Читать книгу Portret mężczyzny z rogiem kozła w tle - Zdzich Wojtaś - Страница 4

Оглавление

Oczy otwierał wolno, jedno po drugim, bo powieki wciąż zlepiały mu drobiny snu. Leżąc, przewracał nimi w tę i we w tę. Nasłuchując, próbował rozpoznać przyczynę tej nagłej, niespodziewanej pobudki.

Jego mały pokój wypełniał coraz bardziej natarczywy, głośny śpiew. Skąd się tu, u diabła, wziął o tak wczesnej, jak na sobotę, porze? Nigdy przedtem nikt w tym domu nie śpiewał. Nie miał też pojęcia, która może być godzina, ale niewiele czasu musiało upłynąć od brzasku, bo przez niedokładnie zasłonięte okno wpadało szare światło i w pokoju panował półmrok, a on zwykle budził się przed ósmą, kiedy dzień zdążył już rozmazać po ulicach jasne smugi światła.

Wlepił oczy w sufit, to jakby stamtąd, ale nad nim nikt przecież nie mieszkał. Wreszcie uprzytomnił sobie, że dźwięki, jak muchy, musiały się tu dostać przez uchylone okno i pod sufitem, jak one, natrętnie bzyczały.

Słowa, jakie zdołał wyodrębnić z tej wrzaskliwej zbitki: „Jezus, alleluja, ja, ja, ja” naprowadziły jego myśli na właściwy trop – ożeż ty, bracie, to musi być parafialna do Czarnej Madonny pielgrzymka.

Leżąc na wznak, patrzył, skupiony, w górę na białą, popękaną tu i ówdzie płaszczyznę, jakby gdzieś pod nią kolebały się te, co tu wpadły, wersy pieśni. I słuchał, a śpiew coraz głośniejszy z coraz większym impetem wypełniał pustą przestrzeń jego klitki. Wreszcie, po osiągnięciu apogeum, z wolna cichł, aż zgasł.

Nie wiedzieć czemu ten hałas, jaki, przechodząc, czynili pielgrzymi, przywodził mu na myśl dziarsko maszerujący nieliczny oddział wojska, który przed walką, głośno intonując bojowe pieśni, próbuje w sobie zagłuszyć strach i dodać ducha.

Trochę poirytowany tą niecodzienną pobudką, energicznie odrzucił kołdrę i wstał. Rozsunął zasłony. Błękit nieba, tak samo jak od kilku dni, przesłaniały grube, brudne kołtuny chmur.

Cholera, niedobrze, żeby tylko nie było z tego deszczu – pomyślał. Jak będzie padać, przyjdzie niewielu ludzi, a większość z nich będę pewnie znał. Lepiej, żeby przyszło dużo, nawet bardzo dużo, wtedy ci, których znam, znikną w tłumie obcych, nieznanych mi twarzy i będzie znacznie łatwiej. Ale to może sprawić tylko ładna, słoneczna pogoda.

Teraz jest kilka minut po wpół do ósmej, więc do wieczora jeszcze sporo czasu, trzeba być dobrej myśli, może zmieni się na lepszą, często tak bywa, kiedy zamiar zyskuje przychylność Boga albo losu. Przed ważnym wydarzeniem szczególnie trzeba być dobrej myśli. A w ogóle w życiu optymizm jest niezbędny i bardzo pomaga, podobno tak właśnie jest. A, gówno prawda. Ostatecznie najważniejsze, żeby nie padało.

Zaparzył kawę, trzymając napar trzy minuty pod przykryciem, potem przelał przez papierowy filtr, odcedzając fusy, żeby napoju nie zakwasić, bo wtedy traci właściwy sobie smak i staje się gorzki.

Kiedy myślał o tym szczególnym zadaniu, które dziś musi wykonać, czuł dobrze sobie znaną emocję, coś jak trema przed publicznym występem, objawiającą się skurczem żołądka, przyspieszonym pulsem, drżeniem rąk i natłokiem myśli szturmujących zbyt wąskie drzwi ludzkiej percepcji. To, co jego samego wprawiało w zdumienie, to to, że zupełnie nie czuł lęku, że nie opanowały go wątpliwości, że głos sumienia spał głęboko odurzony słusznymi motywami, determinacją i koniecznością takiego właśnie ich zwerbalizowania. Wiedział przecież, że dzisiejszy dzień będzie dniem oczyszczenia, swego rodzaju katharsis dla niego samego, ale też dla tej części społeczeństwa uwikłanej w dramatyczne zmagania z bezduszną machiną państwa i dla tych, którzy tę machinę uruchamiają, sterują nią. I dla tych, którzy z zimną krwią, wykorzystując swoją przewagę dla własnych korzyści, deprawują, niszczą i oszukują słabszych od siebie. Sprawiedliwość zatryumfuje, wymierzając sprawiedliwość.

Dziś, jak przed potopem, rozpęta się burza i spadnie stalowy deszcz, który spłucze cały brud tego świata – świata, który go otaczał. Rankiem wzejdzie złota kula na bezchmurne niebo i wszystko wokół będzie błyszczało, mieniło się w promieniach, czyste niby źródlana woda. Ptaki obsiądą zielone korony drzew i będą śpiewać „Hosanna, hosanna”. W powietrzu wolnym od smrodu i strachu ludzie odetchną pełną piersią, ufnie padając sobie w ramiona i nikt nie będzie już sam.

Z kawą w jednej, maślanym rogalikiem w drugiej ręce usiadł w fotelu stojącym tuż przy oknie. Wpatrywał się w bezkres ciemnego nieba, jakby gdzieś tam w niedostępnej dla nikogo innego przestrzeni otwierała się księga jego życia, w której próbował odnaleźć początek i sens tego, czego dzisiejszy dzień miał być kulminacją. To najnormalniejsze w świecie, że człowiek w obliczu decydującej o jego losie chwili, robi résumé swojej marnej ziemskiej egzystencji, próbując odnaleźć na nadgryzionych zębem czasu, zapisanych zwietrzałym już pismem kartach minionych dni ten moment, który był pierwszym, nieświadomym jeszcze, krokiem postawionym na drodze wiodącej do będącego już bardzo blisko ostatecznego rozwiązania. Nie zawsze to się udaje, ale podobno zawsze ten moment nadchodzi.

Kawa została wypita, rogalik zjedzony, a wspomnienia wciąż nie napływały. W precyzyjny i czuły mechanizm pamięci wpaść musiało ziarno piasku, bo ta za nic nie chciała ruszyć z miejsca. Wszelkimi siłami próbował ją do tego zmusić, ale na próżno. Dał więc spokój.

Wziął do ręki tom wierszy Kawafisa i czytając ich tytuły, przerzucał kartki, aż trafił na wiersz „Stary człowiek”. Przeczytał go powoli, uważnie, potem „Pionek” po nim „Trojanie” i jeszcze „Komu się nie powiodło”. Po lekturze łatwiej było mu wrócić myślą do początków. Literackie bodźce uruchomiły projekcję obrazów z przeszłości. Po prawdzie jednak wygrzebanie z okruchów pamięci tego pierwszego, decydującego momentu było sprawą tyleż trudną, co niewykonalną.

Może to był ten dzień – spojrzał w okno, bo za nim, przez tłuste brzuchy chmur przebił się ostry promień słońca – kiedy jedyna kobieta, którą naprawdę w życiu kochał, powiedziała; „To koniec”.

Był czerwiec 2008 roku. Elka przyleciała na kilka dni z Dublina.

Nie chciała, by u niej nocował. Prosił, błagał, przysięgał, że będzie grzeczny, że może spać na dywanie, w fotelu, gdziekolwiek, byleby tylko być z nią. Nie uległa. Cóż więc, przez telefon umówili spotkanie. Przyjechał bardzo wcześnie, bo ona zawsze wstawała bardzo wcześnie.

Otulony w mleczną pościel mgły, zaspany świt ledwie unosił złotą głowę, gdy zadzwonił do drzwi. W przedpokoju dał jej bukiecik polnych kwiatów, chciał pocałować w usta, ale nadstawiła policzek, wtedy z pocałunku zrezygnował.

Gdy weszła do kuchni, by wstawić kwiaty do wazonu, powiesił na wieszaku czapkę, na szafce pod lustrem położył torbę, wszedł do toalety, a potem do pokoju. Zaciągnięte story i słabe światło nocnej lampki sprawiały, że panował tu jeszcze mrok. Czekała na niego w nocnej, bawełnianej, lekko rozchylonej na dekolcie koszuli, z rozpuszczonymi, opadającymi miękko na ramiona blond włosami. Mimo że z jej twarzy nie zniknęły jeszcze ślady snu i raz po raz ziewała, wyglądała zachwycająco. Próbował ją przytulić, ale wyrwała się z jego objęć i wskoczyła pod kołdrę. Usiadł na skraju, mniej więcej w połowie długości rozkładanej kanapy. Znał tę kanapę dobrze, z nie tak znowu dawno minionych czasów, kiedy ta, dziś tak obojętna, sama go na nią ciągnęła, rozpinając mu po drodze spodnie.

Pochylił się, chwycił, próbując unieść jej lewą dłoń leżącą na białej pościeli tuż przy jego udzie, by przytulić do twarzy – wyrwała ją jednak pospiesznie.

Jak dotąd, nie padło między nimi ani jedno słowo.

Czuł, że w niej ta cisza powoli, niczym ręka łucznika, napina cięciwę decyzji, której konsekwencje miały go już niebawem śmiertelnie ugodzić.

Kiedy do niej jechał, zdawał sobie sprawę z tego, co może się zdarzyć, jak trudna czeka go rozmowa i jak wiele od niej zależy.

Był pełen obaw, ale nie tracił nadziei, wierzył w jej i swoją miłość. Wierzył w siłę argumentów. Pamiętał, że zawsze do swoich racji potrafił ją przekonać. Liczył, że i tym razem będzie tak samo.

Po drodze wszystko raz jeszcze dokładnie obmyślił. Pomimo to był podenerwowany. Niepewność dygotała w jego sercu, bo wiedział, że nie może nalegać. W świetle tego, co jej powie, ona sama musi zrozumieć, że chce podjąć złą decyzję.

By jeszcze trochę odłożyć w czasie moment rozmowy, zaproponował, że zaparzy kawę.

W kuchni nastawił czajnik, uchylił okno i usiadł przy stole. Zapalił papierosa. W głowie miał pustkę. Ten chłód i dystans, na jaki go trzymała, uświadomił mu, jak poważna jest sprawa. Wcześniej te symptomy lekceważył, niedowierzał im, biorąc za kokieterię, grę mającą skłonić do gorących wyznań, czułej, pełnej oddania reakcji. A może próbował je w ten sposób ze świadomości wyprzeć, ich żrące działanie zneutralizować, może, może.

Gdy woda w czajniku głośno zaczęła bulgotać, zgasił papierosa, zalał wrzątkiem brunatne granulki.

Wchodząc do pokoju, zauważył, że zmieniła pozycję. Dwie poduszki oparła o ścianę, czekając na kawę, półleżąc, przeglądała jakieś damskie pismo. Ostrożnie podał jej białą filiżankę. Sam usiadł w fotelu przy ławie nakrytej beżowym, przypominającym wielki naleśnik, szydełkowanym obrusem. Na jej końcu leżało otwarte pudełko czekoladek. Sięgnął po nie, chciał ją poczęstować, ale ruchem głowy dała mu do zrozumienia, że nie chce. Odstawił je więc, wybierając jedną dla siebie.

Wciąż milczeli. Ona z udawanym zainteresowaniem przerzucała kolejne strony gazety.

W pokoju zrobiło się widniej, bo przez cienkie zasłony, jak przez gazę przesączało się jasne światło wschodzącego coraz wyżej nad horyzont słońca.

Patrząc na nią, myślał o tym, co chciałby jej powiedzieć, wreszcie, aby przerwać milczenie, ale mało zdecydowanie wyrzucił z siebie kilka chropawych komplementów, które oczywiście nie mogły zrobić na niej żadnego wrażenia. Nawet nie uniosła głowy znad gazety i nie skrzywiła ust w uśmiechu.

Podszedł do biblioteczki, przez chwilę przyglądał się grzbietom ciasno na półkach poustawianych książek. Nie natrafił na żaden szczególnie interesujący tytuł ani autora.

Wrócił na fotel. Sięgnął po jeszcze jedną czekoladkę, ale odłożył ją z powrotem. Ona wyciągnęła ku niemu pustą już filiżankę. Wstał, zabrał ją z jej rąk i zaniósł do kuchni.

Wracając, usiadł na kanapie dokładnie w tym samym miejscu co wcześniej. Patrzył na jej twarz, której szlachetne, subtelne rysy wyrażały nie tylko fizyczne, ale i duchowe piękno.

Kobiet obdarzonych tego typu urodą już właściwie spotkać nie można, a na pewno graniczy to z cudem, tak jak dziś graniczy z cudem wypłukanie z rzecznego piasku grudki złota. To czystej krwi arystokratka, księżniczka, królowa, bogini, pozbawiona wszystkich tych wielkopańskich manier wyrażających się butą, pogardą dla maluczkich, wyniosłością i całą tą otoczką sztucznej tandety; jeno sam urok, wdzięk i dobroć. Jej szeroki uśmiech jest bardziej jasny, promienny i ciepły niż słońce, a ono nie jest wcale zazdrosne i kocha ją tak samo, jak ona kocha słońce.

Ale nie, nie, nie żaden idiotyczny, nudny ideał, tylko kobieta z krwi i kości, z nerwem.

Uwielbiał patrzeć, jak idzie ulicą, do diabła z tym „idzie”, jak unosi się lekko nad ziemią, popychana wiatrem, płynie przed siebie niby rzeka, zagarniając po drodze pełne zachwytu spojrzenia mężczyzn i te z grymasem zawiści mijających ją kobiet.

Uśmiechał się wtedy do siebie, był dumny i szczęśliwy, że ta niepospolita kobieta obdarzyła go miłością.

Pierwsze ich spotkanie trwało kilka, może kilkanaście sekund. Szli naprzeciw siebie korytarzem w biurowcu pewnej firmy, do której powrotu już nie mógł się od tej chwili doczekać. Zastanawiał się wówczas, dlaczego twarze jednych ludzi zwyczajnie przez nas przepływają albo jak płatki śniegu na ciepłej dłoni się rozpuszczają, znikając bez śladu, a inne zapadają w nas, zostają na długo, czasem na zawsze? Przecież to tylko twarze, widziane po raz pierwszy, może ostatni?

Ludzie mówią, że wygląd nie ma większego znaczenia, że najważniejsze to, co w środku, że to właśnie powinno być zasadnicze kryterium naszego, czyjegoś wyboru, ale tak nie jest. Już pierwsze wrażenie bywa decydująco głębokie, że czujemy, wiemy, to ta, ten. Pewnie to skutek działania jeszcze nie odumarłego w nas atawizmu, instynktu, o którym dziś wolimy mówić – intuicja, szósty zmysł.

Może tylko z jakichś osobistych powodów staramy się jego znaczenie pomniejszyć, siebie samych oszukać, że jest ono powierzchowne, pozbawione racjonalnych przesłanek, a nawet fałszywe. No, nie może takie być, skoro jest selektywne. Przecież nasza podświadomość dokonuje wyboru. Używając oczu jak migawki aparatu fotograficznego, robi komuś zdjęcie, zapisuje w pamięci, a komuś innemu nie. W tym krótkim momencie musi mieć jakąś zdolność rozpoznania, temu warto, a temu nie warto.

Elka nie przepłynęła, nie rozpuściła się, została, rozparła się w nim, zakorzeniła, rozkwitła.

Nagle zalała go fala gorąca. Od dawna tłumiona, przysypana popiołem niespełnienia, ale wciąż jeszcze tląca się namiętność, rozbudzona wspomnieniami roznieciła w jego ciele ogień pożądania i zapragnął się z nią kochać. Ułamek sekundy wcześniej, zanim zaczął działać, przemknęła mu przez głowę myśl, że udany seks mógłby ją od decyzji, której się domyślał, odwieść.

Z zasobów pamięci ciągle jeszcze potrafił przywołać odurzający zapach jej ciała, rozkołysane, jędrne piersi z twardniejącymi i ciemniejącymi od narastającego podniecenia ogonkami sutków. Krople potu spływające po delikatnie zaróżowionej skórze, które lubił zbierać językiem. Drżące uda, gęsto pokryte kopczykami gęsiej skórki, kiedy ledwie dotykając, delikatnie wodził po ich wewnętrznej stronie wskazującym palcem. Dobrze pamiętał, jak pod wpływem jego pieszczot napinała się i drgała niczym struna, nad którą pracuje stroiciel. Jak w uniesieniu wbijała paznokcie w jego skórę, a po wszystkim zaciskała nogi i przywierała do niego tak blisko i mocno, jakby w tym właśnie momencie, wzruszony miłością kochanków, spoił ich Hefajstos.

Ostrożnie, powoli wsunął lewą rękę pod kołdrę i przesuwał w stronę jej piersi. Zaskoczona, wpatrzona w niego szeroko otwartymi oczami przez jakiś czas nie reagowała, ale gdy był już prawie u celu, już czuł pod palcami ciepło i krągłość jednej z nich, chwyciła go mocno za rękę i odsunęła od siebie, mówiąc dość łagodnie; „Oj, nieładnie, oj, fe, fe, obiecałeś być grzeczny”.

To łagodne napomnienie jeszcze bardziej zachęciło go do działania, ale nie od razu zaczął.

By uśpić jej czujność, odczekał minutę, może dwie, niby to interesując się tym, co tam w kobiecej prasie ciekawego piszą. Kiedy o tym rozmawiali, jego ręka już odsuwała skrawek koszuli osłaniającej jej udo, by po chwili rozpocząć z każdym centymetrem zdobywanej przestrzeni coraz bardziej podniecającą wędrówkę po gładkiej, rozgrzanej skórze w stronę podbrzusza. Palce odnalazły miejsce, gdzie przechodzi ono w delikatnie zarysowany, ciasny, gęsto porośnięty twardymi włoskami wąwóz, za którym łagodnie opadał to znów wznosił się płaskowyż łona. W chwili, w której miały go dotknąć, jej mocny uścisk po raz wtóry zakończył to, co było ledwie obietnicą. Zdecydowanym ruchem odrzuciła kołdrę i wstała. Boso poszła do łazienki wziąć prysznic.

Usiadł w kuchni przy stole, znowu palił.

Powoli zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie osiągnie, że nie zdoła jej zatrzymać, że choć zwleka z wyartykułowaniem tego, o czym już zdecydowała – zdania nie zmieni.

Kręciło mu się w głowie, serce gwałtownie tłukło w piersi, wyraźnie słyszał szum krwi w uszach.

Z łazienki, owinięta w ręcznik, przeszła do mniejszego pokoju. Nie poszedł za nią, nie chciał być nachalny i krępować jej, gdy będzie się ubierać.

Trzeba to wszystko wreszcie doprowadzić do końca. Będzie, jak będzie, a będzie, jak ma być – zdecydował. Jeśli chce z nim zerwać, niech to wreszcie, do jasnej cholery, wyraźnie powie.

Chciał „to koniec” usłyszeć wypowiedziane, wykrzyczane głośno i dobitnie, tak by nie miał złudzeń ,że „koniec” oznacza „koniec” i szlus. Chciał, by forma, w jakiej mu to obwieści, obrała go z nadziei, tak jak obiera się z kory drzewo, pozostawiając je nagie i bezbronne.

W czasie, w którym zakładała na siebie ubranie, przeszedł do dużego pokoju. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Chwilę patrzył na zaparkowane w dole samochody, na idące do szkoły rozgadane dzieci, wreszcie na soczyście zielony krzew akacji, gęsto obwieszony żółtymi gronami kwiatów. Był piękny słoneczny dzień, jeszcze tylko w dole, tuż przy ziemi snuły się rzadkie już, siwe włókna mgły.

Przeszedł wzdłuż pokoju i stanął przy witrynie z książkami, znów czytał napisy na ich grzbietach, jakby chciał odnaleźć tytuł, którego wcześniej nie zauważył. Kiedy nic takiego nie znalazł, podszedł do ławy, sięgnął po czekoladkę. Potem usiadł w fotelu tuż obok drzwi. Czekał. W chwili gdy wyciągał rękę po „Gazetę Telewizyjną”, ubrana w dżinsy o bardzo szerokich, nieco za długich nogawkach i w jedwabną kwiecistą bluzkę weszła do pokoju. Usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciw wielkiego, mającego już swoje lata telewizora. Milcząc, nakładała na jedną, potem na drugą rękę tanie, ale zawsze gustownie dobrane parafernalia. Wyglądała zjawiskowo. Nie wytrzymał, podszedł do niej i przykląkł, by móc schwycić jej dłonie, ale wyrwała je, sycząc: – Przeeestań.

Na krótką chwilę zastygł w bezruchu, zawiedziony, przybity odtrąconą w tak bezceremonialny sposób czułością – zwiesił głowę, a potem wrócił na swoje miejsce. Ona sięgnęła po pilota leżącego na ławie i włączyła telewizor.

Patrząc w ekran, zaczęła mówić: – Wiesz, co chcę ci powiedzieć i to, jak się wobec ciebie zachowuję, też jest dość czytelnym, jak sądzę, przekazem decyzji, jaką w naszej sprawie podjęłam.

– Nie, nie wiem – odpowiedział oschle. – Mogę się tego tylko domyślać.

Jeśli chcesz mi powiedzieć: „dość, nie kocham cię, odchodzę” – powiedz to, do cholery, jasno i dobitnie. Powiedz: „Mam cię w dupie, mam w dupie to wszystko, co między nami było, bo to wszystko gówno warte.

To nic ważnego, taki tam wirus, najwyżej grypa objawiająca się gorączką namiętności, ciała dreszczem, uporczywą niczym katar tęsknotą. Wystarczyło kilka miesięcy kwarantanny, by objawy ustąpiły”.

A miłość, moja droga, to nie grypa, nie przechodzi tak łatwo.

Nie ma na nią tabletki, którą wystarczy połknąć, by ugasić wewnętrzny żar, zwalczyć infekcję, przywrócić normalne krążenie.

Miłość jest raczej jak nieuleczalna choroba, jeśli raz cię dopadła, już nigdy się od niej nie uwolnisz, nawet kiedy twoje ciało złożą do grobu, bo ona, jeśli prawdziwa, atakuje duszę, a ta jak wiesz – jest nieśmiertelna. Więc jeśli twoje nie tak znów dawne wyznania były szczere, nie mów mi, że już nie kochasz, bo w to nie uwierzę.

No, chyba że na zasadzie antidotum – „lecz się tym, czym się zatrułeś”. Przyznaj – poznałaś tam kogoś. Jeśli tak to, to… zupełnie zmienia postać rzeczy – żeby chociaż był bogaty! Czy jest?

– Przestań – zaoponowała – dobrze wiesz, że to nieprawda.

– Nieprawda, nieprawda. No to wytłumacz mi, dlaczego, u diabła, chcesz przeciąć tę nić, na której waha się nasze uczucie? Prawda, wyglądasz jak bogini, ale nie nazywasz się Warteja!

Przyszpilona, jak motyl, celnością argumentów, zaniemówiła, pobladła, przymknęła oczy, widać było, że zbiera siły, że gorączkowo szuka eksplikacji nie do obalenia.

Wreszcie wyrzuciła z siebie:

– Przecież i tak nie jesteśmy razem już od przeszło roku.

Nie rozumiesz, że łączą nas już tylko wspomnienia – piękne, to prawda, ale tylko wspomnienia. Nie dzielimy z sobą codziennych trosk, radości, nie śpimy ze sobą, nie czytasz mi już do snu Petrarki, Leśmiana, Tuwima, nigdzie razem nie bywamy. Rozmawiamy tylko od czasu do czasu przez telefon, a o czym, mój drogi, można rozmawiać przez telefon?

Sam wiesz, że potrzebna jest bliskość. A przecież teraz każde z nas żyje osobnym życiem – ja tam – ty tu. Nie da się tego sklecić w jedno, powiązać.

Ty nie chcesz tam być ze mną. OK, rozumiem, ale ja nieprędko tu wrócę, więc, na Boga, jaki ma sens uparcie obsiewać jałową ziemię?

Ty mówisz, że miłość to nie grypa, ja mówię, że jest jak roślina (zaraz pomyślisz, jakie to banalne, ale trudno, nie pora silić się na oryginalność), która do życia potrzebuje wody, światła i troskliwości. A my nie możemy jej tego zapewnić, nawet od czasu do czasu. Siłą rzeczy usycha powoli, ale niepowstrzymanie i nic tu nie pomogą miłosne zaklęcia.

Kiedy w milczeniu słuchał tego wywodu, czuł jak krew pulsuje mu w skroniach, a serce tłucze w piersi, jakby przerażone widziało nieuchronnie zbliżające się w jego kierunku ostrze noża.

Był przybity, zmiażdżony tym, co słyszał. Nie był w stanie rozproszonych w panice myśli zebrać, ustawić w tyralierę i ruszyć do kontrataku.

– Ciągle w rozmowach płaczesz w rękaw (kontynuowała szarżę) i pleciesz: „wróć, wróć, kiedy wrócisz?”. Nie mogę już tego słuchać, rzygać mi się chce, jak to słyszę, rozumiesz!

Dobrze wiesz, że tu nie wrócę, bo niby do czego, po co? Co miałabym tu robić?

Klepać biedę i robić do ciebie maślane oczka? Jak to pogodzić, nie wiesz?

Dość jej było w moim życiu i za nic, kurwa, nie chcę do niej wracać!

– Nie chcesz?

– Nie, nie chcę – odpowiedziała.

– I jak ci tam jest? Na jakiej stopie żyjesz? Masz to, czego oczekiwałaś? Nie musisz odpowiadać – ja wiem! Ujmę to tak: wspinasz się po stromej ścianie, bez asekuracji, sama. Jak omsknie ci się noga, jak stracisz punkt oparcia, wiesz, co się stanie?

– No co się stanie? Gówno się stanie, nic się nie stanie… Nie może – wypaliła!

– No tak, zaiste, to cholernie solidne zabezpieczenie, jakości tych z rzędu „pobożnych życzeń”.

A może ty wykupiłaś polisę od losu i zapłaciłaś za nią naszą miłością, co? Przyznaj się, przehandlowałaś ją?

– Przestań pieprzyć, ty zawsze wszystko czarno widzisz.

Co, myślisz, że ona to złota moneta, towar, który na inny możesz wymienić?

– A dlaczego nie, wszak za szczęście szczęściem płacić musisz, nie ma innej opcji, rozumiesz?

– Opowiadasz głupoty, i tyle. Dobrze wiesz, że i dla mnie była bezcenna, ale zwiędła i uschła.

Nie zdołałam, nie zdołaliśmy jej ocalić, boleję na tym, ale życie toczy się dalej i tylko z nim mi po drodze. Muszę budować od nowa, nie oglądając się wstecz i tobie też to radzę.

Był na tyle przytomny, by zdawać sobie sprawę z tego, że przegrał (który to już raz?), że ona decyzji nie zmieni, a on ze względu na swoje położenie nie ma prawa nalegać, błagać o jedną jeszcze szansę, bo doskonale wiedział, iż niczego poza sobą samym dać jej nie może. A ile to warte – niewiele, nic prawie.

Zapadło trudne do zniesienia milczenie. Siedzieli jak na pękającym lodzie, w ciszy, która z każdą upływającą sekundą oddalała ich od siebie. W telewizorze jacyś muzykanci poruszali ustami. Patrzył na nią przez chwilę jak na znikający punkt.

Ona patrzyła w ekran, najwyraźniej już nic więcej nie miała do powiedzenia.

Wstał i ciężkim, chybotliwym krokiem, jakby niósł na ramionach stukilowy worek, przeszedł do kuchni. Zapalił papierosa i usiadł na krześle przy lodówce. Było bardzo cicho, słyszał, jak z kranu kapie woda. Myślał i naiwnie niedowierzał tym myślom – czy to możliwe, że to już koniec? Nie, nie, nie wierzył, wypierał to ze świadomości jako coś zupełnie nieprawdopodobnego. Nie, to jeszcze nie koniec, będę walczył, nie pozwolę jej tak łatwo odejść.

Trzęsącą się ręką od niedopałka zapalił kolejnego papierosa. W jej pokoju zadzwonił telefon – umawiała spotkanie z jakąś koleżanką. Dopalił papierosa, potem wstał, w przedpokoju zdjął z wieszaka czapkę, przewiesił przez ramię czarną skórzaną torbę, podszedł do wytłumionych, obitych brązowym skajem drzwi i zanim zaczął manipulować przy zamku, z trudem wykrztusił: – No, to żegnaj, kochanie.

W odpowiedzi usłyszał, jak telefon uderza o blat stołu, sekundę później ukazała się w drzwiach.

– Zaczekaj – zawołała. – Posłuchaj – możemy być przecież przyjaciółmi, będę czasem dzwoniła, a jak przyjadę do Polski, to umówimy się na kawę i pogadamy, co?

– Przyjaciółmi? Co ty, kurwa, pieprzysz – wściekły wykrzyczał. – My mielibyśmy być cholernymi przyjaciółmi po tym, jak pieprzyliśmy się kilka razy dziennie, codziennie, w łóżku, na dywanie, w kuchni, w wannie i nie wiem, gdzie jeszcze? Po tym wszystkim mielibyśmy być przyjaciółmi?

Mam gdzieś taką przyjaźń! Chcę mieć ciebie całą albo wcale – rozumiesz? Kobietę, kochankę, kobietę, którą kocham, kobietę, która mnie kocha, a nie jakąś tam cholerną przyjaciółkę tylko na „ble,ble ble”. O nie, dziękuję, nie chcę.

Milczała.

Przez moment stali naprzeciw siebie jak skamieniali. Poruszyła się pierwsza, chcąc na pożegnanie pocałować go w policzek, ale tym razem to on zrobił unik. Przez prawe ramię wykonał obrót w stronę drzwi, nacisnął klamkę i wyszedł. Schodził wolno, z uczuciem, jakby w tej właśnie chwili spadło mu na barki całe sklepienie świata albo kopnął go koń.

Kurwa, wygląda, że to naprawdę między nami finito. Znów, brachu, dostałeś cholernie mocnego kopa w dupę. Tyle tylko, że tym razem jest to najbardziej bolesna porażka i najbardziej dotkliwa strata, jakiej doznałeś w tym pieprzonym życiu gównianego nieudacznika, wypierdka losu.

Właśnie rozsypało się w proch to, co miało być fundamentem twojego szczęścia, motywacją do zmagań, wymarzoną Itaką, do której dopłyniesz, pokonując przeciwności losu, knowania bogów, własne słabości, by na końcu, zażywając normalnego, prostego życia, cieszyć się towarzystwem swojej Penelopy.

Na półpiętrze minął jakąś kobietę niosącą na rękach wrzeszczące wniebogłosy dziecko, drugie uczepione jej spódnicy upierdliwie krzyczało: – Mamo, daj mi gumę, daj mi gumę.

Mocno pchnął drzwi oddzielające klatkę schodową od ulicy, w tym momencie zalany słońcem dzień uderzył go w twarz. Przymknął oczy, bo ostre światło raziło je do bólu. W ich kącikach zakwitły łzy.

Wsiadł do zaparkowanego przed blokiem samochodu i pojechał do pracy.

W samochodzie włączył płytę z koncertem fortepianowym C-dur Mozarta, który zwykle go uspokajał, ale nie tym razem, przeżycia dzisiejszego dnia były zbyt silne.

Kilkadziesiąt minut później, cofając, zahaczył inny samochód, potem zatrzymał go patrol policji za przekroczenie prędkości. Mandat przyjął bez słowa protestu, tłumaczenia się.

W tym stanie ducha praca nie miała żadnego sensu, więc zawrócił. Boże, cóż to była za jazda. Samochód dowiózł go do domu, tak jak zazwyczaj czyni to koń, gdy na wozie śpi zalany w trupa woźnica.

Czaszkę od środka rozsadzał mu natłok myśli, nie sposób było nad nimi zapanować, wprowadzić jakiś ład, wyciszyć. Musiał mieć obłęd w oczach i wyglądać dziwnie, bo kiedy szedł po wino i papierosy, ludzie, których mijał, ostentacyjnie mu się przyglądali.

Alkohol i papieros to dobry sposób, by tę wulkaniczną aktywność w głowie uśmierzyć. Kiedy opróżnił butelkę, zdolny był już tylko do tego, by w kierunku tej, która tak boleśnie kopnęła go w zadek, wyrzucać z siebie same tylko przekleństwa. Jak się tym zmęczył, położył głowę na oparciu kanapy, zamknął oczy, ale zasnąć nie mógł.

Podświadomość, odurzona winem, rozwiesiła biały ekran i rozpoczęła projekcję bajki o szczęściu. W stanie, w którym się znajdował, wszystko było nieostre, rozmazane i falowało jak rozgrzane powietrze.

Roił o czystej, niczym nie skalanej, odpornej na każdy cios miłości. Sam zdolny, tak o sobie myślał, do największych dla niej poświęceń, tego samego oczekiwał od tej, która wiele, wiele razy szeptała mu do ucha „kocham cię”. Po wielokroć próbował ustalić, skąd jego miłość czerpie siłę, gdzie leży owo życiodajne źródło? Dlaczego ona trwa wbrew czasowi, wszelkim burzom, skalistym rafom, o które już dawno powinna była się roztrzaskać. Tego nie wiedział.

Nie była mu straszna bieda ani największe życiowe trudności, byleby tylko być z nią. Był w tym naiwny i głupi jak dziecko. Co tu dużo gadać, to były mrzonki idioty, który nie rozumiał, na jakim świecie żyje i nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jakie w nim obowiązują reguły. Ona wiedziała to lepiej. Panicznie bała się biedy i robiła wszystko, by ta do niej nie przywarła. Słowo „wszystko” zawiera, rzecz jasna, także gotowość złożenia na ofiarnym ołtarzu białego baranka miłości.

Słyszał w majakach, czy może już we śnie, jak krzyczy do niego: – Chłopie, oprzytomniej, zejdź wreszcie na ziemię i zrozum, że jak cię już porwała lawina życia, to, żeby przeżyć, musisz, kurwa mać, walczyć, by za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni – i ja usiłuję to właśnie robić i to jest w tej chwili dla mnie najważniejsze. Na tym się koncentruję i wszystko inne dla tego poświęcam, a ty próbujesz mi w tym przeszkodzić, dlatego z nami koniec.

Po tych słowach nagle oprzytomniał, otworzył oczy, chwycił szklankę – na dnie było jeszcze trochę wina – i z impetem cisnął w jej fotografię wiszącą na ścianie, na której natychmiast zakwitła czerwona róża.

Bieda, biada, biada, bieda, biada ci, bo bieda, nikt ci tu nic, kurwa, nie da.

Nawet miłość, jak mięso u rzeźnika, ma swoją cenę, dlatego ona biedaka, a biedak jej unika.

A wszystko przez tych jebanych komorników.

Zdawał sobie sprawę, że ich sekwestr na jego pensji odbiera mu nie tylko pieniądze, a tym samym prawo do korzystania w choćby minimalnym stopniu z dobrodziejstw życia, ale też, i to bolało najbardziej, prawo do szczęścia.

Do tej pory, głupi, sądził, że pieniądze nie są do tego specjalnie potrzebne, jak mu je wyszarpnięto, wreszcie zrozumiał – bez nich jest ono niemożliwe.

Krystalicznie czyste, przychodzące bez żadnych uwarunkowań po prostu nie istnieje.

Dziś ono w biedzie się nie urodzi. Jeśli przyjdzie, to na chwilę, jak cień przesunie po sercu i odejdzie.

Żebrak jest zawsze sam.

Ale najpierw urzędasy rozpieprzyły jego małżeństwo, które nie było udane i od lat dyndało na włosku.

A może powinien być im wdzięczny, że tylko przyspieszyli jego koniec? Może?

Wolał jednak, by zdecydowali o tym sami: on i żona.

To nie jest dobrze, jak państwo włazi z butami w czyjeś życie, a wlazło cholernie mocno.

Źródło tego, co złe, które później wezbrało w rzekę, wywodziło swój początek z końca lat osiemdziesiątych, kiedy zaczął stawiać pierwsze kroki w prywatnym biznesie, a może z czasów znacznie bardziej odległych?

W dzieciństwie mamusi synek, który niczego nie musiał, wszystko miał podane na tacy, na którego chuchano i dmuchano, w którym nie wykształciła się potrzeba walki, konfrontacji, przezorność, odwaga podejmowania decyzji, upór. Za niego wszystko robiła i decyzje podejmowała mamusia. On, schowany za jej spódnicą, spokojnie czekał na skutek. Przez to był nieśmiały, pozbawiony tak zwanego charakteru, niepewny swego, i dlatego niezdecydowany i naiwny. No, ale od czego była mamusia, ona wiedziała, co dla niego najlepsze.

Miłość matki była nieuświadomioną pułapką, która uniemożliwiała w pełni samodzielne istnienie, bo utrzymywała nieustannie w roli małego dziecka, które potrzebuje jej ochrony i opieki. Tylko że niektóre sytuacje i problemy ją przerastały i nie potrafiła pomóc, wtedy on miotał się i wahał, a kiedy już musiał podjąć jakąś decyzję, przeważnie była to decyzja zła.

Oczywiście, jak każdy, przechodził fazę pubertalnego buntu. Wyrwał się z domu do odległego miasta po nauki, ale nie one były mu w głowie. W bursie łatwo uległ wpływom starszych kolegów, upijał się piwem i tanim winem, wagarował, jedyny pożytek, że tam poznał kogoś, kto nauczył go czytać książki.

Później, po maturze, z różnym skutkiem próbował żyć własnym życiem, ale i tak najważniejsze decyzje podejmowała mamusia. Dzięki swoim znajomościom załatwiła zwolnienie ze służby wojskowej, pracę w przedsiębiorstwie, w którym sama pracowała, potem przeniesienie na inny, bardziej atrakcyjny, wydział, podwyżkę.

Niemniej, jakimś cudem zdołał ocalić w sobie cząstkę indywidualizmu, który sprawił, że z wolna zaczął dążyć do usamodzielnienia się. Kreował marzenia, wytyczał cele, niestety zawsze nadmiernie ambitne, bo nie rozumiał, jeszcze nie rozumiał, iż brak mu cech, które pozwoliłyby je zrealizować. Ale wtedy może najważniejsze było to, że próbował.

Tatuś właściwie nie wtrącał się do jego wychowania. Miał swoją pracę, wódkę, kolegów, ogród i zwierzęta futerkowe, a wieczorem telewizję. Nie sadzał na kolanach, nie czytał bajek, nie otaczał ramieniem, nie głaskał po główce, nie chodził z nim nad rzekę, nie grał w piłkę. Zamiast tego chętnie zabierał do rozległego ogrodu na egzekucje, czyniąc go niejako wspólnikiem masowych mordów. Stał wtedy przerażony, otępiały, niezdolny do tego, by uciec. Patrzył, jak chwycone za ogon silną ręką ojca, nutrie bezradnie rozgarniają różowymi łapkami powietrze. Na grubą drewnianą pałkę spadającą na ich głowy, na przedśmiertne konwulsje, na równy rząd ciał leżących pokotem na zielonej trawie. Na ciężkie od krwi, chylące się ku ziemi źdźbła trawy.

Patrzył na zapadający się w topniejącym śniegu kopczyk gołębich łebków, na szalony w objęciach śmierci taniec ich korpusów, na czerwony cień, jaki ciągnął się za nimi. Słyszał ojca rechot i szum skrzydeł nieporadnie próbujących ciało ptaka unieść do nieba.

Widział, jak ojciec w serca tchórzofretek wstrzykuje powietrze, w mieszkaniu, w piwnicy naciągnięte na prawidła skóry, dziesiątki ich.

Ojciec, kiedy było już po wszystkim zwykł mówić żonie: – No, będziesz niedługo miała na futro. Potem zdejmował z szafy skrzypce, zamykał się w ostatnim – tak o nim mówili – pokoju i grał, tak jak grać mógł niewykształcony samouk. Grał, jakby pocieranie strun smyczkiem miało zetrzeć z niego ślady krwi. Jakby muzyka miała zagłuszyć rezonujące w nim konwulsje pomordowanych zwierząt. Jakby chciał udowodnić sobie i nam, że nie tylko jest z kamienia. Może tam grał i płakał. Może muzyka była dla niego mostem, po którym przejdzie z jednego stanu ducha w drugi. Może te chropawe dźwięki były modlitwą, którą chciał przebłagać Boga, uspokoić sumienie, że przecie nie dla siebie, ale z konieczności, dla rodziny, by byt poprawić. Trudno powiedzieć, ale kiedy skończył, wychodził z pokoju jakby rozgrzeszony, z półuśmiechem zawieszonym na pociągłej twarzy, z apetytem, bo jak już odłożył skrzypce, siadał za stołem i oglądając telewizję, jadł podaną przez matkę kolację, nie skąpiąc tym na ekranie kąśliwych uwag.

I grosza ojciec też nie skąpił, kupował mu wszystko, czego chciał. No i czasem prał mu dupę, jeśli na to zasłużył, a to zdarzało się często. Rozmawiali niewiele, wiedział jednak, że tatuś w skrytości ducha pokładał w nim duże nadzieje. Liczył na to, że syn osiągnie to, na czym mu zbywało. Niedaleka przyszłość pokazała, że nadzieje były płonne. Później, w ich wzajemnej relacji, ojciec ten zawód często dawał mu odczuć.

Nigdy tatuś w powodzenie jego zamierzeń nie wierzył ani go w nich wspierał, ani mu odradzał. Stawał jakby z boku, przybierając postać widza: działaj, zobaczymy, na co cię stać, pokaż, co potrafisz, a tak naprawdę mało go to obchodziło. No, gdyby odniósł jakiś spektakularny sukces… o, to co innego, a tak zawsze panował między nimi chłodny dystans. Nie umiał sobie przypomnieć choćby jednego czułego gestu tatusia, słowa otuchy, rady. Nic z tych rzeczy. Kiedy go o nią prosił, ojciec zwykł mawiać – ja tam w te twoje zdolności nie wierzę, z ciebie biznesmen jak z koziej dupy trąba. Rób, jak chcesz, żebyś tylko potem nie żałował, albo – to ty musisz wiedzieć, nie ja.

I robił – niestety, zawsze była to klęska.

Pod koniec lat osiemdziesiątych chciał wypłynąć na szerokie wody niczym mistrz surfingu, wskakując na wznoszącą się wtedy falę przedsiębiorczości. Ludzie, inni ludzie dochodzili w tym czasie łatwo i szybko do dużych pieniędzy. Wierzył, że i on potrafi otworzyć drzwi tego sezamu. By dobrze opanować technikę pływania w oceanie szans i możliwości, czytał modne podówczas książki Coveya, Dale’a Carnegie i Ziga Ziglera, ale niewiele to dało. Nie miał ani nosa, ani żyłki do interesów, ani cierpliwości. Całą tę jego nieszczęsną działalność można było zamknąć w jednym trywialnym zdaniu – za wcześnie zaczynał, za szybko kończył.

Otworzył hurtownię spożywczą, potem jeszcze sklep i za chwilę drugi sklep. Po niedługim czasie zamknął pierwszy sklep, potem hurtownię, na końcu drugi sklep.

Wtedy też popadł w pierwsze długi: kredyt z banku, niezapłacone faktury za dostarczony towar. Spłacał je z ogromnym trudem przez kilka lat. Nie pomógł mu nikt. Bogiem a prawdą, nikogo też o pomoc nie prosił. A któż by mu pomógł? Ani ci co najbliżej, ani ci co bliżej i najdalej też nie. Zawsze tylko to przyprawiające o mdłości fałszywe zdziwienie – nie udało się, ojej, naprawdę, niemożliwe, a to szkoda. Nie prosił więc, bo po co i o co? Od tych, co przegrywają, ludzie stronią jak od zarazy.

Kiedy było źle i wyć się chciało, i znikąd rady ni pomocy – nawet pogadać o tym z nikim nie mógł, bo był właściwie sam – jedyny przyjaciel, którego miał, zginął w wypadku samochodowym w nocy, po której nadchodzący dzień miał być początkiem jego biznesu. Tak to z przyjaciółmi jest – masz bracie jednego, a on ci spieprzy (i to, kurwa, gdzie! ) wtedy kiedy go akurat najbardziej potrzebujesz. Ani napisać, ani zadzwonić, ni SMS-a wysłać nic, kurwa, nic normalnie. Musiał driver jebany akurat w tę deszczową noc przejażdżkę sobie na autostradzie urządzić, jakby go diabeł jakiś podkusił.

By wytłumaczyć sobie pustkę rodzinnego życia, w nim przecież także oparcia nie miał, by znaleźć skuteczny środek na uśmierzenie wyrzutów sumienia (wtedy jeszcze sądził, że źródło jego niepowodzeń znajduje się w nim samym), zaczął podejrzliwie patrzeć na tę rzeczywistość, w której przyszło mu działać i zaczynał na niej dostrzegać pewne rysy, pęknięcia, niewyraźną jeszcze ułomność. Jak wgryzł się w temat – szybko, z siłą kiełkowania pędów bambusa do jego świadomości zaczął przebijać się pogląd, że niekoniecznie musi tak być. Przecież pracował uczciwie, codziennie wiele czasu temu poświęcał, starał jak mógł, a nie wychodziło. Oczywiste więc było, że prawdziwa tego przyczyna musiała mieć swoje źródło poza nim samym.

No bo gdyby nad tą rzeczywistością, w której tkwimy, pochylić się i przyjrzeć jej dokładnie, to na pozór niby wszystko jest OK. Jest demokracja, pluralizm nawet też jest i wolność gospodarcza jest, i społeczeństwo obywatelskie w coraz większym zakresie. Są zapewnienia, deklaracje, ustawy rozmaite, co ułatwiać, rozwiązywać i pomagać mają, a jakoś, kurwa, nie ułatwiają, nie rozwiązują, nie pomagają. I w ogóle, rozumicie, w gremiach mówi się, że wre wytężona praca dla ojczyzny i dobra obywatela. Codziennie na ten temat wytężają swe mózgownice wybrańcy narodu, pracuje na to cały aparat państwowy. A w rzeczywistości, podskórnie niby świerzb, tkankę obywatelską drenują i niszczą tajne dyrektywy, by przykręcać śrubę, surowo i bezlitośnie karać za najmniejszą nawet niesubordynację, komplikować, kontrolować, utrudniać, ogłupiać. Na to nakłada się jeszcze ciche przyzwolenie na tworzenie siatki układów, zależności tzw. interesów partyjnych, brak odpowiedzialności za kosztowne błędy i porażki. Tu wszyscy wiedzą, że jeśli z imieniem ojczyzny na ustach przekroczysz, popełnisz, przywłaszczysz, przekręcisz, przekombinujesz, to ze skały nikt cię nie strąci, więc hulaj dusza.

A jeśli nawet przydarzy ci się popełnić rażący błąd, powinie ci się noga i dasz się złapać, to najwyżej się odetną, zrobią z ciebie kozła ofiarnego, ma się rozumieć, lub przesuną na mniej spektakularny odcinek. No i jeszcze ta zatrważająca spolegliwość i pokora wobec silniejszych międzynarodowych struktur, wyrażająca się brakiem walki o interes narodowy, akceptowanie bez słowa sprzeciwu niekorzystnych dla nas dyrektyw, posunięć, rozwiązań. Potem frustrację „spuszczonej głowy” rządowe bubki odreagowują na społeczeństwie.

W konsekwencji w jego umyśle uwiło sobie wygodne gniazdko przekonanie, którym jak pyłkami roślin powodujących alergie przesycone było powietrze w całym kraju, że tu uczciwie żadnego, ale to żadnego interesu zrobić się nie da. No bo przecież ci, co nic nie mieli, a teraz mają – to niby skąd to wzięli? Nie wypracowali tego, to jasne – na takie bowiem majątki pracować muszą całe pokolenia, więc…? Tu szansę mają tylko oszuści i złodzieje. Nie bez kozery powiadają, że pierwszy milion trzeba ukraść, no skądś to się u diabła przecież bierze. Z uczciwej pracy garb jeno rośnie, nie konto. Bez znajomości, układów nie warto nawet próbować.

A wymiar sprawiedliwości? Ha, ten to, jakby co, można sobie kupić.

A prawo? A prawo można obejść albo nagiąć.

Po co włazić na szczyt okrężną drogą, jak może cię tam zawieźć helikopter. Postęp, bracie, cywilizacyjny, postęp i technika, bracie, technika…

W tym czasie zaczął czytać Nietzschego, Bierdiajewa, Milla. Przez Davida Lodge`a trafił na Kierkegaarda. Jego „Albo-albo” przyprawiło go o zachwyt i tego rodzaju stan wzruszenia, w który popada człowiek, spotkawszy zupełnie przypadkiem na swojej drodze bratnią duszę. Było to dla niego zupełnie niezwykłym i fascynującym odkryciem, kiedy dowiedział się, że wiele lat temu żył ktoś, kto tak samo jak on patrzył na ludzi, na sprawy tego świata, kto podobnie jak on formułował myśli (z całą pokorą, rzecz jasna) albowiem jego skromny i co tu dużo mówić dość ciasny umysł nigdy i w najdrobniejszej części nie dorówna głębi refleksji i wiedzy Kierkegaarda, ale coś było na rzeczy.

Już lektura pierwszych kilkudziesięciu stron tej książki zrobiła na nim takie wrażenie, jakby dopiero stanął na nowo odkrytym, a przecież dobrze sobie znanym lądzie, w który wkraczał z coraz większą ochotą. Otwierała się przed nim przestrzeń, którą przeczuwał, której później doświadczał, o której wiedział, że jest, ale o tym milczał, bo jej prawdziwości nie był pewien, bo było to jego własne odkrycie.

Jak porzucił to, co wcześniej działało, ale zacięło się na amen, imał się różnych zajęć, no bo z czegoś trzeba było żyć i długi płacić. Sprzedawał cukier z bagażnika samochodu, potem z turystycznego łóżka bawełniane koszulki importowane z Indii i z Turcji, jeszcze później jogurty i kawę. W końcu i to rzucił w cholerę, bo doraźne, bez przyszłości. Zupełnie też nie wystarczało na to, by do każdej wyciągniętej w jego kierunku ręki włożyć to, co jej się należało. Rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Żeby zaspokoić potrzeby rodziny, roszczenia urzędu skarbowego, banku i byłych dostawców choćby w minimalnym stopniu, musiał szybko znaleźć jakieś dodatkowe źródło dochodu, ale wiedział, że bez znajomości, pomocy kolegów, najbliższych będzie to niemożliwe albo przynajmniej bardzo trudne.

Musiał sprzedać samochód, bo poborca chciał go zlicytować, tylko że wtedy uzyskana zań kwota byłaby z pewnością zdecydowanie niższa od tej uzyskanej ze sprzedaży z tzw. wolnej ręki. Komornik wyraził zgodę na odstąpienie od licytacji, pod warunkiem że całą sumę, za jaką auto sprzeda wpłaci na konto urzędu.

Kupca nie szukał długo. Któregoś dnia przypadkiem spotkał na mieście kolegę z dawnych lat, którego wieki całe nie widział.

W trakcie rozmowy zapytał, czy nie zna kogoś, kto chciałby kupić dostawczego mercedesa, ten wyraził zainteresowanie. Umówili spotkanie. Gdy się pożegnali, zatarł z zadowoleniem ręce i pomyślał: czyżby los wreszcie puścił do mnie oko?

W umówionym dniu kolega przyszedł, obejrzał auto i nawet specjalnie się nie targował.

Po podpisaniu umowy, przy kawie i ciasteczkach w czasie rozmowy, jakby mimochodem, powiedział: – Skoro na stole leżą pieniądze, a my znamy się już kupę lat, chcę ci coś à propos forsy podpowiedzieć. Należę do pewnej organizacji finansowej, która przy odpowiednim zaangażowaniu pozwala zarabiać nawet duże, a lepiej będzie powiedzieć, nieograniczenie duże pieniądze, tyle tylko, że praca wymaga poświęcenia zwykle wolnych od niej wieczorów i weekendów. Oczywiście ty sam decydujesz o tym, ile czasu dla niej przeznaczysz. Słuchał z uwagą i z szeroko otwartymi oczyma, myślał – ciekawe, skąd on wie, że to propozycja jak w sam raz dla mnie, toż ten człowiek spadł mi z nieba. – Ja sam – kontynuował kolega – dodatkowo, miesięcznie zarabiam już dwa, trzy tysiące złotych.

– No tak, to, co mówisz, brzmi interesująco, ale powiedz mi, jak długo w tym jesteś?

– Niedługo – odparł kolega. – Będzie ze cztery miesiące.

No, no, to faktycznie niedługo i już trzy kawałki wyrywasz? Zaciekawiłeś mnie, bracie – pomyślał. Zaraz, może to jest właśnie ta winda, która z otchłani wyniesie mnie znów na powierzchnię, gdzie świeci dawno niewidziane słońce szczęścia, powodzenia i beztroski? Poprosił o szczegóły. Żona zrobiła po jeszcze jednej kawie.

– Tu nie ma cudów, jak w każdym biznesie – żeby wyjąć, trzeba włożyć. Inaczej mówiąc, żeby wystartować potrzebne jest wpisowe, twój własny kapitał wniesiony do organizacji, który później pozwoli ci zarabiać. – W tym miejscu kolega zawiesił głos, jakby czekał na jego reakcję. Ale już te dwa słowa – wpisowe i kapitał – wystraszyły go i posmutniał, bo zdał sobie sprawę, że ten biznes nie dla niego, bo niby skąd miał wziąć na to pieniądze? Z ciekawości jednak zapytał: – No dobrze, a jaka to jest mniej więcej kwota?

– I duża, i mała – odpowiedział oględnie kolega. – Zważywszy zyski, jakie w krótkim czasie może przynieść – jest niewielka. Ja jestem w tym biznesie, jak ci już mówiłem, cztery miesiące i już jestem na plusie.

– No dobra, ale konkretnie to ile trzeba wpłacić? – dociekał.

– Tysiąc sto dolarów – padła zgoła niespodziewana i szokująca odpowiedź.

– Dolarów? – powtórzył z niedowierzaniem, jakby chciał się upewnić, czy się nie przesłyszał?

– Tak, dolarów – powtórzył kolega. – Trzeba też założyć konto dewizowe, bo w dolarach wypłacana jest prowizja.

– O Matko Przenajświętsza, a skąd ja wezmę tyle forsy, kiedy już od dawna nawet groszem nie śmierdzę?

– No jak to skąd… Przecież tu na stole leży dużo więcej!

Wtedy swojemu interlokutorowi wyjawił, dla kogo są te pieniądze. A ten po chwili namysłu odpowiedział:

– No to spiszemy nową umowę. Tym sposobem znaczną część potrzebnej kwoty będziesz już miał, a resztę pożyczysz. – Jednym tchem dodał: – Zobaczysz, że szybko oddasz. Mnie się udało, to i tobie się uda. Zawsze ci pomogę, możesz na mnie liczyć, zresztą to jedna z zasad pracy w organizacji. Nigdy nie jesteś sam. Zawsze bardziej doświadczeni pomagają zielonym rekrutom. Pojedziesz na szkolenie, otrzymasz odpowiednie materiały, na pewno dasz sobie radę. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto by na tym stracił.

– No dobrze, załóżmy, że wpłacam te pieniądze, i co dalej – siedzę na dupie i czekam, aż wpuszczone do systemu zaczną pracować i przynosić zysk czy co?

– Nie, nie, to nie tak. To jest znacznie bardziej pewny i skuteczny system.

By odzyskać zainwestowaną kwotę, a to może potrwać tydzień, dwa, miesiąc – wystarczy, że znajdziesz trzech chętnych, którzy do naszej organizacji tak jak ty zdecydują się przystąpić. Tych trzech oznacza zwrot twojej inwestycji, a potem już tylko z górki, zarabiasz w sposób niczym nieograniczony.

Dlaczego? Każdy z nich będzie chciał zainwestowane środki odzyskać możliwie najszybciej i zarabiać jak my. Będzie więc intensywnie pracował (kwota jest na tyle duża, że nikt nie machnie na nią ręką), poszukując kolejnych chętnych. Każdy z tej trójki, którą wprowadzisz, będzie chciał znaleźć następnych trzech inwestorów, a to tylko minimum – jeśli znajdzie, będziesz miał już prowizje od dwunastu, jak znajdą tamci, będzie ich już dwudziestu siedmiu i tak to może pączkować bez końca. Mało tego, by tak właśnie było, organizacja będzie w tym im i tobie usilnie pomagała. Dla zapraszanych do biznesu inwestorów organizowane są bezpłatne wycieczki do Torunia na specjalne spotkania, podczas których omawiane są przez liderów sposoby zarabiania i pracy, wręczane nagrody, premie, w strukturze organizacji ogłaszane awanse, a wszystko to z pompą, by zrobić na nowych odpowiednie wrażenie. Tam też podpisywane są z chętnymi umowy. I ty tam ze mną pojedziesz, jeśli podejmiesz właściwą decyzję…

Kolega dopił zimną już kawę, wychodząc, przystanął na progu i powiedział: – Pamiętaj, potrzeba tylko trzech, tylko trzech! – Odprowadził go do samochodu. Po schodach schodzili w milczeniu. Kolega wsiadł, pomachał ręką i odjechał. On niespiesznie wracał do mieszkania.

Odtąd nie zaznał już spokoju. Próbował myśleć trzeźwo, racjonalnie. Świadomie wypierał te myśli, które były za i te o przyrastających zerach na koncie, i te, które na wyciągniętych dłoniach niosły mieniącą się perliście nadzieję sukcesu, życia bez długów, w dostatku. Nie ufał im, bo przecież zawsze może się nie udać, jak nie udawało się wcześniej. A jeśli tak właśnie będzie, to co, kolejne długi?

Gdyby nie musiał pożyczać… Ale one jak fale uporczywie wracały. Moszcząc sobie w jego głowie wygodne gniazdko, argumentowały – jaki masz inny sposób, by zarobić szybko i dużo? Przecież w końcu po złej karcie przychodzi dobra, a powodzeniu trzeba pomóc, bo jeśli przejdzie obok, kolejne nieprędko może stanąć ci na drodze. W każdy biznes trzeba zainwestować, wszak banalna to prawda, że od samego myślenia piec nie zrobi się ciepły, a ryzyko istnieje zawsze. Potrzebujesz tylko trzech, tylko trzech. Jeden, dwa, trzy, trwała w jego umyśle wyliczanka, przecież to tak niewiele.

Znajdziesz, kurde, jednego, zostanie tylko dwóch. Znajdziesz dwóch, zostanie jeden, a cóż to jest jeden? Może rzeczywiście wystarczy miesiąc intensywnych poszukiwań, a potem już na luzie, z górki. Wyjazdy są w każdy weekend, w soboty, w niedziele, a na każdy z nich można zabrać trzech kandydatów – to sporo szans na to, by przekonać choć część z tych, którzy na taki wyjazd dadzą się namówić. Cholera, może rzeczywiście warto spróbować? Jaką masz, człowieku, alternatywę? Prawda jest taka, że desperacko potrzebujesz stałego przypływu gotówki… Ale strach przed kolejną porażką sprawił, że dość długo nie mógł podjąć decyzji. Te złudzenia, co budziły nadzieję, niosły ze sobą iluzoryczną, ale zawsze szansę na rozluźnienie pętli, którą los zaciskał na jego szyi. Skutecznie pokonywały zasieki postawione przez zdrowy rozsądek. Taktyka kropli drążącej skałę, zastosowana przez jego podświadomość, odegrała rolę decydującą – wyobrażał sobie, że konsekwencje wyborów, jakich dokonał w przeszłości, postawiły go w sytuacji kogoś, kto stoi na dachu płonącego domu – nie skoczy – zginie, skoczy – może zginie, ale może też uratować życie. Czyż nie lepiej zginąć, próbując ocalić skórę?

Część forsy już mam, resztę pożyczę i do roboty, kochane pieniążki.

Jeszcze nie był gotów, jeszcze wątpił, ale te wątpliwości topniały jak kostka lodu wrzucona do wódki, a wiara w powodzenie coraz bardziej mąciła mu w głowie.

Wreszcie zdecydował – wchodzi w to.

Dla porządku poinformował o tym żonę. Ta, jak zwykle, była sceptyczna – „znowu umoczysz”, i jak zwykle obojętna w myśl zasady „a rób, co chcesz”. Raczej na pewno jej opozycja i brak entuzjazmu w jego mniemaniu wynikały z przekory i z niewyartykułowanego werbalnie życzenia „żeby wyszło na moje” niż z jakiejkolwiek wiedzy czy dogłębnej analizy przedsięwzięcia – na to była zbyt leniwa. Kiedy się nad tym zastanawiał, pomyślał, że powiedzenie Rochefoucaulda: „lenistwo często panuje nad innymi namiętnościami”, jest skrojone jakby na jej miarę. Może był to też podszept tej cholernej babskiej intuicji. Może. A może po prostu brak wiary w jego zdolności, tak czy inaczej zawsze wychodziło na jej. I o to jej chodziło, żeby tak właśnie wychodziło. Nigdy, uwierzcie – nigdy nie próbowała o tych sprawach rozmawiać, dyskutować z determinacją kogoś, kto jest do głębi przekonany, że ma rację. W ostateczności nie zastosowała też żadnego z bogatego przecież arsenału kobiecych sposobów, by mężczyznę do swoich argumentów przekonać. A kiedy było źle, nie robiła nic, by pomóc.

W tym była jak widz na trybunie amfiteatru zaciskający mocno piąstki, aby ten z gladiatorów na którego postawiła – wygrał.

Kiedy moment tryumfu nadchodził, legitymizował ironiczny uśmiech wąskich, ujętych w odwrócony nawias ust i ten tryumfalny okrzyk wieszczki, której proroctwo wcześniej kwestionowano: „a nie mówiłam!”. A potem można już było do woli biadać nad złą dolą rodziny, w którą on ją wpędził. Dacie wiarę, że te naście lat małżeństwa przesiedziała jako widz na trybunie, mocząc ręce w wodzie z mydłem?

I dziś na niej zasiądzie, ale dziś… dziś jak nigdy przedtem jej proroctwo ma szansę się nie spełnić.

Od rodziny pożyczył brakujące pieniądze, kupił dolary i z dowodem wpłaty pojechał do Torunia. W autobusie toczyła się przedziwna gra. Ci, którzy już byli członkami organizacji, nie zasypiali gruszek w popiele i z zapałem pracowali nad tym, by w kandydatach na inwestorów wzbudzić zazdrość i podziw, a przede wszystkim żądzę posiadania dużych i jak argumentowali łatwych do zdobycia pieniędzy.

Opowiadali o premiach, jakie wpłynęły na ich konta w ostatnim czasie, kupionych samochodach, zagranicznych wakacjach, pozytywnych zmianach w ich życiu i o tym, ilu członków organizacji zarabia już dzięki nim. Całą drogę do wymarzonego eldorado w każdym miejscu dużego, wypełnionego po brzegi poszukiwaczami złota autobusu pobrzękiwało jak w „Kabarecie”: money, money, money

To dziwne, że takie zachowanie nie obudziło jego czujności, obaw, zresztą na to było już za późno, a poza tym jego umysł otępiały, zmącony wysokoprocentowymi oparami szans, jakie ten wyjazd przynieść z sobą może, roił o nieodległym już powodzeniu.

Siedział z głową opartą o fotel, pod zamkniętymi powiekami widział siebie na miejscu tych, którzy teraz z takim udawanym entuzjazmem opowiadają o swoich rzekomych sukcesach. W Toruniu po kilku godzinach indoktrynacji zrozumiał wreszcie, w co wdepnął.

Klął siebie w żywy kamień za głupotę, pieprzoną naiwność, na ten kretyński, niczym nieuzasadniony optymizm, który zawsze wyprowadzał go na manowce. Podszedł do kolegi i powiedział: – W coś ty mnie, stary, kurwa, wrobił! Nie daruję ci tego. Zobaczysz, że będzie z tego wielka chryja, to tylko kwestia czasu. Pieprzona piramida.

– A czegoś ty się spodziewał? Przecież – nie udawaj – od samego początku wiedziałeś, że tak właśnie jest. Poza tym to legalny biznes i jedyny, jaki znam, który w niczym nie ogranicza i takie też może przynieść zyski. Tylko trzeba wierzyć i pracować, pracować, pracować.

Wracał przerażony, milczący i wyobcowany w rozentuzjazmowanym, wesołym, podpitym towarzystwie. Myślał już tylko o jednym… żeby jak najszybciej odzyskać utopione w tej kloace zielone, ale by to mogło się powieść, musi teraz innych w to gówno wepchnąć, roztaczając przed nimi bajeczną wizję bogatej a niedalekiej przyszłości.

Po powrocie natychmiast zakasał rękawy i ruszył na łowy. Do diabła z wyrzutami sumienia, etyką, uczciwością i tym podobnymi moralnymi głupstwami. To jest gleba, którą z uporem żłobią i obsiewają naiwni biedacy i na której nie wyrośnie żadna fortuna. Teraz najważniejsze to odzyskać forsę i oddać długi. Szlag by to trafił!

Chętnych, by zarabiać w niekonwencjonalny sposób, na pozór było wielu. W rozmowach z nimi nie wdawał się w szczegóły. Mówił tylko o możliwościach, by rozbudzić zainteresowanie, o reszcie mieli się dowiedzieć na mityngu w Toruniu. Jeździli chętnie, tym bardziej że za darmo i jeszcze był obiad.

Umawiał spotkania, rozmawiał i jeździł, rozmawiał i jeździł, a czas nieubłaganie płynął i jakoś nikt w to wejść nie chciał. Zwlekał, zwodził w końcu mówił „nie”.

Wreszcie, po trzech miesiącach poszukiwań, pierwszy sukces. Znalazł małżeństwo, które podpisało umowę. To podtrzymało rachityczny już promyk nadziei.

I wtedy wybuchła bomba – w gazetach zaczęły mnożyć się niepochlebne artykuły o organizacji. Przeczytał je wszystkie, wiedział, że piszą w nich prawdę, która ściskała za gardło i wiązała ręce.

Coraz trudniej było znaleźć chętnych na wyjazd, nie mówiąc już o całej reszcie.

Wreszcie w „Ekspresie Porannym” ukazał się ten, który wszelkie nadzieje rozwiał, a całą sprawę w zasadzie zakończył. Ów dziennik donosił, że właścicieli, założycieli „Feniksa” – bo właśnie taką owa organizacja nosiła nazwę – aresztowano w Niemczech za machinacje finansowe. W konsekwencji zamrożono ich bankowe konta tam, w Polsce i w kilku innych europejskich krajach. Ale proceder ten nie umarł od razu śmiercią nagłą a niespodziewaną. Umierał powoli w konwulsjach i okropnym bólu tych, którzy w nim utopili swoje nadzieje i pieniądze, a szans na ich odzyskanie już nie mieli. Także i on pogrążył się w rozpaczy i wstydzie, że oto znów go ktoś okpił, że znów zabrakło mu rozwagi, wyobraźni, przezorności, że po raz kolejny przegrał. Przegrał przez ludzi i swoją sytuację życiową wiążącą mu coraz cięższy kamień u szyi. „Podlec zdoła oszukać lepszego męża, słowami uwodząc go pokrętnymi, do których dołoży przysięgę”. Czyż te słowa Hezjoda nie pasują jak ulał do postępowania kolegi?

To już nie żarty, tonął.

Na dzisiejszy koncert i after party wysłał koledze i jego małżonce specjalne imienne zaproszenia, z nadzieją, że przyjdą. Sprawdził: nie zmienili adresu zamieszkania, powinny więc były dojść.

Osiem koszmarnych miesięcy był bez pracy. Ten koszmar, jak w dobrze napisanym thrillerze, z każdym mijającym dniem nasilał objawy napięcia, strachu, w końcu przerażenia.

Wtedy praca była lustrzanym zajączkiem na murze, rzucanym przez los. On konsekwentnie biegł w jej stronę, wyciągał ręce… i nic, i tylko klął z bezsilności. Bo jakoś zawsze nadciągała ciemna chmura i światełko znikało albo ktoś go uprzedził.

Żył nędznie z „kuroniówki”. Czasem dorobił coś na czarno. Wiara w to, że niebawem się

Poprawi, opadała z niego powoli, tak jak powoli opada z sił długodystansowiec.

Przychodzi moment, w którym kontynuuje bieg już tylko siłą woli, bo wie, że meta w końcu gdzieś jest i z każdym krokiem bliżej. Każde zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną było bodźcem, który budził pogrążającego się w zwątpieniu ducha. Budził, ale na krótko, a każda taka rozmowa była, niestety, rozczarowaniem.

Prowadzili je durnie wypchnięci zza firmowych biurek w delegację, na łowy.

Nafaszerowani jak pierogi książkową wiedzą z kłębiącymi się pod czaszką oparami alkoholu po nocnej balandze, ukrywający przekrwione oczka za chmurą śmierdzącego, tytoniowego dymu. Pytali wszyscy o to samo, jakby kartkę z pytaniami przekazywał jeden drugiemu.

A jakie ma doświadczenie?

A dlaczego szuka pracy?

A dlaczego chciałby pracować u nich, a nie gdzieś?

A jakby sprzedał ich produkt (szukał pracy handlowca, sądząc, że to jego powołanie) komuś, kto podobnych ma już kilka?

A ile chciałby zarabiać i dlaczego tak dużo, ha, ha, ha?

A czy jest zdrowy i czy po wojsku?

Niektórzy dorzucali do tego pytania o przynależność partyjną, wyznanie…

Portret mężczyzny z rogiem kozła w tle

Подняться наверх