Читать книгу Paragraf 22 - Joseph Heller - Страница 12

5
WÓDZ WHITE HALFOAT

Оглавление

Doktor Daneeka mieszkał w plamiastym szarym namiocie razem z Wodzem White Halfoatem, który budził w nim lęk i pogardę.

– Wyobrażam sobie jego wątrobę – mruczał doktor.

– Wyobraź sobie lepiej moją wątrobę – radził mu Yossarian.

– Twoja wątroba jest w doskonałym stanie.

– To tylko dowodzi, jak mało wiesz – zablefował Yossarian i powiedział doktorowi o dokuczliwym bólu wątroby, który tak dokuczył siostrze Duckett, siostrze Cramer i wszystkim lekarzom w szpitalu, ponieważ ani nie ustępował, ani nie dawał objawów żółtaczki.

Doktor Daneeka nie zainteresował się tym przypadkiem.

– Tobie się wydaje, że masz kłopoty? – spytał. – To co ja mam mówić? Szkoda, że nie byłeś w moim gabinecie, kiedy przyszło do mnie to młode małżeństwo.

– Jakie znów młode małżeństwo?

– Młode małżeństwo, które zjawiło się pewnego dnia w moim gabinecie. Nigdy ci o tym nie opowiadałem? Ona była urocza.

Gabinet doktora Daneeki też był uroczy. Poczekalnię zdobiło akwarium ze złotymi rybkami oraz najpiękniejszy komplet tanich mebli, jakie znajdowały się na rynku. Co tylko się dało, doktor kupił na raty, nawet złote rybki. Resztę pieniędzy wyciągnął od chciwych krewniaków w zamian za obietnicę udziału w zyskach. Jego gabinet mieścił się na Staten Island w małym domku, który w razie pożaru stałby się pułapką bez wyjścia, zaledwie o cztery przecznice od przystani i o jedną przecznicę od domu towarowego, trzech gabinetów kosmetycznych i dwóch skorumpowanych aptekarzy. Był to nawet dom narożny, ale to nic nie pomagało. Ruch ludności był tu niewielki i mieszkańcy trzymali się lekarzy, do których przywykli od lat. Stos rachunków rósł szybko i wkrótce doktorowi zabrano najcenniejszy sprzęt medyczny, arytmometr i maszynę do pisania. Złote rybki zdechły. Na szczęście, kiedy sytuacja wyglądała już beznadziejnie, wybuchła wojna.

– Sam Bóg mi ją zesłał – wyznał doktor Daneeka z powagą. – Wkrótce większość lekarzy powołano do wojska i sytuacja natychmiast się poprawiła. Narożna lokalizacja ujawniła swoje zalety i ani się obejrzałem, jak obsługiwałem większą liczbę pacjentów, niż mogłem obsłużyć należycie. Zażądałem większej prowizji od obu aptekarzy. Gabinety kosmetyczne dostarczały mi paru skrobanek tygodniowo. Wszystko szło jak najlepiej i nagle zobacz, co się stało. Przysłali faceta z komisji poborowej, żeby mnie zbadał. Miałem kategorię D. Zbadałem się bardzo szczegółowo i stwierdziłem, że nie nadaję się do służby wojskowej. Zdawałoby się, że moje słowo powinno wystarczyć, skoro byłem lekarzem cieszącym się dobrą opinią w okręgowym stowarzyszeniu lekarskim i w innych lokalnych organizacjach. Okazało się jednak, że to nie wystarcza, i nasłali na mnie tego faceta, żeby sprawdzić, czy aby na pewno mam jedną nogę amputowaną w biodrze i jestem beznadziejnie przykuty do łóżka na skutek nieuleczalnego artretyzmu na tle reumatycznym. Yossarian, powiadam ci, żyjemy w epoce podejrzliwości i upadku wartości duchowych. To straszne – oburzał się doktor głosem drżącym z emocji. – To straszne, kiedy twoja umiłowana ojczyzna nie wierzy nawet słowu dyplomowanego lekarza.

Doktor Daneeka został powołany do wojska i wysłany na Pianosę jako lekarz lotnictwa, mimo że latanie napawało go przerażeniem.

– Czy ja muszę kusić los w samolocie? – zauważył, mrugając swymi piwnymi, urażonymi, niedowidzącymi oczkami. – On mnie znajdzie i na ziemi. Jak tę dziewicę, o której ci mówiłem, że nie mogła mieć dziecka.

– Jaką znów dziewicę? – zdziwił się Yossarian. – Zdawało mi się, że opowiadałeś o jakimś młodym małżeństwie.

– To jest właśnie ta dziewica, o której mówię. Byli parą dzieciaków, nieco ponad rok po ślubie, kiedy przyszli do mnie, nie zamawiając wizyty. Trzeba ci ją było widzieć! Była piękna, młoda, urocza. Stanęła w pąsach, gdy ją spytałem o miesiączkę. Nie zapomnę jej do końca życia. Zbudowana była jak marzenie, a na szyi miała medalik ze świętym Antonim, zwisający pomiędzy parą najpiękniejszych piersi, jakich nigdy nie oglądałem.

„To musi być okropna pokusa dla świętego Antoniego” – zażartowałem, żeby ją trochę ośmielić, rozumiesz.

„Święty Antoni? – spytał jej mąż. – Kto to jest święty Antoni?”

„Proszę spytać żony – powiedziałem. – Ona panu powie, kto to jest święty Antoni”.

„Kto to jest święty Antoni?” – pyta on.

„Kto?” – pyta ona.

„Święty Antoni”.

„Święty Antoni? – spytała. – Kto to jest święty Antoni?”

Kiedy obejrzałem ją sobie dokładnie w moim gabinecie, stwierdziłem, że jest jeszcze dziewicą. Podczas gdy ona wciągała pasek i przypinała do niego pończochy, porozmawiałem w cztery oczy z jej mężem.

„Co noc – pochwalił się ten mądrala. – Nie opuszczam ani jednej nocy. – Mówił z wielką pewnością siebie. – Robimy to nawet rano przed śniadaniem” – chwalił się dalej.

Było tylko jedno wyjaśnienie. Poprosiłem ich oboje i zademonstrowałem im stosunek na gumowych modelach. Miałem takie modele wyposażone we wszystkie organa płciowe; celem uniknięcia skandalu trzymałem je w oddzielnych szafkach. Teraz już ich nie mam oczywiście, nie mam nawet swojej praktyki. Jedyne, co mi zostało, to ta za niska temperatura, która mnie zaczyna nie na żarty niepokoić. Te dwa wałkonie, które mi pomagają, są do niczego jako diagności. Potrafią tylko narzekać. Im się wydaje, że mają kłopoty? To co ja mam powiedzieć? Szkoda, że nie byli w moim gabinecie tego dnia, kiedy przyszła ta młoda para i patrzyła na mnie, jakbym im mówił rzeczy, o których nikt na świecie jeszcze nie słyszał. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś był równie zaintrygowany.

„Mówił pan, że to trzeba tak?” – spytał mnie i sam przez chwilę poruszał modelami. Wiem, że pewien typ ludzi znajduje w tym szczególną przyjemność.

„Bardzo dobrze – powiedziałem. – Teraz idźcie do domu i spróbujcie robić to przez kilka miesięcy moim sposobem, a wtedy zobaczymy, co będzie. Zgoda?”

„Zgoda” – odpowiedzieli i zapłacili mi gotówką bez żadnej dyskusji.

Życzyłem im dobrej zabawy, a oni podziękowali i wyszli. On obejmował ją w talii, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się w domu i będzie mógł przystąpić do dzieła. Kilka dni później przyszedł znowu, tym razem sam, i oświadczył siostrze, że musi się ze mną natychmiast widzieć. Jak tylko zostaliśmy sami, wyrżnął mnie w pysk.

– Coś takiego!

„Myślisz, że można ze mnie robić wariata?” – powiedział i tak mi przysunął, że wylądowałem dupą na podłodze. Bach! Niech skonam, tak było.

– Wierzę, że tak było – powiedział Yossarian. – Ale dlaczego on to zrobił?

– A skąd ja mogę wiedzieć? – odparł zniecierpliwiony doktor Daneeka.

– Może to ma jakiś związek ze świętym Antonim?

Doktor spojrzał na Yossariana nieprzytomnie.

– Święty Antoni? – spytał zdziwiony. – Jaki znów święty Antoni?

– A skąd ja mogę wiedzieć? – odpowiedział Wódz White Halfoat, który właśnie w tym momencie wtoczył się do namiotu z butelką whisky pod pachą i wcisnął się wojowniczo pomiędzy nich.

Doktor Daneeka bez słowa wstał i wyniósł się ze swoim krzesłem przed namiot, uginając się pod ciężarem podręcznego zestawu krzywd, z jakim nigdy się nie rozstawał. Doktor nie wytrzymywał towarzystwa swego współlokatora.

Wódz White Halfoat uważał, że doktor jest niespełna rozumu.

– Nie mam pojęcia, co jest temu facetowi – zauważył z wyrzutem. – Według mnie jest głupi i tyle. Gdyby nie był głupi, chwyciłby za łopatę i zaczął kopać. Tutaj, w namiocie, pod moim łóżkiem. Znalazłby ropę w mgnieniu oka. Co to, nie pamięta, jak ten szeregowy dokopał się do ropy w Stanach? Nie wie, co się przytrafiło temu chłopakowi… Jak się nazywa ten śmierdziel, ten zafajdany, zarozumiały alfonsiak z Kolorado?

– Wintergreen?

– Tak. Wintergreen.

– On się boi – wyjaśnił Yossarian.

– O nie, nie znasz Wintergreena. – Wódz White Halfoat pokręcił głową z nieukrywanym podziwem. – Ten zasrany szczeniak, ten przemądrzały skurwiel, nie boi się nikogo.

– Mówię o doktorze. To całe jego nieszczęście.

– Czego on się boi?

– Ciebie – odpowiedział Yossarian. – Boi się, że umrzesz na zapalenie płuc.

– I ma rację – powiedział Wódz White Halfoat. Głęboki, niski śmiech zadudnił w jego potężnej piersi. – Zrobię to przy pierwszej nadarzającej się okazji. Przekonasz się.

Wódz White Halfoat był przystojnym, smagłym półkrwi Indianinem z plemienia Creek z Oklahomy, miał masywną twarz o wystających kościach policzkowych, zmierzwione czarne włosy i z sobie tylko wiadomych tajemniczych powodów postanowił umrzeć na zapalenie płuc. Patrzył zawsze spode łba, dyszał zemstą i nienawidził cudzoziemców o nazwiskach takich jak Cathcart, Korn, Black, Havermeyer, i pragnął, żeby wszyscy wrócili tam, skąd przybyli ich parszywi przodkowie.

– Nie uwierzyłbyś – mówił powoli, specjalnie podnosząc głos, żeby słyszał go doktor Daneeka – ale to był zupełnie niezły kraj, zanim go zapaskudzili swoją cholerną pobożnością.

Wódz White Halfoat postanowił wziąć odwet na bladych twarzach. Ledwo umiał czytać i pisać, toteż przydzielono go do pomocy kapitanowi Blackowi z kontrwywiadu.

– Jak mogłem się nauczyć czytać i pisać? – pytał Wódz White Halfoat z udanym gniewem, znowu podnosząc głos, żeby doktor Daneeka go słyszał. – Gdziekolwiek rozbiliśmy namiot, natychmiast zaczynano wiercenia. Jak tylko zaczynano wiercić, znajdowano ropę. A jak tylko znaleziono ropę, kazano nam zwijać namiot i wynosić się gdzie indziej. Byliśmy żywymi różdżkami. Cała nasza rodzina miała wrodzony pociąg do złóż roponośnych i wkrótce wszystkie towarzystwa naftowe świata delegowały swoich specjalistów do śledzenia nas. Nieustannie przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Możesz mi wierzyć, wychowanie dziecka w takich warunkach jest cholernie trudne. Nie wiem, czy mieszkałem kiedy dłużej niż tydzień w jednym miejscu.

Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa wiązało się z pewnym geologiem.

– Przyjście na świat każdego nowego White Halfoata wywoływało zwyżkę na giełdzie – kontynuował swoją opowieść Wódz. – Wkrótce deptały nam po piętach całe ekipy wiertnicze z kompletnym sprzętem, żeby nie dać się wyprzedzić konkurentom. Niektóre towarzystwa łączyły się, dzięki czemu mogły przysłać mniej osób, ale tłum wokół nas i tak rósł nieustannie. Nigdy nie mogliśmy wyspać się jak należy. Kiedy się zatrzymywaliśmy, stawali i oni. Kiedy ruszaliśmy, oni też ruszali ze swoimi kuchniami polowymi, spychaczami, wieżami wiertniczymi i generatorami. Byliśmy koczującym ożywieniem gospodarczym i zaczęliśmy nawet otrzymywać zaproszenia od najlepszych hoteli, ze względu na ruch w interesie związany z naszym przybyciem. Niektóre z tych zaproszeń były bardzo kuszące, ale nie mogliśmy z nich skorzystać, bo byliśmy Indianami, a wszystkie te eleganckie hotele, które nas zapraszały, nie przyjmowały Indian. Powiadam ci, Yossarian, przesądy rasowe to rzecz straszna. Naprawdę. To potworne, kiedy przyzwoitego, lojalnego Indianina traktuje się jak jakiegoś czarnucha, żydłaka, makaroniarza czy portorykańca.

Wódz White Halfoat pokiwał głową ze smutkiem.

– Wreszcie któregoś dnia stało się, był to początek końca. Zaczęli jeździć nie tylko za nami, ale i przed nami. Starali się odgadnąć, gdzie zrobimy następny postój, i zaczynali wiercić jeszcze przed naszym przybyciem, nie mieliśmy więc gdzie się zatrzymać. Ledwo zaczynaliśmy rozwijać koce, już nas wyrzucali. Mieli do nas zaufanie. Wyrzucali nas, nie czekając nawet, aż znajdą ropę. Tak nas zmordowali, że przestało nam już zależeć na życiu. Któregoś ranka stwierdziliśmy, że jesteśmy całkowicie okrążeni przez nafciarzy wyczekujących, w którą stronę pójdziemy, żeby nas mogli stamtąd wyrzucić. Na wzgórzach, jak okiem sięgnąć dokoła, tkwili nafciarze, niczym Indianie szykujący się do ataku. To był już koniec. Nie mogliśmy zostać tam, gdzie byliśmy, bo już nas stamtąd wyrzucono, i nie mieliśmy dokąd pójść. Dopiero wojsko mnie uratowało. Na szczęście akurat wybuchła wojna i komisja poborowa wyrwała mnie z okrążenia, przenosząc bezpiecznie do Lowery Field w Kolorado. Z całej rodziny tylko ja uszedłem z życiem.

Yossarian wiedział, że to wszystko łgarstwo, ale nie przerywał, gdy Wódz Halfoat przysięgał, że odtąd nigdy już nie miał wiadomości od rodziców. Zresztą nie przejmował się tym zbytnio, gdyż jedynym dowodem na to, że są jego rodzicami, były ich własne słowa, ponieważ zaś okłamywali go w tylu innych sprawach, mogli kłamać i w tej. Znacznie lepiej Wódz znał losy plemienia swoich kuzynów, którzy dla odwrócenia uwagi pociągnęli na północ i zawędrowali omyłkowo do Kanady. Gdy chcieli wrócić, amerykańskie władze imigracyjne zatrzymały ich na granicy pod zarzutem, że są czerwoni.

Był to okropny dowcip, ale doktor Daneeka nie roześmiał się. Roześmiał się dopiero wtedy, kiedy Yossarian przyszedł do niego po kolejnym locie bojowym, by prosić ponownie, zresztą bez żadnej nadziei na sukces, o zwolnienie od lotów. Doktor zachichotał i natychmiast wrócił do rozpamiętywania swoich własnych kłopotów. Należał do nich między innymi Wódz White Halfoat, który tego dnia od rana wyzywał go na indiańskie zapasy, a także Yossarian, który postanowił natychmiast zwariować.

– Tracisz na próżno czas – poczuł się w obowiązku poinformować go doktor Daneeka.

– Jak to, czyżbyś nie mógł zwolnić od lotów wariata?

– Ależ oczywiście. Nawet muszę. Jest przepis, który mówi, że muszę zwolnić od lotów każdego, kto zwariował.

– Więc dlaczego mnie nie zwalniasz? Jestem wariatem. Spytaj Clevingera.

– Clevingera? A gdzie jest ten Clevinger? Jak mi znajdziesz Clevingera, to go spytam.

– No to spytaj, kogo chcesz. Wszyscy ci powiedzą, że jestem wariat.

– Oni sami są wariaci.

– To dlaczego nie zwalniasz ich od lotów?

– A dlaczego mnie o to nie proszą?

– Bo to wariaci.

– Oczywiście, że to wariaci – zgodził się doktor Daneeka. – Przecież sam ci to przed chwilą mówiłem. A nie chcesz chyba, żeby wariaci decydowali o tym, czy jesteś wariatem, czy nie.

Yossarian spojrzał na niego bacznie i spróbował z innej beczki.

– Czy Orr jest wariatem?

– Jasne, że tak – powiedział doktor Daneeka.

– Czy możesz go zwolnić od lotów?

– Jasne, że mogę. Ale najpierw on sam musi się do mnie zwrócić. Tego wymagają przepisy.

– Więc dlaczego on się do ciebie nie zwraca?

– Bo to wariat – wyjaśnił doktor Daneeka. – Musi być wariatem, żeby nadal brać udział w lotach bojowych, kiedy tyle razy ledwo uszedł z życiem. Jasne, że mogę go zwolnić, tylko najpierw musi się do mnie zwrócić.

– I to wystarczy, żeby go zwolnić?

– Wystarczy. Niech się do mnie zwróci.

– I wtedy będziesz mógł go zwolnić? – upewnił się Yossarian.

– Nie. Wtedy nie będę mógł go zwolnić.

– Chcesz powiedzieć, że jest jakiś kruczek?

– Jasne, że jest kruczek – odpowiedział doktor Daneeka. – Paragraf dwudziesty drugi. „Człowiek, który chce się zwolnić z działań bojowych, nie jest prawdziwym wariatem”.

Był więc tylko jeden kruczek – paragraf 22 – który stwierdzał, że troska o własne życie w obliczu realnego i bezpośredniego zagrożenia jest dowodem zdrowia psychicznego. Orr był wariatem i mógł być zwolniony z lotów. Wystarczyło, żeby o to poprosił, ale gdyby to zrobił, nie byłby wariatem i musiałby latać nadal. Orr byłby wariatem, gdyby chciał dalej latać, i byłby normalny, gdyby nie chciał, ale będąc normalny, musiałby latać. Skoro latał, był wariatem i mógł nie latać; ale gdyby nie chciał latać, byłby normalny i musiałby latać. Yossarian był wstrząśnięty absolutną prostotą działania paragrafu 22, czemu dał wyraz pełnym podziwu gwizdnięciem.

– Ten paragraf dwudziesty drugi to jest coś – zauważył.

– Bezbłędna rzecz – zgodził się doktor Daneeka.

Yossarian widział ów paragraf jasno w całej jego wirującej racjonalności. Była jakaś eliptyczna precyzja w doskonałej symetrii jego części, pełnej wdzięku i wstrząsającej zarazem, niczym w dobrym nowoczesnym malarstwie, i chwilami Yossarian wątpił, czy widział go rzeczywiście, podobnie jak nigdy nie miał pewności, czy widział kiedyś dobre nowoczesne malarstwo albo te muszki w oczach Appleby’ego, o których mówił Orr. Właściwie, jeżeli chodzi o muszki w oczach Appleby’ego, to zdany był całkowicie na słowo Orra.

– Ma muszki i basta – zapewniał Orr Yossariana po walce na pięści, którą ten stoczył z Applebym w klubie oficerskim – chociaż pewnie sam o tym nie wie. Dlatego wszystko widzi inaczej.

– Jak to możliwe, że on sam o tym nie wie? – dopytywał się Yossarian.

– Nie wie, bo ma muszki w oczach – wyjaśniał Orr z przesadną cierpliwością. – Jak może zobaczyć, że ma muszki w oczach, skoro ma muszki w oczach?

Było to wyjaśnienie równie logiczne jak każde inne, Yossarian zaś godził się tłumaczyć wątpliwe sytuacje na korzyść Orra, ponieważ Orr, mieszkając nie w Nowym Jorku, czyli na wsi, wiedział o całe niebo więcej od Yossariana o życiu dzikiej przyrody i ponieważ Orr, w odróżnieniu od matki, ojca, siostry, brata, ciotki, wuja, teścia, nauczyciela, przywódcy duchowego, prawodawcy, sąsiada i gazety Yossariana, nigdy dotychczas nie okłamał go w żadnej naprawdę istotnej kwestii. Yossarian przez kilka dni medytował w cichości ducha nad tą nową informacją na temat Appleby’ego, aż wreszcie postanowił spełnić dobry uczynek i podzielić się nią z Applebym.

– Appleby, czy wiesz, że masz muszki w oczach? – szepnął uczynnie, kiedy mijali się przy wejściu do magazynu spadochronów w dniu cotygodniowego spacerowego lotu do Parmy.

– Co? – zareagował gwałtownie Appleby, zbity z tropu tym, że Yossarian w ogóle się do niego odezwał.

– Masz muszki w oczach – powtórzył Yossarian. – Pewnie dlatego ich nie widzisz.

Appleby odsunął się od Yossariana z wyrazem oszołomienia i wstrętu, po czym zapadł w ponure milczenie aż do chwili, gdy znalazł się w jeepie obok Havermeyera na długiej, prostej drodze do namiotu odpraw, gdzie major Danby, ruchliwy szef sztabu grupy, wezwał na odprawę wstępną wszystkich dowódców kluczy wraz z bombardierami i nawigatorami. Appleby odezwał się cicho, tak żeby nie słyszeli go kierowca i kapitan Black, wyciągnięty z zamkniętymi oczami na przednim siedzeniu jeepa.

– Havermeyer – zaczął Appleby niepewnie – czy ja mam muszki w oczach?

Havermeyer zamrugał zaskoczony.

– Okruszki? – spytał.

– Nie, muszki – usłyszał w odpowiedzi.

Havermeyer znowu zamrugał.

– Muszki?

– W oczach.

– Zwariowałeś?

– To nie ja. To Yossarian zwariował. Powiedz mi tylko, czy mam muszki w oczach, czy nie. Wal śmiało. Potrafię znieść prawdę.

Havermeyer wrzucił do ust kolejną sezamkę i zajrzał z bliska w oczy Appleby’ego.

– Nie widzę żadnych muszek – oświadczył.

Z piersi Appleby’ego wyrwało się potężne westchnienie ulgi. Havermeyer miał okruszki z sezamek na wargach, brodzie i policzkach.

– Masz okruszki z sezamek na twarzy – poinformował go Appleby.

– Wolę mieć okruszki na twarzy niż muszki w oczach – zaripostował Havermeyer.

Oficerowie z pozostałych bombowców przyjechali ciężarówkami na odprawę ogólną, która odbyła się pół godziny później. Szeregowcy i podoficerowie, po trzech w każdej załodze, nie brali udziału w odprawie. Odwożono ich bezpośrednio na lotnisko, gdzie czekali wraz z obsługą naziemną, aż przyjadą oficerowie, odrzucą ze szczękiem klapy ciężarówek i nadejdzie czas, żeby wsiadać do samolotów i startować.

Na stanowiskach w kształcie lizaków zaczynały pracować silniki, początkowo niechętnie, z oporami, potem coraz gładziej, aż wreszcie samoloty ruszały ociężale z miejsca i toczyły się niezgrabnie po żwirowanym podłożu jak ślepe, tępe, kalekie istoty, dopóki nie ustawiły się w kolejce na początku pasa startowego. Tam wzbijały się szybko jeden za drugim z narastającym rykiem, formując się stopniowo w szyk nad pstrymi wierzchołkami drzew i krążąc wokół lotniska ze stałą prędkością, póki nie wystartowały wszystkie klucze po sześć samolotów, i wtedy dopiero ruszały ponad modrymi wodami w pierwszą część swego lotu ku celom gdzieś w północnych Włoszech lub we Francji. Bombowce nieustannie zwiększały wysokość i zanim znalazły się nad terytorium nieprzyjaciela, osiągały pułap trzech tysięcy metrów. Za każdym razem jednakowo zadziwiające było wrażenie spokoju i całkowita cisza, zakłócana tylko przez próbne serie z karabinów maszynowych, czyjąś bezbarwną, suchą uwagę w słuchawkach telefonu pokładowego i wreszcie przez przywracający poczucie rzeczywistości meldunek bombardiera każdego z samolotów, że osiągnęli punkt wyjściowy i biorą kurs na cel. Zawsze świeciło słońce, zawsze czuło się w gardle słaby ucisk spowodowany rozrzedzonym powietrzem.

B-25, na których latali, były to stateczne, solidne, szarozielone okręty powietrzne, szerokoskrzydłe dwusilnikowe maszyny z podwójnym usterzeniem. Jedyną ich wadą z punktu widzenia Yossariana było ciasne przejście ze stanowiska bombardiera w pleksiglasowej kabinie dziobowej do najbliższego luku awaryjnego. Prowadził tam wąski, kwadratowy, zimny tunel wydrążony pod tablicą przyrządów i duży chłop, taki jak Yossarian, ledwo mógł się tamtędy przecisnąć. Pyzaty nawigator, taki jak Aarfy, z twarzą jak księżyc, gadzimi oczkami i fajką, miał te same kłopoty i Yossarian wypędzał go zawsze z kabiny, gdy tylko zbliżali się do celu, od którego dzieliły ich teraz już tylko minuty. Następowała chwila napięcia, chwila oczekiwania, w której niczego się nie słuchało, na nic się nie patrzyło i nic się nie robiło; czekało się tylko, aż działa przeciwlotnicze tam w dole nastawią celowniki i zaczną dokładać wszelkich starań, aby ich wszystkich posłać na wieczny odpoczynek.

Tunel był jedyną szansą ucieczki ze spadającego samolotu, ale Yossarian przeklinał go, pieniąc się z nienawiści, lżąc go jako pułapkę zastawioną na niego w ramach spisku na jego życie. W kabinie przedniej B-25 było dość miejsca na dodatkowy luk awaryjny, ale luku nie zrobiono. Był natomiast tunel i od awantury, jaka zdarzyła się podczas nalotu na Awinion, Yossarian nauczył się nienawidzić każdy potwornie długi centymetr korytarzyka, opóźniający o bezcenne sekundy dotarcie do spadochronu, zbyt masywnego, żeby zabrać go ze sobą do kabiny; potem dalsze sekundy dzieliły go jeszcze od awaryjnego luku w podłodze, między tylną częścią podwyższonego pokładu a butami pozbawionego twarzy górnego strzelca. Yossarian pragnął z całego serca być tam, dokąd wypędzał Aarfy’ego; chciałby siedzieć skulony na podłodze, na samej pokrywie awaryjnego luku, wewnątrz zbawczego igloo zbudowanego z dodatkowych kamizelek przeciwodłamkowych, które z radością wlókłby ze sobą, już w uprzęży spadochronu, z jedną pięścią zaciśniętą na czerwonej rączce otwierającej spadochron, z drugą na dźwigni luku, który wyplułby go w powietrze w stronę ziemi przy pierwszym sygnale katastrofy. Oto gdzie chciałby się znajdować, jeśli już w ogóle musiał tu być, zamiast wisieć jak jakaś cholerna złota rybka w swoim cholernym eksponowanym akwarium, w czasie gdy ohydne czarne bałwany wybuchów huczały i przewalały się wokół niego, nad nim i pod nim w nadbiegającej z dołu ogłuszającej, rwącej się, fantasmagorycznej, kosmologicznej nawałnicy nienawiści, która osmalała, rzucała, wprawiała w wibrację, grzechotała, dziurawiła i groziła unicestwieniem ich wszystkich w ułamku sekundy, w jednym wielkim rozbłysku ognia.

Z Aarfy’ego nie było pożytku ani jako z nawigatora, ani żadnego innego, więc Yossarian za każdym razem wypędzał go brutalnie z kabiny, żeby nie tarasowali sobie nawzajem drogi, jeżeli trzeba będzie nagle gramolić się tunelem dla ratowania życia. Wypędzony przez Yossariana Aarfy mógł ukryć się na podłodze w miejscu, o którym tak marzył Yossarian, a tymczasem stał sobie w najlepsze, opierając wygodnie swoje krótkie, grube ręce na fotelach pilotów i z fajką w dłoni zabawiał towarzyską rozmową McWatta i tego, kto był akurat drugim pilotem, wskazując różne zabawne drobiazgi na niebie dwóm ludziom, którzy i tak go nie słuchali, bo mieli pełne ręce roboty. McWatt miał pełne ręce roboty, gdyż musiał reagować na wrzaskliwe komendy Yossariana, który naprowadzał samolot na cel, a potem wyrywał ich wszystkich gwałtownie spomiędzy żarłocznych macek wybuchających pocisków za pomocą krótkich, przenikliwych, przetykanych przekleństwami komend, przypominających pełne udręki, błagalne skowyty Joego Głodomora, nękanego nocnymi koszmarami.

Aarfy podczas całego tego bitewnego zamętu pykał spokojnie fajkę, oglądając z chłodnym zainteresowaniem wojnę przez szybę pilota, jakby to były odległe zamieszki, niedotyczące go w najmniejszym stopniu. Aarfy był oddanym członkiem swojej korporacji studenckiej, lubił organizować doping dla swojej drużyny oraz różne zebrania i miał za mało wyobraźni, żeby odczuwać strach. Yossarian miał wyobraźni pod dostatkiem, więc bał się straszliwie i jedynie myśl, że musiałby komuś innemu powierzyć kierowanie ucieczką znad celu, powstrzymywała go od porzucenia stanowiska pod ogniem nieprzyjaciela i zwiewania do tunelu niczym ostatni śmierdzący dezerter. Nie znał na świecie nikogo, w czyje ręce mógłby przekazać tak odpowiedzialne zadanie, gdyż nie znał nikogo, kto byłby równie wielkim tchórzem. Yossarian był w całej grupie najlepszym specjalistą od wyprowadzania samolotu z ognia. Sam nie miał pojęcia, skąd mu się to bierze.

Po zrzuceniu bomb nie obowiązywała żadna ustalona procedura. Trzeba było po prostu kierować się strachem, a tego Yossarianowi nie brakowało. Bał się bardziej niż Orr czy Joe Głodomór, bardziej nawet niż Dunbar, który godził się pokornie z myślą, że kiedyś będzie musiał umrzeć. Yossarian nie godził się z tą myślą i z chwilą gdy tylko uwalniali się od bomb, rzucał się szaleńczo do walki o życie.

– Gazu, gazu, gazu, ty bydlaku, gazu! – wrzeszczał do McWatta z nienawiścią, jakby to McWatt był winien, że są tutaj, gdzie mogą ich ukatrupić jacyś obcy faceci, i w takich chwilach nikt z załogi się nie wtrącał. Wyjątek stanowiła owa nieszczęsna awantura podczas nalotu na Awinion, kiedy to Dobbs zwariował w samolocie i zaczął rozpaczliwie wzywać pomocy.

– Ratujcie go, ratujcie go – wołał, łkając. – Ratujcie go, ratujcie go.

– Kogo ratować? – odezwał się Yossarian, podłączywszy się z powrotem do telefonu, stracił bowiem połączenie, gdy Dobbs wyrwał stery Huple’owi i rzucił się nagle w dół w ogłuszającą, paraliżującą, przerażającą pikę, która przykleiła bezradnego Yossariana głową do sufitu kabiny.

Huple uratował ich w ostatniej chwili, wyrywając z powrotem stery Dobbsowi i wyprowadzając niemal równie gwałtownie samolot z lotu nurkującego znowu w samym środku rozedrganej kakofonii wybuchów, z której zaledwie przed chwilą udało im się wymknąć. „O Boże! O Boże, o Boże” – modlił się bez słów Yossarian, zwisając z sufitu swojej kabiny i nie mogąc zrobić żadnego ruchu.

– Bombardiera, bombardiera – odkrzyknął Dobbs, kiedy usłyszał Yossariana. – Bombardier nie odpowiada, ratujcie bombardiera.

– Tu bombardier! – krzyknął w odpowiedzi Yossarian. – Ja jestem bombardierem. Czuję się dobrze. Czuję się dobrze.

– Więc ratujcie go, ratujcie go – błagał Dobbs. – Ratujcie go, ratujcie go.

A w tylnej części samolotu leżał umierający Snowden.

Paragraf 22

Подняться наверх