Читать книгу Emancypantki - Болеслав Прус, Болеслав Прус - Страница 12

Tom I
13. Stary i młody tego samego gatunku

Оглавление

Do przedpokoju zadzwoniono i panna Klara opuściła gabinet. Pani Latter głęboko odetchnęła zobaczywszy, jak rozpływa się między portierami wysoka figura nauczycielki.

„Mielnicki!” – pomyślała słysząc ciężkie tupanie i zdejmowanie dużego futra w przedpokoju.

Jakoż wszedł jegomość otyły i rumiany, w jasnych spodniach i rozpiętym surducie, z grubą dewizką na kamizelce i grubą fałdą na karku.

– A cha, cha!… – zaczął jegomość obcierając siwe wąsy z mrozu. – Rączki całuję ubóstwianej pani… cha, cha!… O, cóż to znaczy?… Mizernie moja pani wygląda… Niezdrowiśmy, co?… Do licha, trzy dni patrzę na panią i co dzień widzę zmianę… Gdybym to ja mizerniał, byłoby, mościa dobrodziejko, zrozumiałe: zwyczajnie zakochany. Ale pani…

Pani Latter uśmiechnęła się i patrząc na niego z kokieterią, rzekła:

– Mizernieję, bo nie sypiam… Nie mogę spać…

– O, to niedobrze. Gdybym ja nie sypiał… A radziła się też pani kogo?

– Nie wierzę w lekarstwa.

– Jeszcze jedna cnota! – zawołał jegomość, gwałtownie całując ją po rękach. – A ja myślałem, że w takim skarbie, jakim bez zaprzeczenia jesteś pani dobrodziejka, że w takiej skarbnicy zalet nie dopatrzę już nic nowego, chyba – po ślubie.

– Znowu niedorzeczność! – przerwała pani Latter przeszywając go spojrzeniami, pod którymi jegomość wił się jak w ogniu.

– Nie mogę być dorzecznym, kiedy mi serce, mościa dobrodziejko, wysycha… Ale mniejsza o mnie… Otóż, skoro pani nie zażywasz doktorów, ja pani zapiszę lekarstwo na bezsenność. Ale ręka i słowo, że pani spełnisz zalecenia.

– Zobaczę, jeżeli nie będą bardzo złe.

– Będą wyborne! Bo to moje lekarstwo, mościa dobrodziejko, składa się z dwóch doz, jak pigułki Morissona.

– A więc?…

– A więc radykalnym lekarstwem na bezsenność będzie dla pani – wyjście za mąż… To radykalne… Bo pani, mościa dobrodziejko, przeszkadzają spać jej własne oczy, przy których, jakem uczciwy, mógłbym czytać gazety po ciemku. Tak świecą i palą…

– A to drugie lekarstwo?

– To drugie, tymczasowo, pozwoli pani, że przyszlę dziś… Mam kilka butelek wina tak doskonałego, że nie znajdziesz pani nawet u Fukiera… Jeden kieliszek do poduszki i bywaj zdrów!… Armatami nie zbudzą pani do rana…

Rada ta zrobiła na pani Latter mocne wrażenie.

– Tylko, proszę, niech pani prezenciku nie odrzuca, bo będę uważał za chęć zerwania stosunku…

– Ależ nie odrzucam, przyjmuję i dziś jeszcze spróbuję – odpowiedziała ze śmiechem pani Latter podając mu rękę, którą znowu ucałował.

„Gdybyś w tak natarczywy sposób zmusił mnie do przyjęcia pożyczki, o, to byłbyś wielbiciel!… droższy od Romea…” – pomyślała pani Latter dodając głośno:

– Zdaje się, że wszedł do przedpokoju ten młody człowiek…

Jegomość nagle zasępił się.

– A, więc przyszedł?… Phy, widzę, chwat chłopak. Bo ja, kiedy tu szedłem, byłem tak wściekły, że mówię pani dobrodziejce, bałem się samego siebie… Dopiero jej słodki obraz…

– Zostawię panów – rzekła pani Latter wyrywając rękę z uścisków jegomościa. Potem zadzwoniła, a gdy ukazał się Stanisław, zapytała:

– Czy jest ten młody pan?

– Pan Kotowski, jest.

– Poproś.

Pani Latter znikła w dalszych pokojach, a po chwili do gabinetu wszedł student. Był blady, miał obficie wypomadowaną głowę, na której mimo to podnosiło się kilka wicherków gęstej czupryny… Miętosząc w ręku czapkę kłaniał się i chrząkał.

Otyły jegomość, którego rumieńce miały teraz barwę popielatą, podniósł się z kanapy, wsadził obie ręce w kieszenie spodni i przypatrywał się figurze studenta oglądając po kolei jego wytarty mundurek, mizerną twarz i wypomadowane włosy. Nareszcie odezwał się grzmiącym głosem:

– No, i co mi pan powiesz?

– Pan mnie wezwał…

– Ja go wezwałem, paradny sobie!… Pan wiesz, przed kim stoisz?… Jestem Mielnicki, Izydor Mielnicki, opiekun i wuj Mani… panny Marii Lewińskiej… Cóż pan na to?…

Student pochylił głowę i machnął ręką, ale milczał.

– Widzę, że pan wymowny jesteś tylko w listach do pensjonarek.

– Niekoniecznie… – odparł student, ale pomiarkowawszy się milczał dalej.

– Zgubiłeś acan dziewczynę…

Teraz młody człowiek nagle podniósł głowę i kłaniając się niezręcznie, rzekł:

– Proszę pana… o rękę panny Marii…

Znowu ukłonił się i przejechał palcami po upomadowanej czuprynie, na której utworzyło się kilka połyskujących smug i jeszcze jeden wicherek.

– Czyś pan oszalał?… – wykrzyknął jegomość. – A cóżeś to za jeden?

Młody człowiek podniósł głowę.

– Jestem Kotowski, nie gorszy od Mielnickich… A w jesieni już będę lekarzem.

– Głupia profesja!

– Ha, proszę pana, bywają rozmaite… Nie każdy ma folwark.

– Ale bardzo wielu reflektuje na cudzy.

Teraz student zhardział.

– Proszę pana, nie ja reflektuję na folwarki, a tym mniej na pańskie. Wiem, że panna Maria jest uboga, i z nią się żenię, nie z folwarkiem.

– A jak ja nie pozwolę?

– Przecież ja się ożenię z panną Marią…

Stary szlachcic kręcił głową.

– Proszę pana – rzekł – jak pan możesz bałamucić dziewczynę, sam utrzymania nie mając?

– Ale będę miał. Pojadę na jakiś czas za granicę…

– Fiu!… a skąd pieniążki?

– Z tej samej kasy, która utrzymywała mnie w gimnazjum i w uniwersytecie… – odparł zirytowany student.

Stary jegomość zaczął chodzić po gabinecie śpiewając: ta, ta, ta!…

– Pojedzie za granicę… pieniędzy nie ma… ta, ta, ta!… – mruczał szlachcic. – No – rzekł nagle – a jak nie pozwolę wyjść Mani za pana?

– Mamy czas.

– Ale… jeżeli ja wypędzę ją z domu na cztery wiatry?…

– Musi dać sobie radę. Zresztą ja od wakacyj mogę zacząć praktykę.

– I truć chorych…

– Dlatego wybieram się za granicę, ażeby ich nie truć.

– I ażeby potem zabrać mi dziecko, które ja wychowałem, nie pan, panie… panie… – wybuchnął szlachcic.

– Kto wie, co jeszcze będzie. Może ja i panna Maria wywdzięczymy się za to, co pan dla niej zrobił.

Jegomość zamyślił się.

– Ile pan masz lat? – spytał po chwili.

– Dwadzieścia pięć.

– Dwa lata za granicą!… całe szczęście, że przez ten czas zapomnisz pan o dziewczynie, a ona o tobie.

– Nie.

– Co to jest nie?… A jak nie skończysz tam kursów?

– Skończę.

– Wariat pan jesteś!… Możesz przecie umrzeć.

– Nie umrę.

– Kyrie eleison! – zawołał szlachcic podnosząc ręce do góry.

– Gadasz tak, jakbyś z Panem Bogiem zrobił kontrakt. Każdy może umrzeć…

– Ale ja nie umrę, dopóki nie ożenię się z panną Marią – odpowiedział student z pewnością, która zastanowiła Mielnickiego.

Stary chodził po gabinecie i parskał jak koń. Lecz nie mógł znaleźć argumentu przeciw człowiekowi, który z niezachwianą wiarą twierdził, że pojedzie kończyć edukację za granicę, nie umrze i ożeni się z panną Marią.

– Z czego się pan utrzymujesz?

– Daję lekcje… Trochę piszę…

– Piękne teraz rzeczy piszecie!… A ile masz z tych lekcyj?

– Mam dwadzieścia pięć rubli miesięcznie.

– I z tego żyjesz, płacisz komorne?… Cha, cha, cha!…

– Nawet bywam w teatrze, jeżeli mi się podoba.

Stary szlachcic precz chodził, ruszał ramionami i złościł się. Wreszcie znowu zapytał:

– Gdzie pan jadasz?

– Rozmaicie. U „Honoratki”, „Pod Papugą”, w taniej kuchni, jak można.

– I wyjedziesz za granicę.

– Wyjadę.

– Apopleksja mnie zabije przez tego półgłówka! – zawołał jegomość. I nagle zatrzymawszy się przed studentem rzekł:

– Ja z panem skończę w dwóch słowach… Przyjdź acan jutro na obiad do Europejskiego Hotelu o dwunastej…

– Nie będę mógł o dwunastej, mam klinikę.

– Więc o której?

– Po pierwszej.

– No, to… przyjdź trochę po pierwszej do Europejskiego Hotelu, rozumiesz acan?… Ja panu muszę wybić te brednie z głowy… Nie ma całych portek i wyjeżdża za granicę… cha, cha, cha!… Chce się żenić i nie umrze!… No, wiecie państwo, jak żyję, nic podobnego nie słyszałem. Bądź acan zdrów, a nie zapomnij zaraz po pierwszej, bo nikt dla twojej przyjemności głodem morzyć się nie będzie… Bądź zdrów.

Z tymi słowy nie patrząc na studenta podał mu dwa tłuste palce, a trzecim z lekka uścisnął go za rękę.

Gdy Kotowski opuścił gabinet, weszła uśmiechnięta pani Latter i obrzucając szlachcica powłóczystym spojrzeniem rzekła:

– Dobre pan jednak musiał powiedzieć kazanie temu młodzikowi, bo aż do mego pokoju dolatywały pojedyncze wyrazy…

– Gdzie tam, mościa dobrodziejko! Owszem, teraz zrozumiałem, że taka bestia, taki dziki zwierz mógł dziewczynie zawrócić głowę. Imaginuj sobie, pani dobrodziejka, że on gada o przyszłości, jakby miał umowę z Panem Bogiem! Pojadę, mówi, za granicę, nie umrę, mówi – słyszała pani?… i jeszcze, mówi, ożenię się z panną Marią. Gadajże z takim!… Słuchając tego doznawałem, powiadam pani dobrodziejce, obawy, po prostu lękałem się… Bo jedno z dwojga: albo ten człowiek bluźni i na nas wszystkich sprowadzi pomstę bożą, albo… albo on ma taką wiarę, która góry przenosi. A jeżeli, proszę pani, on ma taką wiarę, i on ją ma, ja to czułem słuchając, więc… co my jemu możemy zrobić?… Wobec takich ręce opadają, bo człowiek widzi, że on zrobi, co zechce, i jeszcze innych pociągnie za sobą.

Pani Latter rumieniec wystąpił na twarz i błysnęły oczy.

– O, tak – odpowiedziała – kto ma wiarę, temu nic się nie oprze…

Szlachcic strzelił z palców i nagle chwytając obie ręce pani Latter zawołał:

– Złapałaś się, mościa dobrodziejko! Otóż i ja, choć niezgrabny i… trochę starszy od tego smarkacza, mam wiarę… Musisz wyjść za mnie, a nie wyjdziesz dobrowolnie, to cię porwę jak Rzymianie Sabinki… Nie uśmiechaj się, pani… Palmerstonowi, choć był o dwadzieścia lat starszy ode mnie, wytoczyła jedna, mości dobrodzieju, proces o… tego… Więc jeszcze ze dwadzieścia lat mamy przed sobą i Bóg mi świadek, zrobilibyśmy głupstwo nie korzystając…

Pociągnął ją na kanapkę i pomimo lekkiego oporu objął wpół.

– Nie traćmy czasu, mościa dobrodziejko, bo to grzech. Ja marnuję się, wreszcie i gospodarstwo nie tak idzie, jak powinno; a pani tracisz zdrowie, wdzięki, nawet sen borykając się z tą pensją, która ci nic dobrego nie przyniesie. Wierzaj mi, nic dobrego… Wiem, co gadają na mieście…

Pani Latter zbladła i zachwiała się. Stary szlachcic oparł jej głowę na swoim ramieniu i mówił:

– Rzuć pensję od wakacyj!… Córkę wydamy za mąż; wynajdziemy jej takiego jak Kotowski, co to pcha się, bestia, naprzód, nie pytając… Syn weźmie się do roboty, to mu zaraz wywietrzeje z głowy elegancja… A więc raz, dwa, trzy… i – zgoda!…

– Nie mogę… – szepnęła pani Latter.

– Co to jest, nie mogę? – oburzył się szlachcic. – Kobieta tak zbudowana jak pani… Cóż to, masz obowiązki, męża?…

Pani Latter wstrząsnęła się i podniósłszy na niego oczy pełne łez szepnęła:

– A gdyby… a gdyby?…

– Gdybyś miała męża?… – odparł nieco zdziwiony. – No, to pal go sześć!… Mąż, który przez całe wieki nie pokazuje się, nie jest mężem… Wreszcie cóż to, nie ma rozwodów?… A jak będzie trzeba, to potrafię strzelić w łeb… Tylko powiedz szczerze, co jest?

Pani Latter płacząc schwyciła go nagle za rękę i serdecznie ucałowała.

– Nie dziś – rzekła – nie dziś… Opowiem kiedy indziej… Dziś niech mnie pan już o nic nie pyta – mówiła drżąc i szlochając. – Nikt by nie przypuścił, nikt by nie uwierzył, jaka jestem nieszczęśliwa i opuszczona… Krąży około mnie, bo ja wiem, chyba ze sto osób; a nie mam żywej duszy, której mogłabym powiedzieć: patrz, ile ciężarów i cierpień dźwigać musi jedna kobieta…

Szlachcicowi poczerwieniały oczy.

– Widzi pan – mówiła patrząc na niego z obawą – ledwie pan do mnie serdeczniej przemówił, a już płacę za to niepokojem… Nie mnie myśleć o małżeństwie!… Ach, ale gdyby pan wiedział, jak potrzebuję człowieka, przed którym mogłabym się poskarżyć choć… czasami… Widzi pan, ucieknie pan ode mnie i już na schodach powie sobie: po co ja się wdałem z tą nieszczęśliwą?…

Mielnickiemu łzy spływały na siwe wąsy. Odsunął się od pani Latter, wziął ją za ręce i rzekł:

– Przysięgam na Boga, że nic nie rozumiem; ale tak mówisz pani do mnie, że wolałbym, ażeby mi nóż w serce wbili i jeszcze świdrowali nim… Do licha, przecie zbrodni nie popełniłaś?… Mówże, pani!…

– Zbrodni?… – powtórzyła pani Latter. – Skąd podobne myśli? Jeżeli nieszczęście i praca jest zbrodnią, no to tak, ale nic innego.

– At! – machnął szlachcic ręką – naczytał się człowiek romansów i coś mu się snuje po głowie. Wybacz, mościa dobrodziejko… ale jeżeli sumienie masz czyste…

– Mam, niech mnie Bóg sądzi! – odparła kładąc rękę na sercu.

– Cha, cha, cha!… – zaśmiał się stary jegomość. – No, więc po co te łzy i trwoga?… Nie pytam się o nic, bo mi pani sama kiedyś opowiesz, co cię boli, ale… Wstydź się, kobieto małej wiary!… To pani myślisz, że tylko takie smyki, jak Kotowski, mają odwagę?… Tylko oni mogą powiedzieć: nie umrę, dopóki nie zrobię tego a tego?… A toż chyba Opatrzności Boskiej nie byłoby na świecie, gdyby kobieta nieszczęśliwa, i jeszcze taka jak pani, nie miała komu zaufać!… Pluń na zgryzoty, mościa dobrodziejko; dopóki ja żyję, włos nie spadnie ci z głowy… Wyjdziesz za mnie czy nie wyjdziesz, zależy od ciebie… Ale od czasu, kiedyś zapłakała w mojej obecności, nie powiesz, że jesteś sama… Ja z tobą!… serce moje, ręka, majątek… wszystko należy do ciebie… Potrzeba ci czego, mów… Zrobię, jak zbawienia pragnę. No?…

Pani Latter siedziała ze spuszczonymi oczyma. Wstyd ogarnął ją na myśl, że nie dawniej jak przed godziną miała zamiar pożyczyć od tego człowieka cztery tysiące rubli w zamian za utrzymanie na pensji jego wychowanicy. Skąd jej przyszedł taki szalony projekt!…

– Może pani potrzebujesz pieniędzy – badał jegomość – bo nieraz pieniądz jest źródłem najcięższych kłopotów?… Rozkaż tylko: ile chcesz… Dwieście, pięćset rubli, a w razie wielkiej potrzeby, to i tysiąc znajdę na usługi…

Silny rumieniec wystąpił na twarzy pani Latter. Dla tego człowieka tysiąc rubli stanowi poważną sumę, a ona chciała wydobyć cztery tysiące…

– Więc ile? – nalegał szlachcic – bo czuję, że na dnie zgryzot leżą pieniądze niewarte jednej łzy pani, a nie dopiero bezsennych nocy.

Pani Latter podniosła głowę.

– Pieniądze mam – rzekła – ale często brak mi rady, a choćby tylko widoku życzliwego człowieka. Są to rzeczy gorsze aniżeli niedostatek…

– Żartuj pani z tego i wiedz, że masz we mnie sługę, który w ogień i wodę pójdzie za tobą. Nie nalegam dziś, bo pani sobie nie życzysz, ale proszę o jedno: gdy będziesz w potrzebie, choćby nawet chodziło… no, już nie wiem o co, odwołasz się do mnie. Dom mój wystarczy dla nas dwojga, tylko porzuć tę pensję, która ci życie zatruwa. Im prędzej ciśniesz ją, choćby ci nie zostało na owinięcie palca, tym lepiej zrobisz.

Podniósł się z kanapy, chcąc już iść.

– A gdybym kiedy – rzekła smutno pani Latter – gdybym kiedy naprawdę zapukała do drzwi pańskich?… Bo przecież mogę wszystko stracić…

– Trać, aby prędzej, i przyjeżdżaj – odparł. – Kiedykolwiek zajedziesz: w dzień czy w nocy, zastaniesz gotowe mieszkanie… Nie chcesz być moją żoną, możesz jednak być panią mego domu i gospodarstwa, które potrzebuje kobiecej ręki. Na pensję pluń… dość tych borykań się, przy których tracisz sen, a zapewne i apetyt!

Ucałował jej ręce i biorąc za klamkę drzwi dodał:

– Pamiętaj pani: masz swój własny dom! Ciężką krzywdę zrobiłabyś staremu nie rachując na mnie jak na Zawiszę. Nie tylko tacy smarkacze, jak pan Kotowski, mają wiarę… To bestia chwat!… Zabierze mi Manię, jak amen w pacierzu… A wino zaraz przyszlę i proszę pić co dzień…

– Do widzenia – rzekła pani Latter ściskając go za rękę.

– Upadam do nóg i… proszę pamiętać… To, com powiedział, warte jest przysięgi i nie zmienię słowa, tak mi Boże dopomóż.

Mielnicki opuścił gabinet po czwartej. Słońce zaszło i tylko różowy blask odbity od śniegów praskich nieco oświetlał pokój, a w nim panią Latter. Stała na środku, ręką podparłszy brodę, i widać było zdziwienie w jej pięknych oczach, na których jeszcze łzy nie obeschły.

Czuła, że przed chwilą coś zaszło, ale jej myśl zmęczona nie umiała tego sformułować. Zdawało jej się, że ona dotychczas nie żyła dla siebie, tylko dla innych, zawsze dla innych, i oto dziś przyszedł stary człowiek, prawie komiczny ze swymi oświadczynami, który wyraźnie powiedział, że – chce żyć dla niej.

Czy podobna, ażeby ktoś mógł się nią interesować?… Czy możliwe, ażeby znalazł się człowiek, który nie tylko nie wymagał usług od niej, ale jeszcze chciał sam jej służyć?… Przecież to ona służyła wszystkim: pierwszemu mężowi, drugiemu, uczennicom, nauczycielom, służbie, a nade wszystko synowi i córce.

I oto dziś, kiedy już dawno skończyła lat czterdzieści i minęły jej wdzięki, kiedy ją wszyscy opuszczają albo wyzyskują i dręczą, zjawia się człowiek, który jej mówi… Co on jej mówił?…

Panią Latter zawiodła pamięć, może skutkiem wzruszenia. Nie przypomina sobie, co mówił stary szlachcic, ale było to coś takiego, jak gdyby człowiekowi, osaczonemu ze wszystkich stron przez niebezpieczeństwa, otworzono wyjście.

Pani Latter rozejrzała się po gabinecie. Jest tylko troje drzwi, a przecie gotowa była przysiąc, że przed chwilą były tu czwarte drzwi. Ależ naturalnie, że były, tylko zamknęły się teraz, po odejściu Mielnickiego.

Chwyciła się za głowę (od pewnego czasu był to u niej ruch nałogowy) i usiłowała coś sobie przypomnieć, ale na próżno.

„Aha! już wiem – pomyślała. – Miałam od Mielnickiego pożyczyć cztery tysiące rubli…”.

– Wolałabym umrzeć!… – szepnęła po chwili.

Jedna cyfra pociągnęła za sobą cały szereg innych cyfr. Pani Latter usiadła przy biurku i po tysiączny raz pukając ołówkiem w papier, bo już nie można było pisać, rachowała:

„Do wakacyj potrzebuję na samą pensję dwadzieścia jeden tysięcy rubli… Dług w banku tysiąc rubli… A Hela?… A Zgierski?… Od uczennic nie zbiorę nawet dwadzieścia tysięcy rubli, więc gdzie reszta?…”.

Zapalono światło. Od piątej zaczęli schodzić się interesanci: rodzice pensjonarek i przychodnich, jakieś dwie damy po składkę na odnowienie kościoła, nauczyciel, Angielka na miejsce pani Fantoche i znowu dwie damy z biletami na bal dobroczynny.

O siódmej wizyty skończyły się, a pani Latter była tak zmęczona, że z trudnością powstrzymywała się od łez.

Wszedł Stanisław i przyniósł drewnianą paczkę.

– Od pana Mielnickiego – rzekł.

– Aha!… dobrze…

Porwała paczkę i wyniosła do sypialni. Nożyczkami przecięła sznur i podważyła deskę, pod którą ukazały się butelki okryte pleśnią grubą jak kożuch. Z gorączkową niecierpliwością zawadziła nożyczkami o jeden korek. Wyszedł i pani Latter uczuła przyjemny zapach.

„Musi być dobre wino” – szepnęła.

Wzięła szklankę z umywalni, nalała blisko trzecią część i chciwie wypiła.

„Mam po tym spać?… – rzekła. – Ależ to zupełnie lekkie wino…”.

Wnet jednak spostrzegła, że opuszcza ją zmęczenie; owszem, uczuła pełność myśli, które rozwijały się szybko i logicznie. Przypomniała sobie, że Mielnicki z naciskiem radził rzucić pensję i wyjechać na wieś, do niego.

„Za mąż wyjść nie mogę – myślała – chybaby… Ale kto mi o tym doniesie, gdyby nawet tak się stało!… Za mąż wyjść nie mogę, ale służyć mogę; przecież to starzec i ja niemłoda… Ach, czuję w sobie sto lat i śmiech mnie bierze, kiedy pomyślę, że miałam dwu mężów…

O, ta pensja… Czy może być na świecie większa niewola i przekleństwo jak pensja!… A Hela?… a Kazio?… No, Hela wyjdzie za mąż, Kazio ożeni się…

A ze mną co będzie?… Jeżeli on i ona dziś obchodzą się bez mego widoku, to czy wówczas będą za mną tęsknili?… Tak naiwną nie jestem! Dzieci rosną dla świata, nie dla rodziców; wszakże i ja obchodziłam się bez matki.

Tak, dzieci dopóty są dobre, dopóki małe; gdy podrosną i uwiją sobie własne gniazda, zajmują się swymi pisklętami, nie starymi… A w takim razie na pewno będę musiała szukać przytułku u Mielnickiego i zdaje się, że tylko on mnie nie zawiedzie. Bez rodziców można się obejść, ale bez rumianku, bez kawy z kożuszkiem, świeżych bułek i masła – trudno” – zakończyła z uśmiechem.

W kilka godzin później panią Latter znowu ogarnęło znużenie i troska. Przed wakacjami, a nawet wcześniej, musi dopożyczyć ze cztery tysiące rubli. To darmo! łudzić się nie można, bo ciągle przypominają o tym rachunki dzienne, tygodniowe i miesięczne. Pannie Marcie trzeba co wieczór dawać pieniądze, piekarzom i rzeźnikom co poniedziałek, nauczycielom i służbie co pierwszego, gospodarzowi i wierzycielom co termin. Cóż by to więc była za okropna chwila nie mieć pod ręką paru tysięcy rubli!…

Około jedenastej pani Latter znowu napiła się wina i położyła się. Sen istotnie zaczął ją opanowywać, a jednocześnie znalazł się tak dawno poszukiwany środek ratunku.

„Wezmę pieniądze od Zgierskiego – myślała. – Będzie się krzywił, ale jeżeli obiecam piętnaście procent, ustąpi… Przecież kiedyś moje kłopoty muszą się skończyć… Pensję podźwignę, przybędzie mi uczennic, Hela wyjdzie za Solskiego… Wówczas ona zajmie się Kaziem, a ja cały dochód obrócę na spłacenie długów… Spłacę w ciągu paru lat, a wtedy… Ach, jaka będę szczęśliwa!…”.

„Błogosławiony człowiek z Mielnickiego!” – myślała pani Latter czując, że zasypia… Pościel, która przez tyle bezsennych nocy była dla niej narzędziem męczarni, teraz wydawała się dziwnie miękką. Już nie tylko ugina się pod ciężarem jej ciała, ale zapada i leci w głębinę ruchem niewypowiedzianie przyjemnym.

„Gdzie ja tak lecę? – mówi uśmiechając się pani Latter. – Aha, lecę w prze… w przyszłość” – poprawia i czuje, że ten wyraz nie ma sensu. Potem widzi, że z wyrazu „przyszłość” robi się jakieś bajeczne zwierzę, które unosi ją do krainy, gdzie rodzą się i dojrzewają rzeczy przyszłe. Pani Latter rozumie, że jest to senne marzenie, lecz nie mogąc mu się oprzeć godzi się na oglądanie przyszłości.

I otóż widzi się kobietą zupełnie swobodną. Jest na ulicy sama, bez grosza, w jednej sukni; lecz zarazem czuje bezdenną i bezbrzeżną rozkosz, bo już nie ma pensji!… Już nie troszczy się, że był zły obiad, że któraś uczennica zachorowała, że damy klasowe posprzeczały się, że jeden z nauczycieli miał niezadowoloną fizjognomię… Już nie lęka się, że ta a ta pensjonarka może nie zapłacić, nie blednie na widok gospodarza domu, nie wstrząsa się usłyszawszy panną Martę mówiącą: „proszę pani, jutro czeka nas duży wydatek…”. Nic z tego wszystkiego; nic już jej nie gniewa, nie trwoży, nie paraliżuje władzy myślenia…

Teraz dopiero widzi: czym była pensja? Była to okropna machina, która co dzień i co godzinę przez kilkanaście lat wbijała jej w ciało szpilki, gwoździe, noże… I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!

Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek nazywający się matką i przełożoną pensji cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?… A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę – za wszystkich… Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona – nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczennice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.

I to wszystko było, naprawdę było?… Tego istotnie żądano od kobiety obarczonej dwojgiem dzieci?… Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?… Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?… Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem – zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.

No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet – umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tym słodkim uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary miażdżące ją przez kilkanaście lat!… Jestże to powtórne urodzenie czy zmartwychwstanie?

I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle – widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję… Na pensję?… Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek…

„Dzieci moje… dzieciny moje… wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?…”.

„Nam potrzeba pieniędzy… dużo pieniędzy…”.

„Ale bo wy nie wiecie… ja wszystko przed wami ukrywałam… Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie… Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran…”.

„Pieniędzy… nam potrzeba pieniędzy…”.

Pani Latter budzi się i siada na łóżku szlochając.

– Dzieci – mówi – to niepodobna!…

Przypomina je sobie, kiedy były małymi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.

– Dzieci moje?… – powtarza już trzeźwa ocierając oczy.

Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.

– Ach, to wino! – szepcze. – Jakież ono okropne sny sprowadza.

Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:

„Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?…”.

I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć czy żal do dzieci… Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen…

– Czy to podobna? – szepcze.

A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być nawet dzisiaj swobodną, gdyby nie dzieci i – na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.

Nie były to już „dzieci”. Przestały nimi być w rzeczywistości i od dawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to Jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój i przeciw którym… kto wie, czy nie należałoby się bronić?…

Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.

Toteż na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale – chłód i jakby zawziętość.

W ciągu następnych paru dni uczennice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku rzekła z zarumienioną twarzą:

– Panno Magdaleno… Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!…

Madzia spojrzała na nią zdziwiona.

– Pani Latter – ciągnęła uroczyście panna Klara wznosząc palec do góry – pani Latter to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowymi ideami, ale postęp zwycięży…

Madzia była coraz mocniej zdziwiona.

– Nie rozumiesz mnie, pani?… Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło…

Panna Howard przez chwilę zawiesiła głęboki kontralt, a widząc, że jej słowa wywołują dostateczny efekt, mówiła dalej:

– Wiesz pani, że Mania Lewińska została przyjęta na pensję…

– Jest tu przecie od onegdaj…

– Tak, ale – mnie zawdzięcza, że jej nie wydalono. Prosiłam za nią pani Latter, usłuchała i – należy jej się moja wdzięczność. A ja umiem być wdzięczna, panno Magdaleno…

Teraz Madzi przyszło na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała… Ach, tak!… podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.

– A czy wiesz pani o tej… tej… Joannie?… – ciągnęła dalej panna Howard.

– Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi – odpowiedziała Madzia.

– Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę… damę klasową, tę… naszą koleżankę… (ach, wstrząsa się cała moja istota!…), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji… Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał…

– Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?… – zawołała Madzia rumieniąc się. – Na niego zawsze robią jakieś plotki…

Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:

– Idźmy już, bo spieszę się na lekcję… Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!…

Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznymi są plotki rozsiewane na pana Kazimierza.

Emancypantki

Подняться наверх