Читать книгу Przekleństwo niepamięci - Zbigniew Zbikowski - Страница 8

3

Оглавление

Wioleta wspominała coś o czerwonawej strzałce wskazującej ścianę, o czym Pysiowi nie napomknęłam. Zresztą – może to tylko złudzenie? W kompozycji Berezyńskiego można było dopatrzyć się – przy odrobinie wyobraźni i skupienia – różnych znaków, jak w każdym abstrakcyjnym obrazie, w którym chce się koniecznie coś konkretnego zobaczyć. Głupie to może, bo Pysio miał już ten obraz w komputerze i sam mógł się dopatrzyć, czego chciał, a z nim jego teść, ale po co ułatwiać im zadanie?

Ogranicz swoje zaufanie – pouczenie Pysia sprzed paru miesięcy, kiedy postanowił zerwać przede mną swoje maski i stać się bardziej otwarty, ciągle telepało się po mojej głowie. Wobec wszystkich, czyli także wobec niego, jeśli nakaz ten traktować naprawdę poważnie. A zatem nie dzielić się z nim każdym sekretem. Szczególnie tym jednym.

Jakoś z opóźnieniem dotarło do mojej mózgownicy, że zaszyfrowany przekaz nie był skierowany do każdego, kto zobaczy obraz na ścianie, a jedynie do osób ze ściśle określoną wadą wzroku. Czyli do konkretnego kręgu, być może rodzinnego, skoro daltonizm jest dziedziczny. Czy akurat do Wiolety? Nie wydawało mi się to możliwe ani racjonalne. Minęło prawie sto lat, odkąd ścienny obraz został namalowany. Berezyński nie mógł przewidzieć, że kiedyś w Morenie pojawi się ktoś taki jak ona, zdaje się, że nie był jasnowidzem. Poza tym ona nie jest z jego rodziny. Dziwny to jednak zbieg okoliczności – z tym remontem, odsłonięciem malowidła, poznaniem Wioli i wszystkimi innymi wydarzeniami od początku lata, kiedy Paolo i Wioleta pewnego dnia pojawili się w tej samej godzinie w willi Ludwigów.

Babcia Irmina pewnie by powiedziała, że to sama Morena zaaranżowała ciąg zdarzeń, aby wreszcie jej wiekowa tajemnica ujrzała światło dzienne. Lepiej więc z nią tego wątku nie poruszać.

Od tygodnia dojeżdżałam do pracy swoim własnym samochodem i po początkowym uniesieniu z tego powodu, zaczęłam dostrzegać wady, a także odczuwać niedogodności takiego rozwiązania. Pociąg, owszem, wymagał punktualności – on mógł się spóźnić, ja nie – tłok bywał drażniący, a pośpiech, żeby zdążyć, a potem się przesiąść, męczący. Ale pędził przed siebie, nie stał w korkach ani na skrzyżowaniach, nie dopominał się nieustannej uwagi. I, co tu ukrywać, był o niebo tańszy w eksploatacji. Samo paliwo kosztowało tyle w tygodniu, co miesięczny warszawski bilet sieciowy. A jeśli doliczyć opłaty parkingowe, interes stawał się dramatycznie nieopłacalny.

Owszem, gdybym została tą wiceprezeską, na co na pewno będą naciskać, kosztami dojazdu do pracy mogłabym przestać się martwić. Z tego punktu widzenia, byłby to ruch słuszny. Tylko że wtedy – żegnaj swobodo. Poruszanie się w sieci intryg i zależności to umiejętność, której chyba nigdy nie nabędę. Sławetne opracowanie, tak pięknie ocenione tu i tam, nawet nie wiem gdzie, dało mi przedsmak tego, z czym przyszłoby się zmierzyć. Przecież wnioski, które znalazły się ostatecznie w tekście, w jednej trzeciej nie były moje, a na to, że się znalazły, nie miałam żadnego wpływu. Owszem, mogłam się nie zgodzić na interwencje w tekst i złożyć wypowiedzenie z pracy, ale co dalej? Miałabym z czego żyć? Zaoszczędzona w ciągu trzech lat suma, która mogłabym wyłożyć na pół samochodu, na długo by nie wystarczyła.

Jasne – pracę oferował mi już i Janusz Biernat (tej propozycji jednak z przyczyn zasadniczych nie można było traktować poważnie), i Jerzy Gogołek (ale tylko jako zajęcie dodatkowe), nie zostałabym więc w razie czego całkiem na lodzie. Pewnie i inni pospieszyliby z pomocą, a Marek (dla mnie skończona historia, lecz nie dla niego), tylko czeka, żebym znalazła się w kłopotach, by móc wyciągnąć ku mnie pomocną dłoń.

Czyli jest dylemat: co mam począć, droga redakcjo? A może raczej należałoby powiedzieć: droga babciu?

Włączyłam radio, żeby muzyką odgonić własne myśli. Do Kornelina pozostało najwyżej pięć minut jazdy. W piątki babcia przygotowywała obiad, mogłam więc przynajmniej o to się nie martwić. Gdyby Wioleta zechciała włączyć się w te nasze kuchenne dyżury, byłoby dużo lżej, bo jedynie dwa obiady w tygodniu wypadłyby na mnie, oraz co trzecia niedziela. Poza tym mogłaby udowodnić, że coś umie po tej swojej gastronomicznej zawodówce. Ale czy znowu nie strzeli jej coś do głowy, gdy tylko pocięte ramię wydobrzeje, i nie pryśnie gdzieś raz jeszcze? Ta dziewczyna bywa przecież nieobliczalna.

Mimo wszystko zaakceptowałam ją już jako przyszywaną siostrę, bo dostrzegłam w niej coś takiego, czego nie umiałabym wprost określić, w sumie dość tajemniczego, co mnie mocno zaintrygowało. Ciekawe, że nawet raz nie zapytała, co zrobiłam z nożyczkami. No i nie wiem, czy dalej chce zostać fryzjerką, bo po takim przeżyciu, tak sobie myślę, ile razy weźmie w dłoń nożyczki, tamto zdarzenie będzie się jej przypominać.

A może jest silniejsza, niż sądzę? Po prostu wykreśli ten incydent z rejestru spraw dla niej istotnych i przeniesie do kategorii życiowych głupstw i pomyłek. Jak ten nieprzemyślany związek z Irkiem, facetem, który pewnego dnia postanowił, że Wiola będzie jego dziewczyną, a ona się temu poddała, mimo że uważała go za kretyna. Nie jest nim, to raczej pewne, sprawia jedynie wrażenie nieokrzesanego, lecz Wioleta bez wątpienia zasługuje na kogoś lepszego, kto ją będzie ciągnął w górę, gdzie jest jej miejsce, a nie dołował.

Kiedy zajechałam pod Morenę i weszłam do środka, była w swoim pokoju na poddaszu.

– Jestem już! – zawołałam.

Babcia wyszła ze swego pokoju.

– Zuziu, przepraszam, nie ugotowałam nic na dzisiaj. Wioletka przekonała mnie, że ten barszcz ze środy…

– Ależ w porządku, babciu!

– …nagotowałam go tyle, że na kilka dni starczy. A Wiola obiecała jakieś placki, że sama usmaży, ale chyba zapomniała. – Babcia na koniec zniżyła głos.

– Nie, nie! – Wioleta usłyszała jednak. Zbiegała po schodach. – Cześć Zuzi. Już smażę. Mam wszystko przygotowane. – Weszła do kuchni, skąd dodała na usprawiedliwienie: – Zuza teraz szybciej jest w domu, zaskoczyła mnie.

Spojrzałam na zegar. Rzeczywiście, wróciłam wcześniej niż wtedy, gdy dojeżdżałam SKM-ką. Samochód może jedzie wolniej niż pociąg, ale za to nie tracę czasu na przejścia, dojścia i dojazdy.

– Nie ma sprawy – powiedziałam. – Przebiorę się, umyję i coś wam pokażę. Albo nie. – Postanowiłam zmienić kolejność. – Najpierw pokażę. – Weszłam do kuchni i otworzyłam teczkę, którą miałam z sobą. – Zobaczcie – powiedziałam. – Oto cała tajemnica willi Morena jak na dłoni.

Rozłożyłam na stole kolorowe wydruki. Wioleta, która wbijała jajka do miski kuchennego robota, ledwo spojrzała przez ramię. Babcia podeszła bliżej.

– I co to ma być? – spytała, po czym sama sobie odpowiedziała: – No tak! Zobacz, Wioletko, tak właśnie wygląda ten obraz widziany przez filtry. To miałam na myśli. Czy nie tak, Zuziu?

– Dokładnie tak – potwierdziłam.

Wioleta wytarła dłonie w ścierkę i przyjrzała się wydrukom.

– Ja tu nie widzę różnicy – powiedziała, pokazując dwa różne obrazki.

– O, i to jest najlepszy dowód! – stwierdziłam. Chciałam powiedzieć, że jest to dowód na daltonizm Wiolety, ale ugryzłam się w język. Wypominanie komuś wady wzroku nie byłoby najszczęśliwszym posunięciem. Zakończyłam więc inaczej. – Na to, że Berezyński naprawdę chciał nam coś przekazać w sekrecie.

– Nam? – podzieliła się babcia swoją wątpliwością i wskazała palcami całą trójkę.

– Nam, nie nam – odrzekłam z wahaniem. – Komuś.

– Ale komu?

Wioleta wydawała się być tak skupiona na swoim zajęciu, że nas nie słuchała. Wręcz przeszkadzałyśmy jej.

– Mogłybyśmy, przepraszam, wrócić do tego po obiedzie? – rzuciła jakby poirytowana i włączyła mikser. – Sorry, mam robotę.

Spojrzałyśmy z babcią po sobie nieco zdziwione. Bez słowa zebrałam kartki ze stołu i poszłam do siebie na górę.

Smażenie placków z jabłkami poszło Wiolecie naprawdę błyskawicznie. Najdalej po dwudziestu minutach, gdy przebywałam w łazience, zawołała, że możemy siadać do obiadu. Usiadłyśmy więc i ani przy odgrzewanym barszczu (odgrzewany zdawał się być jeszcze lepszy), ani przy plackach (proste danie też można zepsuć, okazało się jednak, że dziewczyna ma dryg do tej roboty), nie wspomniałyśmy słowem o Berezyńskim i jego bazgrołach.

– A co tam w pracy? – zapytała babcia z braku lepszego tematu.

– A nic – odrzekłam. – Wielkie zamieszanie. Prawie wszyscy odchodzą. Ja tymczasem zostaję.

Moment nie wydawał mi się najszczęśliwszy do podjęcia rozmowy na temat propozycji przekazanej mi przez Ewę. Sama dotąd jej nie przetrawiłam, choć przecież wiedziałam, że kiedyś padnie. I – co odczułam jako coś przykrego – ani razu, ani przez jedną chwilę nie pomyślałam o tym, że warto pogadać o tym z Markiem. Ani nawet o tym, że po ostatniej rozmowie z nim, oznaczającej praktycznie koniec naszego związku, gadać z nim już w ogóle nie warto. Jakby Marek stanowił zamknięty rozdział, do którego nie będzie się więcej wracać. Był dla mnie dziś tym, kim Irek dla Wiolety. Cieniem ciążącym nad poprzednim życiem. Próżnią.

– Cóż, na ich miejsce przyjdą nowi – zauważyła babcia filozoficznie. – Przyroda próżni nie znosi.

Pochylona nad słodkim plackiem, uśmiechnęłam się gorzko. Przypadek, czy nieświadome czytanie w myślach? A z drugiej strony – kto miałby wypełnić próżnię po Marku? Bałam się nawet o tym pomyśleć, a cóż dopiero sportretować swą myśl. Zerknęłam na Wioletę. Zadumana, dzieliła widelcem placek na kęsy. Czyżby myślała o tym samym?

– No i co? – rzuciłam. Nie miałam chęci na rozmowę o pracy i ludziach, z którymi ewentualnie przyszłoby mi pracować. – Paolo odezwał się raz czy dwa i zamilkł?

– Na to wygląda – skomentowała babcia. – Ale spokojnie, dziewczęta, jeszcze zdąży nas zaskoczyć i to niejeden raz.

Liczyłam, że Wioleta odezwie się jakoś, lecz ona milczała uparcie.

– O, tak! Specjalistą od zaskoczeń to on jest pierwszorzędnym – ciągnęłam.

– Nie wiem, czy wszyscy Włosi tacy są, ale mój Giulio był dokładnie taki. – Babcia podchwyciła temat. – Żebyście wiedziały, jak nas wszystkich zaskoczył, kiedy oświadczył, tu, w tym pokoju, że się ze mną ożeni! Wariat szalony, początkowo nikt go nie traktował poważnie, a tymczasem on… – Zadumała się. – On to potraktował całkiem serio. Na swoją zgubę, niestety. Gdyby wyjechał zaraz po zakończeniu festiwalu, pewnie by dotąd żył.

– Gdyby się nie zakochał – zauważyłam. – Wtedy pewnie by wyjechał.

Babcia westchnęła.

– Gdyby nie pojawił się ze mną w Morenie i gdyby nie zaszło mnóstwo innych "gdyby", też pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Jesteśmy więźniami przypadków, niestety, one często zmieniają nasze życie.

– Podobno przypadki nie istnieją – powiedziałam. – Wszystko, co się dzieje, wynika z jakiejś logiki zdarzeń, tylko my, mówię ogólnie o ludziach, nie zawsze jesteśmy w stanie ją ogarnąć. – Znowu zerknęłam na Wioletę, która zawzięcie operowała swoim widelcem. Nie chciałabym wyrażać się przy niej nazbyt abstrakcyjnie. – Super są te placki, Wiola – rzekłam. – Prawda, babciu? – Babcia potwierdziła z ochotą.

– Dzięki – mruknęła Wioleta bez radości. Widać coś ją gnębiło. Przełknęła. – A to, że moja babcia ze strony ojca nazywała się z domu Berezyńska to przypadek czy coś innego – wypaliła, jakby wreszcie chciała z siebie to wyrzucić. – Ktoś to ogarnia? Bo ja nie. – Odłożyła widelec i podparła brodę ręką. – Normalnie głupia jestem.

– Ale… eee… – Chyba obie z babcią nas zatkało. Wyznanie było rzeczywiście bombowe. Musiałam jednak coś powiedzieć. Podpowiedź podsunął mi mój sceptycyzm. – Dokładnie tak? Be-re-zyń-ska? – zaakcentowałam każdą sylabę.

– Dokładnie. Mogę pokazać ci fotkę dokumentu, gdzie to jest napisane.

– No to rzeczywiście niespodzianka – stwierdziłam.

– Jak dla kogo – powiedziała babcia, po czym zaraz zastrzegła: – Dla nas na pewno.

– A dla kogo nie? – Zaciekawiło mnie, kogo miała na myśli.

– No jak to dla kogo. – Nie wiedziałam, że to takie oczywiste. – Dla Moreny.

Teraz to mnie rozbawiła.

– Babcia, widzę, już naprawdę dała tej magii wiarę – powiedziałam ze śmiechem. Napięta atmosfera nieco się rozluźniła. U Wiolety dostrzegłam jednak zaledwie wymuszony uśmieszek. Nie, ona jest zbyt konkretna, żeby ulegać jakimś klechdom i legendom. Pewnie nie chce, żeby babci zrobiło się przykro, że młodzież z niej się naśmiewa, stąd ta powściągliwa reakcja. – Ma ona swój urok, ale…

– Nie jestem przekonana, szczerze mówiąc, że to same bzdury. – Babcia podjęła temat na poważnie. – Berezyński, moja droga, to nie jest nazwisko, które znajdziesz w każdej książce telefonicznej. Jeśli jest tak, jak Wioletka mówi, a przecież, skoro mówi, to tak jest, że to nazwisko w jej rodzinie się pojawia, to ja już nie wiem, co o tym myśleć. Przecież to nie może być przypadek.

– Od początku wiedziałaś, że tak jest? – zapytałam jeszcze Wioletę, żeby rozwiać pewne wątpliwości. Bo czemu dotąd milczała? – Znaczy odkąd usłyszałaś u nas to nazwisko?

– Niezupełnie – odrzekła. – Tak dokładnie dowiedziałam się wczoraj. Bo ja w ogóle nie wiedziałam, jak babcia nazywała się z domu. Jakoś u nas w rodzinie nikogo za bardzo te sprawy nie interesowały. Żeby jeszcze ci Berezyńscy mieszkali gdzieś blisko, w Polsce chociaż, żebym słyszała o kuzynach. Nie, nikogo nie znałam, o nikim nie słyszałam. Dopiero teraz poprosiłam siostrę, żeby poszukała w papierach tego nazwiska. No i znalazła.

– Okej – powiedziałam. – Ale dlaczego właśnie teraz cię to zainteresowało?

Wioleta wzruszyła ramionami.

– Czy ja wiem? Tak mnie naszło. Chciałam wiedzieć, skąd pochodzę i w ogóle. Wy o sobie tyle wiecie, a ja… Ja jakby znikąd. Zabugaje i koniec.

– Morena – zawyrokowała babcia. – To ona tak zadziałała.

– Oj, babciu! Ja pytam Wiolę serio.

– Dobrze, pójdę sobie. – Babcia wstała od stołu i zamierzała odejść.

– Przepraszam! – zawołałam, żeby ją powstrzymać. Swój sceptycyzm posunęłam chyba ciut za daleko. Nie należy kpić z rodowych baśni i wierzeń. – Już nic nie mówię.

– Powiem ci coś, niedowiarku – rzekła babcia, oddalając się na dwa kroki od stołu. – Gdyby tylko jedna z tych rzeczy się zdarzyła, można by powiedzieć: co tam, zbieg okoliczności. Ale dwie jednocześnie?

– To znaczy? – Nie rozumiałam, do czego babcia pije.

– Pierwsza to nazwisko, tak? Rzadkie, ale niech będzie. Druga to daltonizm. Nie pomyślałaś o tym? Cecha dziedziczna. Nic ci to nie mówi?

Oczywiście mówiło. Pysio wspomniał przecież, że daltonizm otrzymuje się w prezencie po przodkach, ale ja nie dostrzegałam powiązania między Berezyńskim a Wioletą. Tymczasem wniosek sugerowany przez babcię wyglądał na prosty i oczywisty: Wioleta pochodzi z rodziny, w której przekazuje się z pokolenia na pokolenie tę szczególną wadę wzroku. Jest to rodzina Juliana Berezyńskiego. I ona, Wioleta, też została tą wadą naznaczona.

– Ale… – Zaskoczyła mnie argumentacją, która do mnie nie trafiała. – Nie mamy żadnego dowodu, że nasz Berezyński naprawdę był daltonistą.

– Jednakże doskonale wiedział, jak ludzie dotknięci daltonizmem widzą świat – ciągnęła swój wywód babcia. – To ważna poszlaka.

Nie chciałam, żeby wyglądało to tak, że babcia na siłę chce zobaczyć w Wiolecie daleką krewną Juliana Berezyńskiego, a ja gorąco się temu przeciwstawiam.

– Zgoda – powiedziałam. – Załóżmy, że tak właśnie jest. Lecz żeby coś stwierdzić na pewno, jeszcze raz to powiem, potrzebujemy dowodów. Same przeczucia i poszlaki nie wystarczą do wydania osądu.

– Prawniczka się odezwała – mruknęła babcia. – Dowody się znajdą. Prawda sama kiedyś wyjdzie na jaw.

– A jak ty uważasz, Wiola? – zapytałam.

– Ja? – Wioleta wyglądała na wyrwaną z zadumy. Wstała i zaczęła zbierać ze stołu puste talerze i sztućce. – Ja nic nie uważam. To znaczy wszystko mi jedno. Czy mi coś przybędzie albo ubędzie przez to, że jestem albo nie jestem z rodziny tego malarza? Nie sądzę.

– Przed chwilą mówiłaś, że ci zależy, że chciałabyś wiedzieć.

– Owszem, ale tak ogólnie raczej, skąd pochodzę, z jakich rodzin, a nie że akurat od tej czy innej osoby.

Ze stosem talerzy głębokich i płaskich przeszła ze stołowego do kuchni.

– Trochę jednak dziwna dziewczyna, przyznasz – szepnęła do mnie babcia, przysiadając z powrotem na krześle.

Pokazałam bez słów, tylko mową ciała, że się z nią zgadzam. Wioleta ciągle sprawiała wrażenie, że coś przed nami ukrywa, albo że nie ma dość odwagi, by się całkowicie odkryć. Być może potrzebowała więcej czasu.

Też się podniosłam i zabrałam ze stołu pustą wazę. Na stole został jedynie niedopity kompot. Z Wioletą minęłyśmy się w drzwiach. Przepuściła mnie, nie patrząc mi w oczy.

Godzinę później, gdy siedziałam sama w stołowym, zapatrzona bezmyślnie w ekran telewizora, wpadła z pytaniem o nożyczki.

– Już myślałam, że nigdy nie zapytasz – powiedziałam.

– A, jakoś tak – odrzekła. – Kiedy chciałam spytać, coś mi nagle wypadało, jakiś telefon czy coś, nawet miałam dzwonić do ciebie, ale też nie wyszło, babcia chyba mnie akurat zawołała, no nie wiem, w sumie zapomniałam. – Mówiła chaotycznie, jakby gwałtownie szukała usprawiedliwienia. Wywnioskowałam z tego, że psychiczna blokada, jaką mogłyby wywoływać u niej fryzjerskie nożyczki, była tylko moim wymysłem. – Schowałaś je gdzieś? – zapytała.

– Czy ja wiem? – Nie chciałam się do tego przyznać. – Nie schowałam, tylko odłożyłam po sprzątaniu, żeby nie leżały na wierzchu. – Też starałam się bagatelizować problem. Wstałam z kanapy. – Były trochę, no wiesz, pobrudzone, zabrałam je do umycia, a potem, po wytarciu, nie odniosłam na górę, tylko włożyłam do którejś szuflady. – Poszukałam wzrokiem, jakbym dobrze nie pamiętała, do której. – O, do tej.

Podeszłam do komody i wysunęłam najniższą z szuflad. Fryzjerskie nożyczki znajdowały się tam, gdzie je zostawiłam – pomiędzy dwoma obrusami. Podałam je Wiolecie, która cały czas uważnie obserwowała moje ruchy.

– Oj, Zuzi – powiedziała z uśmiechem politowania. – Masz mnie za dziecko.

– No, może trochę – zgodziłam się. – Zrozum, sama nie wiedziałam, co robić. Taki odruch po prostu.

– Rozumiem – odrzekła, jakbym to nie ja, a ona miała się za starszą siostrę. Trzymała nożyczki jakoś tak niezdarnie, jakby pierwszy raz miała je w ręku. – Chyba jednak muszę zacząć ćwiczyć, jak chcę być tą fryzjerką. Albo oddać je panu Rysiowi i przerzucić się na gastronomię.

– Myślę, że w żadnym wypadku nie powinnaś rezygnować z marzeń, jakie one by nie były – powiedziałam.

Stałyśmy naprzeciw siebie, w dziwnym zawieszeniu, niczym dwa słupy soli – gotowe się uściskać na zgodę, ale usztywnione brakiem odwagi, żeby to zrobić naprawdę. Wtedy do stołowego weszła babcia Irmina. Ja pochyliłam się, żeby zasunąć szufladę i napięcie prysło. Miałam jednak wrażenie, że właśnie coś ważnego zaszło między nami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przekleństwo niepamięci

Подняться наверх