Читать книгу Kolekcjonerka zbrodni - Zuzanna Pol - Страница 7
Jej Motylicz
ОглавлениеW piaskownicy usypywała nagrobki dla żab. Nie wszystkie zmarły śmiercią naturalną. Niektóre zginęły przy udziale osób trzecich, inne w nieszczęśliwych wypadkach, o które na wsi nietrudno, część w wyniku przemocy. Głupiej i okrutnej, ale – o ile pamięta – pociągającej na tyle, że jednak ginęły następne, a na cmentarzu pojawiały się kolejne mogiły. Za życia dręczona, a ostatecznie nadmuchana żaba po śmierci mogła cieszyć się spokojem, szacunkiem, a nawet liczyć na dziecięcą, żałobną pieśń. To były niewinne zabawy dzieciństwa Kolekcjonerki. W jej piaskownicy nie wolno było stawiać zamków ani kopać dołków, przesiewać ani prowadzić innych prac naśladujących życie prawdziwych dorosłych. Do zabawy i udawania służyła ta druga piaskownica. Tam wrzało od gotowania zup, pieczenia piaskowych tortów i sadzenia bab, a przy okazji z wesołej, pełnej jazgotu, gwaru i krzyku piaskownicy dochodziły te same „kurwy”, „chuje pierdolone”, co z okien rodziców tej radosnej czeredy. Tymczasem w piaskownicy Kolekcjonerki otulone cmentarną ciszą gniły spokojnie pod ziemią truchła żab. Zbierała je rozjechane z drogi, znajdowała rozdeptane w lesie albo na podwórku, nadmuchane przez dzieci i pływające jak korki w kałużach. To była pierwsza kolekcja, przykryta piaskiem, uporządkowana starannie w alejkach żabia nekropolia.
Kiedyś się zgubiła. Właściwie to nie zgubiła, tylko schowała się w krzakach malin, które rosły za grubym drzewem, więc nikt jej nie mógł zobaczyć. Tam skulona usiadła na ziemi i jadła te ciepłe, nagrzane słońcem, pachnące maliny. Dobrze słyszała, kiedy mama zawołała ją na obiad. I później, kiedy zaczęły się poszukiwania, bo obiad już stygnął. Wołali, chodzili, wypatrywali, nasłuchiwali. Zaczęli się denerwować. Jej matka, siostra, starszy brat i sąsiadka, która usłyszała, że coś się dzieje, że jest ruch i że nie daj Boże coś ją ominie, jakieś ważne sąsiedzkie zdarzenie typu dziecko złamało nogę albo sąsiad zarysował samochód. Dlatego przyleciała natychmiast, z ciekawości i z sąsiedniego bloku. A ona siedziała w bezruchu w swojej kryjówce z ustami pełnymi malin. Patrzyła na nich, jak coraz szybciej biegają po ogrodzie, potem dalej po polu, jak w panice lecą do lasu, wracają i coraz głośniej krzyczą. Patrzyła na swoją matkę, którą w końcu coś ruszyło z otępienia, drętwoty codziennej i ogólnego niezadowolenia ze wszystkiego, z milczenia i patrzenia w dal sprzed domu zmęczonym po pracy wzrokiem. Widziała, jak matka z ciotką biegały, jakby je ktoś nakręcił. Wiedziała, że to ona je nakręcała zza swojego drzewa, i podziwiała, jak działała napięta do granic możliwości sprężyna. To ona wprawiała je w ruch, ale i w chaos i strach. Znalazła ją ciotka, przyprowadziła za rękę do mamy i podarowała swoje znalezisko: „No masz, znalazłam tę twoją zgubę”. To był jedyny raz, kiedy mama ją przytuliła. Przyciągnęła do kolorowych kropek na swojej bluzce. A one ją po prostu zalały. Mama otoczyła ją tymi swoimi kropkami, a ona patrzyła, jak cała panika, napięcie i lęk nagle zniknęły z jej twarzy, bo jej mała córeczka była już przy niej, bezpieczna. Była z nią. Wśród opowieści zbieranych przez Kolekcjonerkę nie ma takich historii.
Później matka już nigdy tego nie zrobiła. Nigdy już jej nie przytuliła. Pewnie nie miała powodów, bo córka już nigdy więcej nie nakręciła w ten sposób swojej rodziny. Nie została wtedy porwana, zgwałcona, wyrzucona w krzaki, nikt nie powiesił jej na gałęzi w lesie ani nie potrącił samochodem i nie zostawił jak kota na drodze. A jednak jej nieobecność podsuwała matce najstraszniejsze ze wszystkich dramatycznych myśli. Jej nieobecność miała o wiele większą moc niż jej obecność, której z reguły nikt nie zauważał. Kolekcjonerka była trochę przezroczysta, zresztą do dziś jest bardzo blada. To wtedy poczuła, że czarne scenariusze mają wielką moc i poruszają wyobraźnię ze szczególną siłą – swoją bezwzględnością i drętwotą. Są w stanie wyrwać z przyjemnego letargu, w jakim zatopiona jest jej wieś, zresztą nie tylko jej. Dlatego nieobecność i śmierć zaczęły ją pochłaniać, pasjonować coraz bardziej. Stąd się wzięła ta przygnębiająca kolekcja. Z chęci wyrwania z obojętności wobec krzywdzonych codziennie dzieci, które słuchają tych „kurew” i „chujów”, a później przynoszą je do piaskownicy razem z zabawkami, a kiedy dorosną – rozdają te same klapsy, które same dostały. Tyle że ze zdwojoną siłą, czasem nawet śmiertelną. Wszystko owiane jest tajemniczą, wiejską zmową milczenia, przez którą katowane latami kobiety umierają w ciszy, bite dzieci nie płaczą zbyt głośno, a głodzone psy nie ujadają. A nawet jeśli jakaś baba zacznie wrzeszczeć, to chłop ją uciszy, a reszta i tak nie słyszy. Przekonanie, że sprawy domowe i rodzinne załatwia się w czterech ścianach własnego domu, a nie na komisariacie, też wzbogaca tę niewesołą kolekcję. A zaczęło się od smutku ślicznej, bladej dziewczynki o wielkich czarnych oczach, urządzającej ceremonie dla ofiar, nad którymi nikt nie płakał.
Dziś Kolekcjonerka zbiera ofiary przemocy, dzikiego okrucieństwa, bezdennej głupoty i banalnego zła, by opisać je na swoim blogu. Historie te pochodzą z różnych zakątków Polski, ale jej samej przypominają przede wszystkim rodzinny Motylicz, przeciętną polską wieś, jakich tysiące. Taką sielską, beztroską, okrutną, zdziczałą i patologiczną, z daleka piękną, a z jeszcze większej odległości spokojną. Im bliżej, tym więcej zaburzających malowniczy krajobraz detali. Te falujące złote łany zboża w oczach Kolekcjonerki są miejscem, gdzie zgwałcono jej koleżankę, gdzie odnaleziono ją na wpół żywą, pobitą. Nie wróciła już do ich szkoły. Za wielki wstyd – „wstyd na całą wieś” i obraza moralności. Wywieziono ją do miasta, do szkoły z internatem. Zgwałcona, pobita i na koniec jeszcze ukarana, wpadła potem w bardzo złe towarzystwo i „się puszczała” z kim popadło. Tak jakby tam u nich na wsi towarzystwo było dobre i jakby miało jakiekolwiek znaczenie, czy się chciała puszczać czy może nie. Wieś Kolekcjonerki nie oczarowuje, tylko przeraża. I nie jest to groza filmowa, ale realna, przeżyta przez prawdziwych ludzi gdzieś tam w polskich wsiach na Kaszubach, w Zachodniopomorskiem i na Podhalu, a nie bohaterów powieści czy nowel. Kolekcjonerka zbiera zbrodnie prawdziwe, a nie te zgrabnie, logicznie wymyślone, estetyczne i emocjonujące. Filmowi mordercy wykazują się zwykle niesamowitą przebiegłością, ostrą jak brzytwa inteligencją, która pozwala im kreślić wymyślne scenariusze, dzięki czemu policja depcze im po piętach, ale oni ciągle wyprzedzają ją o krok, a do tego jeszcze są zabójczo przystojni. W tej kolekcji nie ma takich zbiorów.
Zamiast nowojorskiego, uwodzicielskiego American Psycho jest para pryszczatych nastolatków z powiatowego miasta. Zamiast wystrzału rewolweru jest cios siekierą albo uderzenie tłuczkiem do mięsa, bo takie sprzęty są zazwyczaj dostępne w domach. Zamiast szampana leją się wódka aromatyzowana i tanie wino. Śmierdzi starym moczem, zatęchłą piwnicą, zgniłymi ziemniakami i przetrawionym alkoholem. Swoje zbiory Kolekcjonerka umieszcza w krajobrazie rodzinnego Motylicza. Motylicz to jej natręctwo. Zostawi w niej ślad, jak znak przynależności wypalany kiedyś na skórze zwierząt, bolesny, cuchnący palonym ciałem. Zostawi ranę, po której poznać ją można przez całe życie – o, to nasza kwoka, nasze stado! Tak, Kolekcjonerka jest z tego samego stada zranionych w dzieciństwie, poniżanych i bitych. Dlatego ludzi z takimi samymi znakami-ranami rozumie, szuka ich, tropi i śledzi. I kolekcjonuje na swoim blogu, umieszcza tam jak znaczki w klaserze. Ta strona w klaserze poświęcona jest zabójcom, tutaj cała seria gwałcicieli, a następne rzadkie serie sadystów i zboczeńców. Pod każdym szczegółowy opis: co zrobił, jak zwabił, jak zabił, zaszlachtował, pokroił, jak się pastwił. Taka to historia i taka kolekcja. Czytelnicy mogą sobie ją dowolnie przeglądać, wybierać pojedyncze eksponaty odrzucających ludzkich patologii. Mogą komentować, oburzać się, ferować wyroki, skazywać na dożywocie, torturować, potępiać do woli, wstrzykiwać trucizny, kamienować i wieszać. Czytać i podziwiać – to ludzie tacy sami jak my, ale o ile straszniejsi, bardziej okrutni. Nieludzcy, ale ludzie jeszcze. Jest to kolekcja osobliwości przerażających i odrażających o wiele bardziej niż kobieta z brodą, bliźniaki syjamskie czy Pigmej w XIX wieku. Tych także kolekcjonowano i wystawiano ku uciesze oraz przerażeniu ludzi, którzy nie byli pewni, czy to na wystawie to jeszcze człowiek, czy już tylko osobliwość. Kolekcjonerka w swoich zbiorach – choć czasem trudno nam w to uwierzyć, jak tamtym, którzy przez binokle oglądali Pigmeja – umieszcza ludzi właśnie. Opisuje czyste okrucieństwo. A to już wybitnie ludzka cecha.
„Takie jest życie – mawiała jej matka – takie jest życie”, które Kolekcjonerka opisuje na blogu pod pseudonimem Kvoka.
Nie pamięta, żeby używała swojego prawdziwego imienia. W którymś momencie zostało ono odłożone na później, zamknięte w szufladzie – jak będzie potrzebowała, to sobie tę szufladę wysunie i wyjmie z niej imię w ogóle niestosowane, całkiem jak nowe, wystarczy odkurzyć. I od razu można używać. Ale na razie nie jest gotowa i jest ciągle Kvoką z Motylicza. Na razie nie ma potrzeby używania imion i nazwisk. Zupełnie jak w podanych do publicznej wiadomości wyrokach sądowych. Co za różnica, czy miał na imię Piotr czy Paweł, czy mieszkał w Babicach Starych czy w Działdowie? Jako Kvoka pisze anonimowo, ale z drugiej strony jest zarówno Kvoką wirtualną, znaną swoim czytelnikom, jak i Kwoką z krwi i kości, znaną swoim znajomym, która pracuje, ma kota, ma chłopaka i ma swoją pasję do kolekcjonowania. Tę Kwokę z realu wymyśliła jej babcia. Ta babcia patrzy co ranka, jak jej mała wnuczka wychodzi na podwórko pod wiejskim blokiem. Ledwo uchyla drzwi klatki schodowej, a już zbiegają się kury z całej okolicy. Ona bierze je na ręce, przytula, całuje. Potem wychodzi z domu, a za nią po podwórku goni już cała banda tych kur. Uwielbiała ich towarzystwo. Była ich kwoką. Karmiła je, szukała smakołyków, robiła dla nich przetwory na zimę. Zbierała do słoików: larwy, dżdżownice, robaki, żuki, muchy, a nawet łapała i gromadziła komary. Potem zakręcała wieczko. Nie tak dawno mama odkryła w piwnicy taki słój z owadzimi przetworami i wyrzuciła go do śmieci. Zrobiło jej się naprawdę przykro, bo nawet nie zapytała. A to była przecież jej pamiątka z dzieciństwa. Innej nie miała. Tylko te truchła robacze sprzed lat. Zawekowane owady i niedoszłe chrząszcze, zmumifikowany pokarm dla kur, całe cmentarzysko w jednym słoiku. Żałuje, że tego nie widziała, pewnie poodpadały im nogi, poleciały skrzydła z pleców, chitynę podziurawił czas, może się pozjadały – kto wtedy został? Bo jest możliwe, że wekowała je żywcem. Niestety mama robiła porządki. I trach! – po pamiątkach.
Jest w zbieraniu jakaś beznadziejna walka z czasem, jakiś maniakalny przymus wracania do przeszłości. Natręctwo patrzenia wstecz dziś, dotykania jej, gładzenia dzisiejszymi rękoma, wąchania jej zapachu po latach. A jednocześnie to tylko kolekcja, pozbawiona życia, ułożona, posegregowana w szufladach, ustawiona na półkach. Oto kolekcja starych kapeluszy, które kiedyś nosiło się na randkę, zabierało w podróż do słonecznej Italii, wkładało do zdjęcia albo na pogrzeb. A teraz kolekcja takich kapeluszy jest już tylko zbiorem smutnych, dawnych, niepotrzebnych przedmiotów w ich kształtach i w resztkach po ich dawnych kolorach. Nigdy nie dowiemy się, gdzie były i jaki podziw albo niesmak wywoływały w towarzystwie. Może ktoś na nie patrzył z uwielbieniem do ich właścicielki, a może ktoś spod takiego kapelusza lał łzy strumieniami. Może wkładano ten kapelusz, bo przynosił szczęście w biznesie lub sprzyjał miłości. Był talizmanem albo prezentem, tym jedynym, jaki podarowała wnuczce oschła babka.
Jej kolekcja zbrodni jest inna. Nie ma przedmiotów, są wydarzenia, jeszcze niektórzy je pamiętają, czasem coś do niej napiszą. Tworząc ją, zbiera fakty, szuka wypowiedzi, opinii biegłych, mów sędziów, wyroków, reportaży z miejsc zbrodni, zdjęć, artykułów, filmów. Czyta metkę na kapeluszu, dowiaduje się, gdzie został wyprodukowany, w jakich latach – ale nigdy nie dowie się o nim wszystkiego. Kolekcjonerka łapie ciąg zdarzeń i ich zakończenie, czyli ogłoszenie wyroku. Tyle że opisany przez nią koniec każdej historii nie jest właściwym jej końcem, bo ktoś gdzieś musi z nimi żyć dalej. Ktoś stracił dziecko, ktoś swoją przyszłość, a inny wolność. Na zawsze. Uduszona dziewczynka nie zmartwychwstanie ku radości rodziców, którzy stracili dziecko i szczęście na zawsze. Sąsiedzi, znajomi lub rodziny tych, którzy zostali zamordowani, gdzieś jeszcze żyją, ale nie ma potrzeby sprawdzania już gdzie. W kolekcji ważna jest tylko przeszłość, ważna jest sama historia, której możemy się przyjrzeć dzisiejszymi oczyma – żeby dowiedzieć się o ludziach więcej, żeby wyciągnąć morał i na przykład uciec, kiedy jeszcze można, zauważyć zagrożenie, wezwać policję. Żeby nie zostać obojętnym. Wielu zbrodni można uniknąć w przyszłości, wtedy kiedy zareaguje się na czas. W przeszłości nie było to możliwe i musi tak już zostać. Życie toczy się dalej, każdego dnia. Jedni przeżyli tragedię i żyją nią naznaczeni, a inni może dopiero jej doświadczą. A może jednak uciekną? Może ta dziewczyna, której jej własny chłopak zacisnął właśnie na szyi ręce, jednak od niego odejdzie, zdąży go zostawić, zanim będzie za późno. Kolekcjonerka wie, że duszenie to ostatni sygnał alarmowy. Dalej są tylko kalectwo i śmierć.
Patrzy na świat kolekcjonerskim spojrzeniem. Widzi, jak ktoś za mocno szarpnął za rękę swoją dziewczynę albo „kurwa, rusz się, gnoju!” – wrzasnął do dziecka, które nie chciało zrobić ani kroku do przodu. Widzi, jak ogolony na łyso młody chłopak z głęboko osadzonymi oczyma idzie nienaturalnie sprężystym krokiem. Mija go i aż ma ciarki na plecach. Wie na pewno, że to chłopak, który lubi mocno bić. „Dresy kochają najmocniej” – sami tak o sobie mówią. Widzi te spojrzenia, które przylepiają się do jej biustu i nie chcą odpaść, zna myśli, które towarzyszą tym spojrzeniom – „suka, błagałaby na kolanach, żebym przestał”. Widzi smutne dzieci, takie same jak ona kiedyś.
Wszystkie zdarzenia z jej kolekcji miały miejsce, zostały opisane w prasie, w literaturze, w pamięci sąsiadów. Te głośniejsze osiągnęły zasięg ogólnopolski, o tych kameralnych pisały lokalne gazety. W głowie Kolekcjonerki każda z opisywanych spraw zaczyna się w Motyliczu, czyli wszędzie, czyli nigdzie. Miejsce jest przypadkowe, nieprzypadkowe są tylko mechanizmy, które doprowadzają do tragedii. Przypadek sprawił, że jej dziadkowie osiedlili się właśnie w Motyliczu i nigdy stąd nie wyjechali, a jej matka i ojciec zrobili podobnie. Kolekcjonerka jest pierwszym pokoleniem emigrantów z Motylicza, może stąd to natręctwo powrotów pamięcią. Z chaosu nieznanych miasteczek i obcych wsi, gdzie miały miejsce opisywane przez nią zbrodnie, ucieka do porządku, który dobrze zna. Do Motylicza. Stąd właśnie wyciąga usłyszane kiedyś rozmowy, wyjmuje je zza szafy własnego domu, zza brudnych półek w sklepie u pani Danusi, z szeptów na przystanku – jedynym zadaszonym miejscu w całej wsi. Przywołuje pijackie awantury pośrodku szosy, którą jeżdżą rozpędzone samochody, a pijani motyliccy kowboje w gumofilcach próbują je zatrzymać, rzucając się na maski samochodów, tak samo od lat. Miesiącami, latami tkwią przy głównej drodze. Czasem udaje się takiemu wstrzymać ruch, tak że i pekaes się spóźnia – „A co? Nie wolno? A u siebie jestem!”. U siebie wolno więcej, a tych najbardziej swoich i własnych wolno nawet i zabić.
Kolekcjonerka wraca do Motylicza jak morderca w miejsce zbrodni. To wewnętrzny przymus, z którego nie może się wyzwolić, chociaż pekaes w końcu przyjechał i wywiózł ją daleko stąd, minął następną wieś, jeszcze jedną i kolejną, taką samą jak ta jej, by wypluć pasażerkę na dworcu w mieście. Miasto było obietnicą zmiany. Niespełnioną. Nie udało się Kvoce wyrwać z Motylicza. Ciągle tam siedzi, gdy pisze o zbrodniach, których przecież nie była świadkiem. Nie była, a mimo to czuje, że wszystko widziała w drobnych szczegółach, że dobrze zna zarówno miejsce zdarzenia, jak i ofiarę. Może chodziła z nią do szkoły. Może była jej sąsiadką, tą wesołą, trochę czasem podchmieloną młodą dziewczyną, za którą oglądali się ich niezadowoleni ze wszystkiego ojcowie, na którą patrzyły z zazdrością ich najczęściej zmęczone i senne matki. Sprawców też widywała tu często. Stała za nimi w kolejce w sklepie, brali zwykle tanie wino – prosili po prostu o tanie wino, a pani Danusia wiedziała, że ma podać „Czar Sołtysa”, spirytusowy napój winopodobny o smaku truskawkowym. Zawsze ją dziwiły nazwy tych napojów, wymyślane przez osoby, które nigdy ich nie piły. Te nazwy były jakby karą za sam zakup tego produktu. Smak był potworny, moc powalania straszna, przymus picia tego trunku nie do opanowania i na sam koniec jeszcze ta nazwa. Jakby żul, który to pije, nie był już dość upokorzony samą sytuacją, że siedzi oto w kucki pod sklepem i ciągnie ten truskawkowy winopodobny napój, jakby pił wodę ratującą go od śmierci z pragnienia, to jeszcze pije „Czar Sołtysa”, czar człowieka, o którym można śmiało mówić, że wszystkiego miał w nadmiarze, ale właśnie czaru to za grosz. Albo wino wzmocnione „Corrida”, które jest jakby zapowiedzią tego, co za chwilę się stanie, albo może obietnicą, bo nuda czasem potrafi być na wsi naprawdę dojmująca, a korrida zapowiada: emocje, akcję, poruszenie, ekscytację. O tym, że również i krew, na razie nikt nie myśli. Ma tylko nadzieję, że jej dziadek – który był takim żulem na naprawdę wysokim już poziomie, na szczycie menelstwa, leżącym w krzakach przez całe popołudnia – ma nadzieję, że nie czytał etykiet napojów, które kupował, i nie zauważył cynizmu leksykalnego copywriterów z miasta. Wypił, pobredził, że „kurwa to i chuj tamto, a pizda siamto”, i położył się w polu, w gumiakach, obaliwszy wino o nazwie „Tyran”. Babcię bił codziennie, niezależnie od marki trunku, który wypił.
Pewnie ten jej dziadek widywał w sklepie innego żula, tego zwykle pijanego młodego chłopaka, półanalfabetę, syna takiego samego żula i matki, która szczególnie interesowała się piciem wina „Szał” oraz zawsze miała swoje zdanie na każdy temat. Niezmienne, które wygłaszała właśnie pod sklepem, bo tam najliczniejsza była widownia i zbierali się najwierniejsi słuchacze – że generalnie i centralnie ona to pierdoli. Ich dom stał przy starej jabłonce, na górce, pod którą nigdy nie mogli podejść, bo zwykle za bardzo napili się pod sklepem. Mozolnie próbowali się wspiąć, ale upadali w błoto i znów się z niego podnosili, coś tam, kurwa, pod nosem złorzecząc. To chłopak z tego domu będzie szedł przez wieś i zabijał. Potem Kvoka wraca do swojej szkoły, pod którą codziennie za pięć ósma podjeżdża autobus, robi pętlę honorową wokół pozbawionej kwiatów kwiatowej rabaty, w końcu staje i z sykiem otwiera drzwi, przez które najpierw wysypują się dziecięce krzyki, a potem kolorowe teczki, plecaki z przyczepionymi do nich dyndającymi ludzikami. To tym autobusem jeździ niedoszła para, chłopak i dziewczyna. Zanim zaczną ze sobą chodzić, on ją udusi. Na razie idą spełniać swój obowiązek szkolny, bez entuzjazmu. Po południu, kiedy autobus będzie wracał, rozwożąc dzieci po domach powtykanych jak pinezki w policyjną mapę, w pejzaż przykryty śniegiem, minie białą furgonetkę. Kieruje nią pracownik pobliskiej rzeźni, pedofil, który długo patrzy z pożądaniem na dzieci przebijające się przez zaspy. Na razie odjedzie, ale niestety niedługo wróci, w szóstym rozdziale tej książki.
Są w jej Motyliczu trzy drogi. Jedna główna, przy której stoi coraz więcej latarń, dwie podporządkowane, gdzie ich brak. To tymi drogami jeżdżą pijani miejscowi kierowcy. Przy jednej z tych dróg dziewczyna z jej szkoły wbije na pal jakiegoś pijaczka z bieda-domku pod lasem. Kiedy Kolekcjonerka chodziła główną drogą, jeszcze nie było przy niej chodnika, dlatego do dziś palą się tu znicze, leżą kamienie z wygrawerowanym krzyżem i ze słowami „Mateusz, nie zapomnimy” i „Odpoczywaj, Aniu”. Kierowcy byli pijani jak większość mieszkańców tej wsi. Reszta to już dróżki i skróty przez wieś, którymi kiedyś pędziły traktory należące do PGR-u. Został jeszcze kawałek bukowego lasu, taki ostaniec, pamiątka jeszcze sprzed czasów PGR-u. Nie można się tu zgubić, bo lasek jest wielkości parku. To miejsce, w którym młodzi uczą się od starych picia wódki. Oprócz buków stoją tam też: zepsute pralki, dziurawe zlewozmywaki, zderzaki samochodów i co tam komu zalegało w przedpokoju. Dzieci szkolne co roku sprzątają świat i w plastikowych workach wynoszą leśne plony. Opon nie uniosą. Na szczęście! Opony przydają się do siedzenia, kiedy mokro i od ziemi ciągnie, dlatego zostają na wyposażeniu lasu i leśnej meliny. Któregoś roku dzieci, sprzątając świat ze starych kaloszy i z puszek po piwie, zobaczą pod liśćmi ręce związane białym plastikowym sznurkiem do snopowiązałek.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.