Читать книгу Paragraf 22 - Joseph Heller - Страница 5

Od autora
(przełożyła Anna Esde-Tempska)

Оглавление

W roku 1961 „The New York Times” był gazetą o szerokości ośmiu szpalt, a nie jak dziś sześciu. A jedenastego listopada tego roku, dzień po oficjalnej premierze Paragrafu 22, na stronie z recenzjami książek pojawiła się niezwykła reklama. Zajmowała pięć szpalt, od dołu do góry. Efekt wizualny był niesamowity. Tego dnia recenzję książki innego autora wciśnięto w niewidoczne miejsce gazety, podobnie jak krzyżówkę i inne drobne artykuły. W nagłówku reklamy widniało pytanie: CO TO ZA PARAGRAF? A wyżej był zabawny rysuneczek uciekającego człowieczka w mundurze, popatrującego z przerażeniem w bok na jakieś bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo.

W ten sposób ogłaszano wydanie Paragrafu 22. W tekst wpleciono pochwały dwudziestu jeden osób i grup opiniotwórczych, w większości związanych z literaturą i światem wydawniczym. Dostali tę powieść, zanim pojawiła się w księgarniach, i zdążyli ją już zrecenzować albo wyrazić pozytywne komentarze.

Kilka dni po wydaniu Paragrafu 22 ukazała się recenzja w „The Nation”, napisana przez Nelsona Algrena (podopiecznego mojej agentki literackiej, która nakłoniła go do przeczytania książki). Stwierdził, że Paragraf 22 to „najlepsza powieść, jaka się pojawiła od wielu lat”. A w gazecie codziennej w Chicago polecał ją równie gorąco Studs Terkel.

To, że wychodzącej właśnie książce poświęcono tyle uwagi, było głównie zasługą pracochłonnych zabiegów i pełnych wiary starań mojej agentki, Candidy Donadio, i mojego redaktora, Roberta Gottlieba. Korzystam więc z nadarzającej się teraz okazji, by zadedykować to nowe wydanie im obojgu, jako przyjaciołom i sprzymierzeńcom, których talenty odegrały nieocenioną rolę.

Tamtego dnia w „Timesie” nie znalazła się recenzja książki. Natomiast ukazała się na łamach „Herald Tribune”, w owym czasie nowojorskiej gazety codziennej. Autorem był ich główny krytyk literacki, Maurice Dolbier. Pan Dolbier napisał, że Paragraf 22 jest jak „szaleńcza, poruszająca, szokująca, przezabawna, przerażająca, porywająca jazda gigantyczną kolejką górską”.

To, że krytyk z „Herald Tribune” w ogóle zrecenzował tę wojenną powieść nieznanego autora, było niemal całkowicie dziełem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Satyryk S.J. Perelman – o wiele bardziej znany twórca, który był zdecydowanie ciekawszym obiektem zainteresowania pana Dolbiera – w tym samym czasie przygotowywał do druku książkę. W wydawnictwie Simon & Schuster, jak ja. A zajmujący się nim redaktor, Bob Gottlieb, przypadkiem redagował również moją powieść. Kiedy Dolbier zapytał pana Perelmana o jego lektury, ten odpowiedział, że jest pod wielkim wrażeniem wciśniętej mu przez jego redaktora książki zatytułowanej Paragraf 22. Jak opowiadał mi później pan Dolbier, po powrocie do redakcji odnalazł tę książkę w stercie innych, wcześniej odłożonych na bok jako te, których nie będzie czytać z powodu braku czasu i małego prawdopodobieństwa, że o nich napisze. Gdyby nie Gottlieb, nie byłoby Perelmana, a gdyby nie Perelman, nie byłoby recenzji Dolbiera.

A gdyby nie Dolbier, raczej nie byłoby reklamy w „Timesie”. Dwa tygodnie później – pewnie tylko z powodu recenzji pana Dolbiera w „Herald Tribune” – książka została zrecenzowana w dzienniku „Times” przez Orville’a Prescotta, który przepowiadał, że nikt, kto ją przeczyta, nigdy już jej nie zapomni, i głosił, że to „Niesamowita pozycja, która równie wielu oburzy, jak zachwyci”.

Można powiedzieć, że reszta to historia. Jednak historia mogła wyglądać inaczej.

Książka nie zdobyła żadnych nagród i nie znalazła się na listach bestsellerów.

Jak przewidział pan Prescott, prawie na każdą opinię pozytywną przypadała druga, negatywna. Wspominając po dwudziestu pięciu latach dzieje tej powieści, John Aldridge – według mnie najbardziej wnikliwy i konsekwentny znawca amerykańskiej literatury na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat – chwalił Roberta Brusteina za jego niezwykle inteligentną recenzję w „The New Republic”, która, jak podkreśla pan Aldridge, wskazywała, że „późniejsze opinie krytyczne nie na wiele się zdały”. Pan Aldridge nadmieniał, że wielu czytelników Paragrafu 22, którzy przeczytali tę książkę krótko po tym, jak się ukazała, „uwielbiało ją właśnie za to, przez co inni jej nienawidzili”.

Opinie negatywne były często niezwykle jadowite. W „Sunday Timesie” ukazała się tylko krótka notatka, na końcu numeru, tak mała, że zauważyli ją tylko ci, którzy na nią czekali. Jej autor (pisarz, który przypadkiem również był klientem mojej agentki, Candidy, więc darujmy sobie nazwisko) uznał, że w tej książce czuje się „dramatyczny brak umiejętności pisarskich i zdrowego rozsądku”, „wszystko stale się powtarza, jest monotonna”, to „porażka”, „emocjonalny groch z kapustą”, właściwie nie powieść. A stały recenzent powszechnie szanowanego „New Yorkera”, zwykle pisujący o jazzie, porównał Paragraf 22 z powieścią Mitchella Goodmana, której akcja rozgrywa się w podobnych realiach, i w tym porównaniu ta pierwsza wypadła bardzo niekorzystnie. Na koniec dodał, że Paragraf 22 „sprawia wrażenie nie napisanego, ale wykrzyczanego”, po przeczytaniu go „pozostaje tylko rumowisko gorzkich dowcipów”, a Heller „jest sam tak ubawiony, że aż pęka ze śmiechu” (jakoś nie kusi mnie, żeby pękać ze śmiechu, kiedy to przytaczam).

Nie przypominam sobie, żeby książka znalazła się wśród setek tych, które „Sunday Times” polecał na Gwiazdkę w tamtym roku czy setek innych rekomendowanych wiosną jako lektury wakacyjne.

Ale pod koniec lata 1962 roku Raymond Walters na stronie poświęconej bestsellerom w „Sunday Timesie”, na której w owym czasie pojawiała się rubryka na temat popularnych książek, In and Out of Books, donosił, że undergroundowa lektura, o której najwięcej się w Nowym Jorku mówi, to Paragraf 22. (W owym roku pewnie nie było książki bardziej reklamowanej niż ta, a jednak nadal pozostawała „w podziemiu”). Wkrótce i „Newsweek” opublikował podobne refleksje, poświęcając temu ponad stronę. A później tego lata zostałem zaproszony po raz pierwszy na wywiad do telewizji. Do podejmującego różne tematy programu Today, z nowinkami i gośćmi, wówczas nadawanego wcześnie rano. Prowadził go wtedy dziennikarz John Chancellor, który właśnie wrócił z placówki w Moskwie i zgodził się być gospodarzem Today pod warunkiem, że będzie przeprowadzał wywiady tylko z tymi, których sam sobie wybierze. Pamiętam, jak mi powiedział: „żadnych małp”.

Po programie w barze niedaleko studia, gdzie popijałem martini – wcześniej niż kiedykolwiek w życiu – podał mi paczuszkę nalepek, które sam zamówił. Było na nich wydrukowane: YOSSARIAN ŻYJE. Wyjawił mi, że po kryjomu przylepia te karteczki na ścianach w korytarzach i w toaletach dla szefów w budynku stacji NBC.

A potem nadszedł wrzesień i pojawiło się wydanie w miękkiej oprawie. Wraz z nim – nareszcie! – książka zaczęła zdobywać coraz większą popularność, co kompletnie zaskoczyło wydawnictwo Dell, mimo ich przemyślnej promocji i strategii dystrybucji. Przez jakiś czas miało się wrażenie, że ludzie w Dellu nie są w stanie uwierzyć w wyniki sprzedaży i nigdy nie zdołają za nimi nadążyć.

Wydawcy paperbacków drukują książki w setkach tysięcy egzemplarzy. W przypadku Paragrafu 22 po pierwszym rzucie trzystu tysięcy trzeba było od września do końca roku dodrukować jeszcze pięć razy tyle egzemplarzy. W październiku i grudniu po dwa rzuty. Do końca roku 1963 ukazało się jedenaście wydań, w sumie dwa miliony egzemplarzy. Reklamowano, że to najlepiej sprzedająca się książka roku w miękkiej oprawie. W Anglii, pod okiem tamtejszego przedsiębiorczego młodego wydawcy, Toma Maschlera, została przyjęta entuzjastycznie już w dniu wydania i od początku była sukcesem. W owych czasach listy bestsellerów były dopiero nowością i nie przypominały dzisiejszych, ale Paragraf 22 szybko znalazł się w ich czołówce tytułów.

Dla mnie historia Paragrafu 22 zaczyna się w roku 1953, kiedy zacząłem go pisać. Byłem wtedy copywriterem w małej agencji reklamowej w Nowym Jorku, po dwóch latach pracy jako nauczyciel zasad komponowania tekstu na Pennsylvania State University, który w owym czasie miał status college’u. Licząc na pozytywną opinię, dość szybko wysłałem pierwszy rozdział do agentów literackich, z którymi udało mi się nawiązać kontakt po opublikowaniu kilku krótkich opowiadań w magazynach „Esquire” i „The Atlantic Monthly”. Nie byli zachwyceni, ale młoda asystentka jednego z nich, panna Candida Donadio, owszem, i załatwiła mi możliwość zaproponowania tego rozdziału kilku periodykom publikującym „robocze” fragmenty powstających aktualnie powieści.

W roku 1955 rozdział pojawił się w zeszycie siódmym kwartalnika „New World Writing” (w tym samym zbiorze znalazł się też, pod pseudonimem, fragment innej powstającej właśnie książki – W drodze Jacka Kerouaca). Kilku redaktorów z poważnych wydawnictw wyraziło zainteresowanie moją powieścią i nabrałem wiary, że warto kontynuować, choć widziałem już, że zajmie mi to o wiele więcej lat, niż mi się na początku wydawało.

W roku 1957 miałem około 250 stron maszynopisu. Pracowałem wtedy w dziale reklamy magazynu „Time” i w dzień – kiedy nie notowałem sobie ukradkiem pomysłów do książki, której tworzeniu oddawałem się wieczorami w domu – zajmowałem się pisaniem tekstów promocyjnych. Tymczasem Candida Donadio wyrabiała sobie mocną samodzielną pozycję wśród agentów literackich, biorąc pod opiekę amerykańskich pisarzy, których lista prezentuje się naprawdę imponująco. Uzgodniliśmy, że warto byłoby przedstawić nieskończony jeszcze tekst jakimś wydawcom, by zorientować się, jakie są możliwości opublikowania powieści, o której oboje tak wiele myśleliśmy. Spodobał jej się pewien młody redaktor, którego poznała w wydawnictwie Simon & Schuster. Sądziła, że może być bardziej otwarty na nowości od innych. Nazywał się Robert Gottlieb. I nie pomyliła się co do niego.

Kiedy zajął się moim maszynopisem, ja – mając, dzięki hojnemu magazynowi „Time” cztery tygodnie wakacji na plaży – zacząłem poprawiać roboczą wersję książki. Po moim powrocie do Nowego Jorku spotkaliśmy się z Gottliebem na lunchu. Próbował wybadać, jaki mam temperament i czy da się ze mną współpracować. Wysłuchałem, jak taktownie napomyka o pewnych ogólnych sugestiach, które mu się nasuwają, po czym wręczyłem mu nową wersję. Oświadczyłem dumnie, że zająłem się prawie wszystkim tym, o czym mówi, i teraz jest już dobrze, a tak mi się w każdym razie wydaje.

Zaskoczył mnie swoją obawą, że może nie zechcę pracować z kimś tak młodym – miał pewnie dwadzieścia sześć lat, a ja trzydzieści cztery. A jeszcze bardziej zaskoczony byłem, kiedy później dowiedziałem się od niego, że zarówno jego, jak i jego najbliższą koleżankę z wydawnictwa, Ninę Bourne, onieśmielała z początku moja nieufność. Nie miałem pojęcia, że mogę sprawiać takie wrażenie. Od tamtej pory nigdy nie byłem wobec niego podejrzliwy i bardzo wątpię, by Gottlieba, który został z czasem redaktorem naczelnym wydawnictwa Alfred A. Knopf, a potem magazynu „The New Yorker”, jeszcze ktoś onieśmielał.

Najmilej wspominam to, że nie prosił o konspekt i że w żaden sposób nie odczułem, że próbuje dociec, dokąd zmierza ta powieść, z której na razie widział zaledwie jedną trzecią. Dostałem umowę gwarantującą tysiąc pięćset dolarów zaliczki. Połowę z tego miałem dostać zaraz po podpisaniu, co wcale nie było mi potrzebne, a resztę po skończeniu powieści i jej przyjęciu. Kiedy książka się ukazała, miałem trzydzieści osiem lat.

Być może byłem pierwszym pisarzem, którym zajął się Gottlieb, ale nie pierwszym, którego wydał. Przez trzy lata potrzebne mi do skończenia powieści, zgłosili się do niego, z gotowymi maszynopisami, inni autorzy. Prawdopodobnie byłem też pierwszym klientem Candidy. Oboje tak jak ja byli zachwyceni ostatecznym sukcesem Paragrafu 22. Cała nasza trójka z rozkoszą wspomina tamten triumf.

Dwudziestego ósmego lutego 1962 roku, trzy miesiące po publikacji, peanem dla mojej powieści sprawił nam niespodziankę Richard Starnes z „The New York World-Telegram”. Recenzja zaczynała się słowami:

„Myślę, że Yossarian będzie żył bardzo długo”.

Pochwały pana Starnesa były dla mnie zaskoczeniem, ponieważ należał do twardych komentatorów lokalnej sceny politycznej, a „World-Telegram” miał opinię dość konserwatywnego.

Do dziś jestem wdzięczny panu Starnesowi za jego bezwarunkową i nieoczekiwaną aprobatę. I niech go Bóg błogosławi za trafność przepowiedni. Kolejną przyjemną niespodzianką była równie pozytywna i poważna opinia, która pojawiła się w „The New York Post”; jej autorem był dystyngowany dziennikarz specjalizujący się w zagadnieniach społecznych, Murray Kempton. A na Zachodnim Wybrzeżu, w „The San Francisco Chronicle”, Ralph Gleason co najmniej trzy razy pozwolił sobie odejść od swojego głównego tematu – muzyki współczesnej – by poświęcić sporo miejsca pochwałom Paragrafu 22.

Wielu ludzi cytowanych w pierwszej reklamie książki już nie żyje, a większość z reszty nas jest coraz bliżej chwili, gdy podąży ich śladem. Ale Yossarian rzeczywiście żył długo.

Mija niemal czterdzieści lat od czasu, kiedy w listopadzie 1961 roku po raz pierwszy pojawił się wraz z Paragrafem 22. I żył nawet po zakończeniu czytania powieści. Dzięki filmowi nawet najwierniejsi czytelnicy książki mają w oczach sugestywny obraz Yossariana na morzu, wiosłującego ku wolności w żółtym pontonie. W książce nie udaje mu się aż tyle, ale przecież nie zostaje schwytany ani nie ginie.

W 1994 roku ukazała się moja powieść Ostatni rozdział. Była kontynuacją Paragrafu 22, swego rodzaju ciągiem dalszym (Na obwolucie znów znalazł się rysunek uciekającego człowieczka z Paragrafu 22. Tym razem w kapeluszu biznesmena oddala się pospiesznie z laską w dłoni). W finale powieści Yossarian nadal żyje. Ponad czterdzieści lat starszy, ale trzyma się mocno. „Każdy musi kiedyś odejść” – mówi mu w Ostatnim rozdziale z naciskiem jego przyjaciel lekarz. „Każdy!” Ale gdybym kiedykolwiek napisał kolejną książkę z tej serii, na jej końcu nadal mielibyśmy Yossariana.

Wcześniej czy później muszę się poddać. Yossarian, który był już poprzednio siedemdziesięciolatkiem też będzie musiał odejść. Ale ja nie przyłożę do tego ręki.

Joseph Heller, 1999 r., East Hampton, Nowy Jork

Paragraf 22

Подняться наверх