepychanki w pracy, ale żeby w domu, między najbliższymi osobami? No dobrze, też przeżywałem, i to chyba boleśniej.
Elka przełyka mokrą szmatę, którą właśnie dostała w twarz, i mówi do męża:
– Może u nas przybyszka przenocować? Jedną, dwie, najwyżej trzy noce – zapewnia.
– Może – odpowiada Zachara. Mocno niejednoznacznie. Ale o to chodzi. Jeżeli może zostać, to nie ma sprawy. A jeżeli staremu Zacharze chodziło, że może tak, może nie, to się z tych niejasności nie odkopie, aż śniegi zejdą, a tu dopiero połowa grudnia.
Elka zbiera talerze, zmywa. Maryśka chce się poderwać do pomocy, ale Elka powstrzymuje ją wzrokiem.
– Od jutra się do roboty nadasz chyba.
Chyba – wiadomo, bo z mężem to musi przegadać, uzgodnić, co się mąż zgodzi zrobić dla tego dziecka ze szramami na policzku.
– Goście Józka są moimi gośćmi – rzuca Elka i idzie do szafy na bieliznę. Ma już tyle poszew, że mogłaby do emerytury niczego nie kupować. Ale używa tylko dwóch na zmianę, reszta czeka na czarną godzinę. Nigdy tego nie zrozumiem. Tak jakby w momencie wybuchu atomowego albo powtórnego przyjścia na świat Pana naszego Jezusa Chrystusa najbardziej się liczyło, kto sobie więcej poszew nienaruszonych zachował.
– Ała! – krzyczy nagle Elka. I to jest krzyk jakiś dziwny, prosto z trzewi. Nie taki, jakby ją zabolało zwyczajnie, kiedy człowiek się walnie w kolano albo łbem o szafkę przywali. Taki, jakby coś z niej z głębi krzyczało, chciało światu oznajmić, że zaraz cosik się stanie w imię Ojca i Syna.
Maryśka wychodzi ze swojej roli gościa, a raczej wybiega z niej gwałtownie, rzuca się od stołu, leci do drugiego pokoju. Coś jest magicznego w tej dziewczynie, Józek ma rację. Ledwo tu weszła, a już jest dla Elki najlepszą kumpelką, jakby razem po szkole do kina Śnieżka chodziły na dyskoteki dawać się chłopakom wyrywać. Jakby się po Gorcach włóczyły z namiotem w każde wakacje. Jakby na pielgrzymkę do Częstochowy z księdzem z Mszany chodziły.
Maryśka wpada do pokoju, a tam Elka na podłodze przygięta, za brzuch się trzyma, na twarzy dziwny grymas – ból i zaskoczenie. Patrzy na Maryśkę, oczy jej się robią coraz większe. Maryśka zaczyna rozumieć i też jej się powiększają czarne, orientalne oczy.
Nagle Elka krzywi się, ale już bez bólu. Raczej dziwi się bezbrzeżnie. Nie wiem, jak to jest dziwić się bezbrzeżnie, ale Elka już wie, bo jest cała bezbrzeżnie zdziwiona.
– Co się stało, Elżbieta? – krzyczy z drugiego pokoju stary Zachara. Trochę zaniepokojony, trochę dla porządku, bo przecież musi porządku pilnować. Jakby przestał, na świecie zrobiłby się zupełny nieporządek, jaki jest już w Warszawie, że dziewczyna idzie na dyskotekę, żeby ją inne dziewczyny wyrywały. Stary Zachara to widział w telewizji i teraz musi porządku pilnować chociaż w Rabce. Wartości, rodziny. Rodzina to jest ojciec, matka i dzieci. Chyba że jest bezdzietna, ale jak się człowiek dużo modli, to Pan Bóg dzieci przynosi, nawet jeśli ginekolog dawno już na takim pomyśle krzyżyk postawił.
– Panienko Przenajświętsza! – Elka odpowiada trochę jemu, a trochę to mówi do siebie. I może do Maryśki jeszcze. Za brzuch się ciągle trzyma, ale już chyba bardziej z ciekawości niż z bólu, bo coś jej się tam chyba poruszyło. – Co to ja, kurwa, w ciąży jestem?
Jz 1, 37-49
Stary Zachara musi mieć obiad o trzynastej podany. Rano schodzi do warsztatu, a warsztat ma w garażu. I chuj, że autem nie jeździ. Garaż to jest męska jaskinia, nie dla bab. Nawet jak baba jest taka nowoczesna, taka miejska, przez telewizje śniadaniowe wyedukowana, że jeździ samochodem, to niech jeździ. Ale parkować będzie na ulicy przed chałupą. Garaż to jest kapliczka z segregacją płciową na bramkach. Coś jak synagoga, do której kobietom wstęp wzbroniony. To akurat Żydzi dobrze wymyślili, to by się na Podhalu mogło przyjąć. Kobiety by znały swoje miejsce.
No dobra, ale póki Elka wie, że o trzynastej zupa i drugie mają wylądować na stole, to da się te fanaberie warszawskie znosić. Chce pracować, niech pracuje. Ale rano, przed śniadaniem, po śniadaniu, zamiast śniadania. To ostatnie się zresztą Elce nie zdarza, najwyżej wyskoczy zrobić komuś pazur między jednym śniadaniem a drugim. A potem obiad ma być wyszykowany na trzynastą.
Zresztą czy to w ogóle jest praca? Stary Zachara ciągle nie może wyjść ze zdziwienia, że ktoś jego żonie za te malowanki płaci prawdziwymi pieniędzmi. Praca to jest wyprodukować auto, zrobić rozrząd, pantofle wytworzyć, sklep otworzyć, tworzyć coś ogólnie, co inni mogą kupić i zanieść do domu. Towar jakiś.
A malowanie paznokci? Kiedy stary Zachara był młodym Zacharą, to dziewczyny też malowały paznokcie. Na perłowo, bo innego lakieru nie było. To jeszcze jakoś naturalnie wyglądało. Czasem przyjeżdżały z Warszawy letniczki z paznokciami pomalowanymi na czerwono. Młodemu Zacharze to się podobało.
Ale teraz? Na żółto se malują, na czarno, jakieś francuskie paznokcie. Elka mu takie pokazywała, jak z żałobą za paznokciami, tylko à rebours. Czyli tam, gdzie chłop spracowany ma czarny półksiężyc brudu, kobieta ma białą otoczkę, jakby sól ze ściany w Wieliczce przy pomniku Świętej Kingi wydrapywała.
Dobra, niech sobie robią, co chcą. Obiad na trzynastą musi być, to jest fundament prawdziwej rodziny. „Niech sobie nawet w kozła wierzą, byle dziesięcinę płacili” – wyczytał stary Zachara kiedyś – bo woli czytać, niż się gapić w telewizor – taką maksymę szesnastowiecznego arcybiskupa. I pomyślał, że Elka może się nawet z kozłami rypać ranki i wieczory, byle obiad był o trzynastej. Albo nie pomyślał, bo przecież by oczy wydrapał, jakby go Elka z kimś zdradzała. Oko za oko. Jedno jej, a drugie jej kochankowi, żeby na swoją szpetotę mogli patrzeć. I też to rypanie z kozłami... Owszem, był tu przed laty juhas młody, o którym gadali, że owce rypie w szałasie. Ale o młodych juhasach ludzie zawsze głupoty gadali. A dzisiaj nie ma już juhasów, to może owce za nimi tęsknią.
Tak sobie rozmyśla Zachara, pantofle klei i kończy kolejną parę za pięć pierwsza. Idzie na górę umyć ręce i o trzynastej siada przy stole. Ręce wyciąga przed siebie, kładzie na blacie, pozycję godną przyjmuje. Zacną. Wyczekującą.
Elka, zawsze zapędzona, szybka, nalewa mu zupę. Bo taki jest prawdziwy polski obiad. Niedawno pojechali razem z Anką i Łukaszem Koconiami do Nowego Targu do pizzerii. Elka, Anka i Łukasz wzięli po pizzy. A stary Zachara sprawdził w karcie, czy jest zupa – dobrze, że była pomidorowa – i wziął najpierw zupę, a potem pizzę na drugie danie. Elka się zresztą tym tak ośmieliła, że zamówiła dwie pizze – na pierwsze i na drugie. Każdy ma bowiem swoje schorzenie i musi znaleźć męża albo żonę na zasadzie, żeby te schorzenia pasowały.
Więc Elka, która sobie miłość okazuje, karmiąc siebie za dwoje, karmi też starego Zacharę, bo jak prościej uczucie wyrazić? A Zachara czuje, że ma kochającą żonę, chociaż taką trzpiotkę z zestawem do malowania, jakby była przedszkolakiem.
Niczego jej nie zakazuje. Ani pracować w tej jej dziwnej, udawanej pracy. Ani wyjść gdzieś z koleżankami, powiedzmy, raz na dwa tygodnie. Ani pójść do kościoła w niedzielę i w inne dni, gdyby miała potrzebę. Ale Elka akurat nie ma, bo nogi jej w dupę wchodzą, kiedy musi stać całą mszę. A nikt jej miejsca w ławkach nie ustąpi, bo młoda jest, chyba że by w ciąży była. Ale to przez całe lata jest u Zacharów temat tabu.
I właśnie tabu leci z hukiem jak lawina z Giewontu do Doliny Strążyskiej. Rozpędza się i ktoś musi przejąć kontrolę nad sytuacją.
– Józek, pomóżże Elce się na kanapie położyć. Staszek, leć do waszego warsztatu po najwygodniejsze auto, jakie macie, Andrzej ci da kluczyki. A nie wypiłeś tak dużo, chłopie, żebyś tu nie mógł kawałka podjechać – komenderuje stary Zachara, nie wstając od stołu. Jest teraz jak Jagiełło kierujący bitwą pod Grunwaldem, jak prawdziwy patriarcha, jak Pan Bóg brodaty ze świętych obrazków. – A ty... Maryśka, tak? Biegnij po Łukasza, ten żółty dom po drugiej stronie, tam, widzisz, żeby tu szybko przyszedł, bo trzeba Elkę do szpitala zawieźć.
– Ja mogę prowadzić – mówi Maryśka.
I to jest jak grom z jasnego nieba. Józek z Elką zamierają w pół kroku. A Maryśka rozgląda się niepewnie, jakby się nagle znalazła w roli głównej, chociaż się zgłosiła na statystkę.
Bo nie ma takiego prawa, że kiedy patriarcha mówi, co trzeba robić, i dobrze mówi, ze swojego doświadczenia mówi, mówi, bo wie, to żeby coś w tym mieszać. Przynajmniej na Podhalu takiego prawa nie ma i nie będzie, a jak się komu nie podoba, to może do miasta wypierdalać pierwszym busem. Albo do Ameryki.
Chwila trwa już dłużej niż grzmot od tego gromu, którego nie było, bo życie to nie jest słuchowisko z warstwą ilustracyjną. Życie to jest sztuka dokonywania dobrych wyborów w kluczowych momentach. Dlatego teraz stary Zachara kalkuluje, co zrobić. Bo to on powie, co zrobić, jak postąpić słusznie i jak będzie. Całymi dniami się może nie odzywać, ale jak powie, to nie na darmo. I mówi:
– Kierować umiesz?
Maryśka kiwa głową tak ochoczo, jakby startowała w rajdzie Paryż–Dakar. Co zresztą przywodzi niebezpieczne konteksty, bo w kończącym się dwutysięcznym roku rajd stał się głośny w mediach, gdy został przerwany z powodu zagrożenia terrorystycznego. Ale w Rabce, uczciwie mówiąc, tak to się nikomu nie kojarzy.
– To poprowadzisz – decyduje. I to jest jego własna, niezależna decyzja. – Ja też pojadę. Józek, a ty usiądziesz z Elką z tyłu i jakby co, będziesz jej pomagać.
Dziecko. Teraz do wszystkich dociera to, co stary Zachara chwycił w lot. Jeśli Elka jest w ciąży, to Zacharowie będą mieli dziecko. Chociaż Zachara już jest za stary na ojca, chociaż Elka jest zbyt gruba na taki wysiłek jak poród. Chyba ją będą ciąć, ale czym? Przecież nie skalpelem, bo się przez te warstwy tłuszczu nie przebiją. Musieliby mieć w szpitalu w Nowym Targu miecz samuraja. Nie mają? To jak już przyjdzie ten dzień, to pojadą do Tokio, albo chociaż do Krakowa, i wyciągną staremu Zacharze z brzucha Elżbiety syna. Bo to musi być syn.
– Zaraz, zaraz, ja przecież nie rodzę – protestuje Elka. – Nigdzie nie jadę.
Znów grom z jasnego nieba. Feminizm się na tym Podhalu zaczyna czy co? Przecież Elka wie, że może sobie robić, co chce, dopóki mąż jej nie powie, co ma robić. Wtedy ona nie ma tylko robić tego, co powiedział jej mąż. Ona ma chcieć tego, co mąż powiedział. Takie jest prawo na Podhalu, a jak nie, to bus do Krakowa czeka.
Chwila znów się przedłuża, bliźniaczo podobnie do tej chwili sprzed paru minut. Znów stary Zachara musi przejąć inicjatywę. Bo jakby nie przejął, to dom by się rozpadł, ziemia by się zatrzęsła, a równowaga wszechświata by została zaburzona.
– Józek, idź ty razem ze Staszkiem po to auto. Najlepsze weźcie. I niech ten prowadzi, który trzeźwiejszy. Z Elką to już Maryśka siądzie, bo na Zaborni milicjanci suszą – mówi spokojnym, pewnym głosem. I na koniec się taki miękki, ciepły robi. Jakby nie góral, jakby to był ostatni cud na ten wieczór. – A ja pójdę spakować torbę, bo może ty w tym szpitalu, Elżuniu, zostaniesz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki