Читать книгу Łóżko - Януш Вишневский - Страница 4
Łóżko
ОглавлениеOpowiadanie Łóżko ukazało się w „Bluszczu” nr 1 i 2 2008.
Odsunęła powoli białą narzutę i usiadła na brzegu materaca. Usłyszała znajomy dźwięk skrzypnięcia sprężyn.
Błękitno-biała pościel. Ta z jej inicjałami wyszytymi przez mamę. Jej ulubiona. Zawsze powleka taką, gdy wyjeżdża na dłużej. Aby natychmiast poczuć się dobrze po powrocie. To tak, jak gdyby trochę wracała do niej. Do matki. Nikt nie czekał na nią równie niecierpliwie jak jej mama. I nikt nie cieszył się tak z jej powrotu. Śpi w tej pościeli przez jedną tylko noc, potem pierze i chowa w szafie. Do następnej podróży. W tej pościeli sypia tylko ona. Jak dotąd. Kiedyś, gdy znajdzie kogoś wartego uczucia, zaścieli nią łóżko dla nich obojga. Kiedyś…
Ciemna, brązowa rama z sękami na pomarszczonej starością desce przy zagłówku. Na niej, tuż przy eliptycznej krawędzi, dwie krótkie linie czarnych, chropowatych wgłębień wypalonych ogniem. Jak dwie blizny po zadanych ranach. Jej ojciec podczas rodzinnych spotkań opowiadał o nich jak o bohaterskich bliznach na swojej twarzy. Dopiero mama musiała mu przypominać, że w czasie wojny był przecież dzieckiem.
Jej łóżko. Najbezpieczniejsza przestrzeń, jaką zna…
Czuła, jak powoli nadchodzi uspokojenie. A zaraz za nim wkrada się smutek. Wtuliła głowę w ramiona. Pod stopami ciągle leżała otwarta, nierozpakowana walizka. Na samym wierzchu poplamiony nieregularnymi kształtami bieli szafirowy szal z cienkiego jak muślin jedwabiu. Kiedy bardzo tęskni za dotykiem, owija nagie ramiona tym szalem i pozwala tkaninie na pieszczotę. Czasami jedwab dotyka „tego” miejsca.
Tylko jeden z jej mężczyzn miał szczęście i cierpliwość odnaleźć to szczególne miejsce na jej ciele. Bardziej jednak cierpliwość niż szczęście. On dotykał językiem lub palcami każdego centymetra jej skóry, więc kiedyś musiał i tam trafić. Otwierała się wtedy, jak po naciśnięciu magicznej klamki. Mała wyspa naskórka na jej ciele. Między szyją a prawym ramieniem, kilka centymetrów w prawo, w nieznacznym zagłębieniu, tuż pod wystającą kością obojczyka.
Tylko on jeden wiedział, że aby ją zdobyć (cokolwiek to znaczy), wystarczy delikatnie muskać dokładnie tu. W tym miejscu. Najlepiej ciepłym, wydychanym powietrzem. I delikatnie dotykać językiem. Wtedy ona odchyli głowę, naciągnie skórę szyi, będzie oddychała o wiele szybciej i podsunie najpierw szyję, a potem wargi do całowania. I wówczas także rozsunie kolana. Dla niego, chociaż nie zawsze, także uda. I właśnie ten mężczyzna był najmniej odpowiednim, jakiego kiedykolwiek powinna była spotkać.
Nie chciała więcej o tym myśleć. Szczególnie teraz. I szczególnie tutaj. W łóżku. Wstała. Zaciągnęła energicznie walizkę pod szafę i nachylona nad nią zaczęła wyjmować ubrania.
– Po co tam pojechałaś, kretynko? – pytała sama siebie, opróżniając walizkę i rozkładając w szafie równo poskładane kostki kolejnych ubrań. Wszystkie złożone z tą samą starannością. Wszystkie dopasowane kolorem do siebie, jak kolejne klocki jakiejś ogromnej, ale przemyślanej układanki. – Zmarnowałaś dwa tygodnie swojego życia! I to z kim?! Z bandą jakichś chorych popaprańców, takich, których nie stać ani na dobre wino w restauracji, ani na pomysł zjedzenia kolacji na plaży z paczką krakersów i puszką mielonki. I z zapalonymi świecami wystającymi z piasku. Na dobry humor też ich nie stać, zanim jeszcze przed śniadaniem nie wieją w siebie pierwszego piwa. Przecież to ja mam depresję! Nie oni! Żeby mieć depresję, trzeba najpierw wiedzieć, co to w ogóle jest. Dwa tygodnie! Całe czternaście dni! – mówiła do siebie coraz głośniej i z coraz większym wyrzutem. – Jak mogłam pojechać z ludźmi, którzy nie mają planu? Żadnego planu! Ani na swoje życie, ani nawet tego na najbliższe dwa tygodnie. Jak można przylecieć bez planu na Seszele?! Jak do cholery mogłam być aż taka głupia?!
Wieszała kolejne sukienki na wieszakach. Jedna za drugą. Ustawiuła je w rzędzie, jak żołnierzy do musztry. Od najdłuższej do najkrótszej. Jasne przeplatane ciemnymi, żeby rano, po otwarciu szafy, nawet gdy w pokoju ciągle panuje mrok, nie tracić czasu na szukanie.
Miała obsesję oszczędzania czasu. O tym, że to „obsesja”, dowiedziała się od swojej psychoterapeutki. Ona, w odpowiedzi, nazywała to „silną tendencją do zachowania porządku”. Kosmetyki w jej łazience zawsze były ustawione we właściwej kolejności. Kiedy rano robiła makijaż, w niezmiennie takiej samej kolejce stały: najpierw tonik i waciki w prawej szafce, dolna półka – krem pod oczy, krem do twarzy, rozświetlacz na cienie pod oczami, make-up, kredka do brwi, za nią pudełeczko z cieniami do powiek, tusz do rzęs, trzy szminki, błyszczyk, a cały ten szereg zamykał róż do policzków. Na poranny makijaż dawała sobie dokładnie pięć minut. Ani sekundy więcej. Jeśli nie zmieściła się w czasie, kończyła w samochodzie, stojąc w porannym korku. W soboty, gdy nie było korków, po prostu pojawiała się w biurze bez makijażu. I tak nie grało to żadnej roli, ponieważ w tej firmie tylko ona pracowała w soboty. Ona i strażnik na dole. A staruszek i tak tego nie zauważał.
Na samym dnie walizki, pod bawełnianym workiem z równo poskładaną bielizną, znalazła książkę. Leżała tuż obok muszli. Uśmiechnęła się… pierwszy raz tego poranka. Uklękła. Wzięła ją ostrożnie do rąk. Prawą dłonią delikatnie przesunęła po powierzchni okładki. Ciągle były na niej ślady jej zaschniętej krwi. Podniosła książkę do twarzy. Powąchała. Nadal pachniała plażą. I swoją niezwykłą historią…
To było kolejne południe, gdy miała uczucie, że traci czas. Chociaż minęły dopiero dwa dni, odkąd tu przybyli, uwierała ją bezczynność i leżak przy hotelowym basenie. Nie powinno jej tutaj być. Powinna być w podróży. Po tej wyspie. Po każdym jej zakątku. Nie była. Ale była za to wściekła.
Na głos planowała podróż na jutro. Ze wszystkimi szczegółami czytanymi z przewodnika. Na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli. Ale nikt jej nie słuchał. W pewnym momencie dotarła do ostatniej strony i zamilkła. Przez chwilę czekała na jakiś komentarz. Gdy zamiast tego usłyszała chrapanie z leżaka za nią, gwałtownie wstała. Wrzuciła ostentacyjnie przewodnik do basenu, zabrała szklankę z resztką niedopitego kolorowego koktajlu i przeszła do budynku. Nikt nie zareagował.
W każdym hotelu, w którym mieszkała, sprawdzała, czy jest biblioteka. Czasami była to oddzielna, klimatyzowana sala wypełniona wygodnymi kanapami, w których można było, z książką w dłoni, zapaść się i zapomnieć o całym świecie. Innym razem tylko krótka półka zawieszona nad drewnianym krzesłem. Chciała wiedzieć, jakie książki ludzie czytali podczas urlopu. I jakie zostawiali, aby dotarli do nich inni. Ona zawsze pozostawiała książki, które miały dla niej znaczenie. Potem, najczęściej w Polsce, kupowała kolejny egzemplarz. Czasami i ten pozostawiała w którymś hotelu. Nie pamięta dokładnie, ale Kołakowskiego zostawiła chyba w pięciu. Chciała także wiedzieć, to chyba najbardziej, czy w hotelowych bibliotekach, szczególnie w tych na końcu świata, są polskie książki.
Podeszła do zaspanego recepcjonisty. Zapytała o bibliotekę. Spojrzał na nią podejrzliwie. Gdy w końcu dotarło do niego, o co pyta, palcem wskazał przeszkloną szafkę wiszącą w kącie holu, tuż nad wyleniałym fotelem. Nie była większa niż górna część kredensu, który odziedziczyła, razem z łóżkiem, po babci Marcie. Solidne ciemne deski, a na nich, za szybą, książki. Głównie francuskie i angielskie, zadziwiająco dużo rosyjskich, mało niemieckich.
Przyglądała się przez chwilę tytułom na grzbietach książek. Jedna była wepchnięta grzbietem do tyłu. Chciała wiedzieć jaka. Kluczyk do zamka szklanej witryny był zbyt wysoko, aby mogła dosięgnąć go z podłogi. Stanęła jedną stopą na fotelu. W pewnym momencie straciła równowagę i upadając, ściągnęła na siebie całą szafkę. Szklane drzwiczki roztrzaskały się z hukiem o marmur podłogi.
Leżała pokryta kawałkami szkła. Nad nią pochylał się przerażony recepcjonista wykrzykujący coraz głośniej: My God! Pod odłamkami szkła, na jej brzuchu, leżała książka. Odrzuciła ją z wściekłością, kalecząc sobie palce. Wstała, zakrywając rękami nagie piersi. Podniosła stanik swojego bikini. Leżał na podłodze przygnieciony szafką. Próbowała go włożyć, plamiąc krwią piersi. Po chwili zrezygnowała, gdy zauważyła, że zapinka z tyłu jest zmiażdżona. Podeszli do recepcji.
– Niech mi pan poda klucz do mojego pokoju i każe przynieść duży kubeł lodu. I coś do dezynfekcji. I kilka plastrów – powiedziała, widząc strużki krwi na dłoniach. – Pokój trzysta pięć. I niech się pan już nie denerwuje. Nic mi nie jest – uspokajała roztrzęsionego recepcjonistę.
Pod stopami zobaczyła książkę, którą cisnęła przed siebie z wściekłością. Schyliła się i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Książka miała polski tytuł!
– Czy może mi pan sprzedać tę książkę? – zapytała recepcjonistę, wertując strony.
– Sprzedać? – odparł, odrywając na sekundę wzrok od jej zakrwawionego biustu. – Nie! Niech pani weźmie sobie tę książkę. I każdą inną, która się tu pani spodoba. Proszę. Każdą inną też. Niech pani weźmie wszystkie. I zaraz poślę pani lód do pokoju. Tak, do pokoju. I wszystkie książki też poślę. Do pokoju. Numer trzysta pięć, tak, już, proszę klucz, numer trzysta pięć, niech pani weźmie tę książkę. Przepraszam panią, proszę, dziękuję, o mój Boże, przepraszam, dziękuję, wszystkie książki, kubeł lodu, plastry, trzysta pięć… – powtarzał jak w amoku.
Tak. Niektóre książki pachną swoimi historiami. I oceanem…
Kolejne południa przy basenie były jakby bardziej znośne. Po tygodniu dała im jeszcze jeden dzień „na opamiętanie się”. Potem, tak nieodwołalnie postanowiła, zacznie podróżować sama.
Rano wstawała przed wszystkimi i szła na plażę. Spacerowała, czasami z aparatem w dłoni podglądała ptaki wyjadające to, co w nocy na brzeg wyrzucił ocean, a gdy poczuła zmęczenie, siadywała oparta plecami o granitową skałę i patrzyła na przepływające w oddali statki.
Uczyła się być sama ze sobą. Potrzebowała tego. Zawsze była „z kimś”. A gdy nie była, to pracowała. Gdy on odszedł od niej, pozostała jej tylko praca. Ale przecież to od niej uciekła, przyjeżdżając tutaj…
Któregoś poranka zabrała ze sobą „książkę z biblioteczki” i ręcznik. Dwa dni przedtem odkryła na plaży, dwadzieścia minut spaceru od hotelu, małą piaszczystą dolinę pomiędzy zamykającymi ją szczelnie skałami. Upewniła się, że nikogo nie ma w pobliżu, zdjęła obszerną koszulę, potem bikini i położyła się naga na ręczniku. Zaczęła czytać. Książka rzucała cień na jej oczy.
– Czy potrafiłaby pani tak kochać? – usłyszała nagle męski głos dochodzący z granitowej skały. – Kochać aż tak bardzo?
Przestraszyła się. Książka wypadła jej z rąk, przewracając butelkę z wodą. Poczuła zimno na skórze bioder. Oparła się na przedramionach i mrużąc oczy, spojrzała w górę. Na granitowym głazie stał mężczyzna i palił papierosa. Rozpoznała go. Łukasz…
Właściwie wcale go nie znała. Wiedziała tylko, że to najlepszy przyjaciel męża Moniki, koleżanki z działu, dzięki której znalazła się na tej wyspie.
– Jedź z nami, Anka – powiedziała Monika któregoś dnia. – Odpoczniesz trochę od całego tego zamętu. Wyjedziesz, może trochę zapomnisz.
Pomysł najpierw wydał jej się absurdalny. Była w takiej depresji, że samo myślenie o tym, że trzeba oddalić się od domu dalej niż do biura, wydawało się wysiłkiem, któremu nie podoła. Nie widziała także żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałaby lecieć na koniec świata, aby płakać. Najlepiej płakało jej się we własnym łóżku.
Monika nie dawała za wygraną. Rozmawiały o tym. Prawie każdego dnia. Któregoś wieczoru powiedziała:
– Nie możesz tak po prostu zawisnąć i pozwolić, żeby tylko czas leczył rany. Sama wiesz, że czas się dla ciebie zatrzymał. Potrzebujesz planu działania…
Po miesiącu przyznała jej rację. Potrzebowała planu! I to bardzo. Ten pod nazwą „wymazać go z pamięci” nie dawał się zupełnie realizować. Musiała się oddalić. Odległość dwóch biurowych pięter, dzieląca ją od niego, pięter, które kiedyś były przepaścią, teraz dzieliła ich niewystarczająco. Którejś nocy zapłakana zadzwoniła do Moniki.
– Jadę z wami – powiedziała… – ladę…
– A co to znaczy „tak kochać” twoim zdaniem? – odpowiedziała pytaniem, jednocześnie zakrywając książką piersi.
Chłopak stał ciągle na skale i przyglądał się jej. Sytuacja stawała się dla niej coraz bardziej krępująca. Wstała. Wpatrywał się w nią, gdy wciągała majtki bikini i wkładała koszulę.
– Skończyło się piwo czy wypuścili wam wodę z basenu? – zapytała z sarkazmem, zapinając kolejne guziki.
– A tobie co się skończyło? – odparł.
– Miłość mi się skończyła i próbuję zrozumieć, dlaczego… – powiedziała, ściszając głos i podwijając do łokci zbyt długie rękawy męskiej koszuli. Sama była zaskoczona własną szczerością.
– Miłość? Ta od trzymania się za ręce? Nie można przez całe życie trzymać się za ręce, bo w pewnym momencie zaczynają drętwieć dłonie. Taka miłość zawsze się kończy – powiedział, zeskakując na piasek. – Kiedyś się kończy. Tak musi po prostu być, inaczej byśmy się wykończyli. Ale ważniejsze niż miłość jest to, co po niej zostaje. – Stanął tuż przed nią, tak blisko, że poczuła zapach jego ciała. Palcami delikatnie usunął ziarenka piasku z jej twarzy.
Chciała cofnąć się o krok, ale ku własnemu zdziwieniu wcale nie poczuła skrępowania tą bliskością. Biło od niego ciepło i zapach, który kojarzył jej się z wiatrem.
– Jak myślisz, jak się skończy ta miłość? – Wskazał skinieniem głowy na otwartą książkę leżącą na ręczniku.
– Mam nadzieję, że niesamowicie, mając na uwadze fakt, że o mało nie straciłam życia, żeby zdobyć tę książkę.
– Dlaczego chciałaś dla książki stracić życie? Czy w dzisiejszym świecie istnieją jeszcze ludzie zdolni do tego, aby ginąć za słowo? – zapytał bardziej rozbawiony niż zdziwiony.
– Jeśli nie chcą umrzeć z nudów, to myślę, że tak – odparła, uśmiechając się do niego.
Chłopak nic nie odpowiedział. Przeszedł bez słowa w kierunku oceanu i usiadł na plaży. Podniosła książkę, złożyła ręcznik i stanęła, opierając się o skałę. Patrzyła na niego z oddali, jak przesypuje przez palce ziarenka piasku. Po chwili podeszła do niego i usiadła obok. Jego twarz nagle wydała jej się pełna spokoju i zamyślenia. Wilgotny wiatr plątał i skręcał jego spłowiałe od słońca włosy. Siedzieli blisko siebie, delikatnie dotykając się ramionami i w milczeniu wpatrywali się w ocean.
– Czy ta koszula jest jego? – zapytał w pewnym momencie, nie patrząc na nią.
Nie odpowiedziała. Sięgnęła po muszlę, którą akurat na piasek wyrzuciła fala.
– Pojedziesz ze mną jutro? Chcę objechać wyspę.
O siódmej rano? Przy recepcji? Pojedziesz? – zapytał, delikatnie wyciągając muszlę spomiędzy jej palców.
Nie czekając na odpowiedź, wstał i otrzepał piasek z dłoni. Podał jej rękę. Ruszyli w kierunku hotelu. Szli powoli obok siebie, odciskając ślady stóp na mokrym piasku. Gdy zbliżali się do hotelowej plaży, powiedziała:
– Pojadę…
Sięgnęła ręką do jego dłoni i wydostała z niej swoją muszlę.
Poranek obudził ją dzwonkiem budzika. Wilgotne powietrze wraz z jazgotem ptaków wkradało się przez otwarte na oścież okno hotelowego pokoju. Było już ciepło, ale ciągle nie upalnie. Zeszła z plecakiem schodami. Dotarła do alejki prowadzącej w kierunku restauracji. Ciemnoskóry ogrodnik, który obcinał zeschłe liście bananowca, pozdrowił ją uśmiechem. Obywatele Seszeli nazywają swoją wyspę rajem. Ale zanim turyści się przebudzą, trochę poprawiają ten raj. Żeby wyglądał dokładnie tak jak ten na pocztówkach.
W restauracji zamówiła kawę i zjadła talerz marakui. Od pierwszego dnia spośród wszystkich owoców wybierała właśnie te bordowobrązowe, mało atrakcyjne dla niewtajemniczonych. Po trzecim dniu kelnerka przynosiła jej bez słowa talerz przekrojonych na pół owoców. Niektóre słodkie, inne tak kwaśne, że prawie niejadalne. Te lubiła najbardziej.
Przez moment poczuła niepokój. Zastanawiała się, czy wczorajsze zaproszenie nadal jest aktualne, ale przed kolejną filiżanką kawy do restauracji wbiegł Łukasz. Przysiadł się do jej stolika z mokrymi jeszcze włosami. Bez słowa sięgnął po owoce na talerzu i wyjął z jej dłoni łyżeczkę. Potem odczekał, aż postawi filiżankę z kawą na talerzyku.
– Brrr, pijesz słodzoną kawę? – zapytał, wykrzywiając twarz. Odstawił pośpiesznie filiżankę na talerzyk i podając jej rękę, powiedział: – Ruszamy…
Pobiegli, kierując się do małego srebrzystego samochodu zaparkowanego na asfaltowym podjeździe. Podeszli do auta. Po chwili zamienili się stronami, śmiejąc się na głos. Ruszyli lewą stroną szosy. To spuścizna po angielskiej kolonizacji tej wyspy.
Czuła się nieswojo. Cały czas przypominała mu, że ma pamiętać, aby jechać lewą stroną. Zanim dotarli do Yictorii, stolicy wyspy i jednocześnie kraju, wydawało jej się, że lewostronny ruch jest tak samo naturalny jak prawostronny Wystarczy mieć tylko trochę cierpliwości…
Każda przeżyta godzina przypominała jej opowieści jak gdyby wyczytane ze stron jakiegoś niesamowitego przewodnika. Jarmark przypraw w Victorii i stary sprzedawca z dwoma tylko zębami przegryzający wysuszoną chilli. Przy jednym ze straganów Łukasz kupił czerwone papryczki. Były nawleczone na sznurek jak krakowskie korale. Zawiesił na jej szyi ku uciesze staruszki sprzedawczyni, która wróżyła im „ostre” chwile. Kościół i klasztor kapucynów. Ze wszystkich zakonników pozostał tylko jeden. I był dzisiaj, bo to piątek, bardzo zajęty, ponieważ chrzcił, jak wyjaśnił im żebrak siedzący przed klasztorem. Chrzcił nieślubne dzieci. Ludzie kochają się na Seszelach kiedy chcą i z kim chcą. Katolicyzm i wierzenia wudu ciągle egzystują tutaj obok siebie. W niedziele ksiądz chrzci dzieci z prawego łoża. W piątki, szybko i bez rozgłosu, te bardziej podobne do sąsiadów niż do mężów.
Wąska plaża tuż za miastem. Przebijająca się biel piasku spoza gałęzi soczyście zielonych krzaków. Turkusowobłękitna, przezroczysta i ciepła woda. Łukasz w biegu zrzucił z siebie koszulę i z krzykiem dziecka, które po raz pierwszy zobaczyło morze, rzucił się w fale.
I robił tak za każdym razem, kiedy wysiadali z samochodu przy kolejnych plażach, z których każda wydawała się końcem raju. Docierali do następnej, a ona poganiała go, aby ruszali dalej, obawiając się, że nie zdążą zobaczyć wszystkich i przegapią najpiękniejszą. Zakreślała na mapie kolejne odcinki drogi i nazywała miejsca, które mijali.
Tuż za ogromnymi połaciami plantacji herbaty, na północno-zachodniej stronie wyspy, zobaczyli nagle ogromny krzyż wyłaniający się na horyzoncie. Słońce zbliżało się do tafli oceanu, powtarzając codzienny rytuał. Zaczynało się ściemniać. Wysiedli z samochodu. Nad koronami wielkich mangowców latały ogromne nietoperze. Poczuła lęk i przytuliła się do Łukasza. Podeszli do skraju urwiska. Krzyż wystawał z wierzchołka wysokiej skały wyrastającej z małej wysepki. Poczuli oboje, że to wyjątkowe miejsce. Pod nimi rozpościerała się niewielka laguna. Zeszli ostrożnie na dół. Łukasz kolejny raz wbiegł z krzykiem do wody i popłynął w kierunku wysepki z krzyżem. Ona, czekając na niego, przysiadła na plaży, wyciągnęła książkę z plecaka i zaczęła czytać.
– Powiesz mi teraz, czy potrafiłabyś tak kochać?-zapytał, pojawiając się nagle obok niej. Krople wody z jego ciała opadły na papier.
– Skąd w ogóle wiesz, że to książka o miłości?
– Bo to była kiedyś moja książka – roześmiał się, wycierając ręcznikiem włosy. – Ktoś mi ją sprzątnął z leżaka na plaży przed hotelem. Może przeczytamy razem? – zapytał nieśmiało.
Ułożył się obok niej, oparł głowę o granitowy głaz i wyjął książkę z jej rąk. Zaczął czytać. Czytał rytmicznie i powoli, jakby rozkoszując się każdym słowem. Czasami przestawał na chwilę, celowo robiąc pauzy tam, gdzie chciał coś przemyśleć. Słuchała. Jak wtedy, kiedy w łóżku rodziców matka czytała jej bajki. Ułożyła głowę na jego ramieniu i słuchała. Musieli zasnąć oboje prawie w tej samej chwili.
Obudził ich chłód wieczoru. Na maleńkiej plaży było już zupełnie ciemno.
– Lepiej wracajmy – powiedział Łukasz, dotykając ustami jej czoła.
Tak. Ta książka pachniała swoimi historiami. I oceanem…
Wzięła prysznic. Z włosami ociekającymi jeszcze wodą usiadła na łóżku. Sięgnęła po książkę. Spomiędzy kartek na jej uda wysypał się piasek. Dotykała każdego ziarenka. Pierwszy raz pomyślała, że może tam, na tej plaży, gdzie przecież nic się nie stało, zaczęło się wszystko od nowa. Coś jeszcze nienazwanego. Nie potrafiła określić tego stanu, ale właśnie w tej chwili przyszło jej do głowy, że nie powinna i że nie musi niczego nazywać. Że czas sam to kiedyś nazwie.
Otworzyła książkę, położyła się na łóżku i zaczęła czytać ostatni rozdział. Ten, którego on nie zdążył dokończyć na plaży. Czytała i nie chciała, żeby ta książka kiedykolwiek się skończyła. Znowu była tam, na plaży…
Wstała. Sięgnęła pośpiesznie do szafki nocnej po laptop. Zaczęła pisać…
Moją wadą jest to, że nie potrafię czekać, nie potrafię mozolnie dzień za dniem oddalać się od złych przeżyć. Czuję wtedy, że tracę czas. Po prostu nie umiem czekać. Więc muszę się tego nauczyć. Czy mógłbyś mnie nauczyć, jak być cierpliwą? Tam, na tej maleńkiej płazy, cały byłeś cierpliwością. Jej uosobieniem.
Nie chcę sama kończyć tej książki. Mam wielkie łóżko. Nie jest tak miękkie jak piasek na tamtej plaży, ale czuję się w nim tak samo bezpiecznie jak tam, na Twoim ramieniu. Czy mógłbyś przyjść i dokończyć czytać ostatni rozdział? Właśnie tu?
PS. Tę koszulę wyrzuciłam do kosza na śmieci. Jeszcze tej samej nocy, gdy wróciliśmy do hotelu…
Wysłała. Uśmiechnęła się do siebie. Położyła głowę na błękitnej poduszce. Zamknęła oczy i cierpliwie czekała. Na dźwięk dzwonka u drzwi, na sen, a może na miłość…