Читать книгу Fruwająca dusza - Yoko Tawada - Страница 3

Оглавление

Być mo­że pew­ne­go dnia obu­dzisz się i uj­rzysz Ty­gry­sa u wez­gło­wia. La­zur nie­ba zde­rzy się z bursz­ty­no­wą bar­wą zie­mi, prąd po­wie­trza we­ssie sło­wa, a wszel­kie stwo­rze­nia: zwie­rzę­ta, pta­ki i lu­dzie, prze­sta­ną roz­róż­niać cie­pło i zim­no, ra­dość i smu­tek. Ty­grys prze­mó­wi do cie­bie. I choć nie moż­na na­uczyć się ty­gry­siej mo­wy, wsłu­chasz się uważ­nie w to, co po­wie, i wszyst­ko zro­zu­miesz. Je­śli spró­bu­jesz ode­gnać go dy­mem, Ty­grys znik­nie, a ty po­czu­jesz, jak­by na ca­łym cie­le wy­ro­sły ci zim­ne pę­dy tra­wy, i usta­ną wszel­kie od­gło­sy te­go świa­ta. Je­śli jed­nak nie za­pa­lisz ka­dzi­dła, Ty­grys bę­dzie przy­cho­dził co dnia.

Ale mo­że też być tak, że Ty­grys ni­g­dy do cie­bie nie przyj­dzie. Każ­de­go ran­ka po prze­bu­dze­niu bę­dziesz roz­glą­dać się wko­ło, ale nie usły­szysz na­wet sze­le­stu owa­dzich skrzy­deł. A je­śli ma nie przyjść, to nie przyj­dzie ani ra­zu, choć­byś cze­ka­ła ca­łe ży­cie. Mia­sta i wio­ski peł­ne są ko­biet cze­ka­ją­cych na Ty­gry­sa. Jed­ne, pra­gnąc je­go przyj­ścia, ukła­da­ją się do snu z po­dusz­ką zwró­co­ną w stro­nę gór Yara, in­ne nie kła­dą się wca­le: pi­jąc her­ba­tę, czu­wa­ją do ra­na.

Po­dob­no czło­wiek od da­wien daw­na tę­sk­ni do Ty­gry­sa. W księ­gach świą­tyn­nych są za­pi­ski, że przed kil­ku­set la­ty licz­ne by­ły przy­pad­ki po­rzu­ca­nia do­mów przez mło­de dziew­czę­ta, któ­re od­cho­dzi­ły w głąb la­su, gdzie po­noć ży­ła po­grom­czy­ni Ty­gry­sa imie­niem Ki­kyo. W miej­scu, gdzie przy­pusz­czal­nie stał jej dom, jest dziś Szko­ła. Na­ucza tam mą­dro­ści z Księ­gi ko­bie­ta, któ­ra zdo­by­ła roz­głos, na­tu­ral­nie, ja­ko Ki­kyo. I tak jak pa­rę­set lat te­mu, znów cią­gną tam, zo­sta­wia­jąc swe do­my, mło­de dziew­czę­ta. Ri­sui też pew­ne­go dnia spa­ko­wa­ła rze­czy i ode­szła. Ri­sui to wła­śnie ja.

W cza­sie kie­dy opusz­cza­łam dom, ko­bie­ty ubie­ra­ły się tak: pier­si za­kry­wa­ły ni­czym zbro­ją ki­mo­nem, któ­re­go le­wa po­ła za­ło­żo­na by­ła na pra­wą, wo­kół szyi sztyw­na stój­ka w ko­lo­rze gra­na­to­wym wpa­da­ją­cym w fio­let, pas obi za­wią­za­ny nad bio­dra­mi i bu­ty z za­okrą­glo­ny­mi czub­ka­mi, na pła­skich ob­ca­sach. Sierp­nio­wy żar wi­ro­wał wraz z chma­ra­mi owa­dów, wdzie­rał się do mó­zgu. Nie­przy­jem­nie by­ło iść w głąb la­su, szłam więc po­chy­lo­na, wstrzy­mu­jąc od­dech. Wcze­śniej nie raz już sły­sza­łam, że by­wa­ją la­ta, kie­dy pio­ru­ny spro­wa­dza­ją co wie­czór ule­wę, pod­czas któ­rej po­wsta­je zja­wi­sko „ję­ku ga­łę­zi”, na­wet w dzień, ale tym ra­zem zda­rzy­ło mi się to na­praw­dę: na­gle nad mo­ją gło­wą za­ję­cza­ło drze­wo, naj­zwy­czaj­niej­sze w świe­cie, so­sna, mo­że cedr. Sku­li­łam się, jak­by mnie coś uką­si­ło w szy­ję, i po­my­śla­łam z lę­kiem, że sko­ro prze­ra­ża­ją mnie ta­kie rze­czy, mo­że wca­le nie zdo­łam dojść do Szko­ły Ki­kyo. Ba­łam się te­go, a jed­no­cze­śnie ogar­niał mnie jesz­cze więk­szy nie­po­kój na myśl, jak to bę­dzie, kie­dy już tam do­trę. Tam­tej­szą mi­strzy­nię lu­dzie na­zy­wa­ją po­grom­czy­nią Ty­gry­sa i w ich sło­wach by­naj­mniej nie ma iro­nii. Po­chwa­ły pod ad­re­sem Ki­kyo sły­sza­łam, kie­dy cho­dzi­łam jesz­cze do szko­ły, dźwięk jej imie­nia bu­dził we mnie na­boż­ny sza­cu­nek, jak­bym co naj­mniej zo­ba­czy­ła sze­ścio­kąt­ną chmu­rę uno­szą­cą się na nie­bie. Nie zna­czy to jed­nak, że kie­dy­kol­wiek po­my­śla­łam, by zo­stać jej uczen­ni­cą; by­ło dla mnie oczy­wi­ste, że Ty­grys nie mo­że mieć nic wspól­ne­go z ży­ciem osób ta­kich jak ja. Ani w przed­szko­lu, ani w niż­szych kla­sach nie by­łam zbyt po­jęt­ną uczen­ni­cą, nie umia­łam ład­nie czy­tać na głos, ani ra­zu nie zda­rzy­ło się, by na­uczy­ciel mnie po­chwa­lił. A już szcze­gól­nie źle ra­dzi­łam so­bie pod­czas dys­ku­sji, do gło­wy by mi nie przy­szło, że mo­gła­bym roz­gro­mić prze­ciw­ni­ka sło­wa­mi. Z te­go sa­me­go po­wo­du ni­g­dy nie po­my­śla­łam, by zgłę­bić Dro­gę Ty­gry­sa. I gdy­by spra­wy po­to­czy­ły się ty­po­wo, pew­nie za­raz po skoń­cze­niu szko­ły za­czę­ła­bym czę­ste spo­tka­nia z męż­czy­zna­mi, ta­kie, o ja­kich do­ro­śli mó­wią, ści­sza­jąc głos: „in­tym­ne chwi­le”. A kie­dy za­szła­bym już w cią­żę, od wszyst­kich krew­nych bez wy­jąt­ku do­sta­ła­bym ko­per­ty z brze­ga­mi ozdo­bio­ny­mi czer­wo­no-zło­to­zie­lo­ną la­mów­ką, z na­pi­sem „Z po­win­szo­wa­niem” i sto­sow­ną kwo­tą w środ­ku. Od tej chwi­li mo­je ży­cie upły­wa­ło­by za­pew­ne na kar­mie­niu pier­sią na­gie­go dzi­dziu­sia i do­ja­da­niu resz­tek słod­kiej po­ran­nej kasz­ki. Nie­ste­ty, męż­czy­zna, z któ­rym pod­czas in­tym­nych chwil osią­ga­li­śmy stan naj­wyż­szych mi­ło­snych unie­sień, już przy trze­cim spo­tka­niu oka­zał się wróż­bi­tą prze­po­wia­da­ją­cym przy­szłość z żół­wie­go pan­ce­rza. Układ pie­przy­ków na we­wnętrz­nej stro­nie mo­ich ud od­czy­tał ja­ko kształt Ty­gry­sa, zda­rza­ją­cy się u jed­nej na sześć ty­się­cy osób. Je­śli ko­bie­ta, któ­ra ma ta­ki układ pie­przy­ków, zaj­dzie w cią­żę, to uro­dzi tro­jacz­ki, a wkrót­ce po po­ro­dzie za­cho­ru­je i umrze. Je­śli zaś po­rzu­ci mę­ża i po­świę­ci się prak­ty­kom me­dy­ta­cyj­nym, dro­ga otwo­rzy się przed nią aż po „nie­bo wę­drow­ne”, za­wy­ro­ko­wał. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że w nie­bie też jest wie­le róż­nych miejsc, a to, do któ­re­go uda­ją się lu­dzie na­zna­cze­ni zna­kiem Ty­gry­sa, to wła­śnie „nie­bo wę­drow­ne”. Wpraw­dzie znaj­du­je się ni­sko, lecz roz­cią­ga naj­da­lej ze wszyst­kich, co da­je na­szym my­ślom nad­zwy­czaj­ną wprost si­łę – się­ga­ją­cą ze­ni­tu. Gdy­bym jed­nak, wy­braw­szy dla sie­bie tę no­wą dro­gę, nie do­szła do ce­lu, był­by to praw­dzi­wy po­wód do zmar­twie­nia. Szłam więc przez las, ga­łę­zie krę­po­wa­ły mi kro­ki, a ser­ce prze­peł­niał lęk: co zro­bię, je­śli mi­mo żar­li­wej na­uki sło­wa Księ­gi po­zo­sta­ną dla mnie nie­zro­zu­mia­łe? Tam­ten męż­czy­zna na­ma­ścił mo­je czo­ło kro­plą pach­ni­dła, któ­re zro­bił na ba­zie tłusz­czu z kro­ko­dy­la, i po­mo­dlił się o mo­je szczę­ście. Te­go dnia za­czę­łam przy­go­to­wa­nia do odej­ścia. Wśli­znę­łam się ja­ko po­moc do­mo­wa do zna­nej ro­dzi­ny, któ­ra po­sia­da­ła wie­le ksią­żek, a po dwóch la­tach sa­mo­dziel­nej na­uki na­pi­sa­łam do Ki­kyo. Że­by do­stać się do jej Szko­ły, trze­ba – za­miast trud­nych eg­za­mi­nów, ja­kie zda­ją kan­dy­da­ci do szkół przy mi­ni­ster­stwach skar­bu lub zbro­jeń – na­pi­sać list bez­po­śred­nio do niej i przed­sta­wić w nim wo­lę wstą­pie­nia w sze­re­gi jej uczen­nic, a po­tem cze­kać na de­cy­zję. Sły­sza­łam, że otrzy­ma­nie po­zy­tyw­nej od­po­wie­dzi jest czymś nie­zwy­kłym, że ktoś cze­ka już dwa­dzie­ścia trzy la­ta, a nie­któ­re oso­by na­tych­miast do­sta­ją od­mo­wę. Nie sły­sza­łam na­to­miast o ni­kim, kto by do­stał list z in­for­ma­cją, że zo­stał przy­ję­ty. Sa­ma set­ki ra­zy wspo­mi­na­łam po­tem dzień, w któ­rym od­po­wiedź na­de­szła.

Fruwająca dusza

Подняться наверх