Читать книгу Prawdziwe kolory - Kristin Hannah - Страница 8

Rozdział pierwszy

Оглавление

1992

Oczekiwanie na ten dzień – dwudziesty piąty stycznia – dłużyło się Vivi Ann niemiłosiernie. Gdy w końcu nadszedł, obudziła się wcześniej niż zwykle. Zanim jeszcze świt rozświetlił nocne niebo, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. W zimnym, ciemnym pokoju ubrała się w roboczy kombinezon i wełnianą czapkę. Chwyciła parę zużytych skórzanych rękawic, włożyła gumiaki i wyszła na zewnątrz.

W zasadzie nie musiała karmić koni. Zrobiłby to świeżo zatrudniony pomocnik. Doszła jednak do wniosku, że skoro z podniecenia nie mogła spać, to przynajmniej zrobi coś pożytecznego.

W bezksiężycową noc nie widziała nic prócz ulotnej srebrzystej pary własnego oddechu, ale znała doskonale topografię ziemi swojego ojca.

Water’s Edge.

Ponad sto lat temu jej pradziadek osiedlił się tutaj i założył pobliskie miasteczko Oyster Shores. Inni wybierali krainy bardziej zaludnione, tereny łatwiej dostępne. On zaś przemierzył niebezpieczne równiny, w potyczce z Indianami stracił jednego syna, drugiego zabrała mu grypa. Jednak Abelard Grey, wciąż wiedziony marzeniem, podążał na zachód, do dzikiego, odosobnionego zakątka tego „wiecznie zielonego stanu”[1]. Ziemia, którą wybrał, sto dwadzieścia pięć akrów wciśnięte pomiędzy ciepłe, niebieskie wody kanału Hood i porośnięte lasami wzgórza, była wyjątkowo piękna.

Droga do stajni, zbudowana dziesięć lat temu, wiodła lekko pod górę. Pod wysoko zawieszonym, drewnianym dachem znajdowała się duża ujeżdżalnia otoczona wysokim na cztery sztachety ogrodzeniem; dwanaście końskich boksów otaczało ją od wschodu i zachodu. Gdy Vivi Ann rozsunęła ogromne drzwi, górne światła zapaliły się z trzaskiem przypominającym pstrykanie palcami; zaniepokojone konie cichym rżeniem oznajmiły, że są głodne. Przez najbliższą godzinę odrywała siano od bel znajdujących się w szopie, wkładała je do zardzewiałej taczki i pchała ją po nierównych cementowych chodnikach. Na ostatnim boksie wisiała zrobiona na zamówienie drewniana tabliczka identyfikująca jej klacz pod rzadko używanym oficjalnym imieniem: Niebieska Wstążka Clementine.

– Cześć, maleńka – powiedziała, odblokowując drewniane drzwiczki i odciągając je na boki.

Clem zarżała i postąpiła ku niej, chwytając trochę siana z taczki. Vivi Ann wrzuciła dwie wiązki do metalowego paśnika i zamknęła za sobą drzwi. Clem jadła, a Vivi Ann stała obok klaczy i głaskała ją po jedwabistej szyi.

– Jesteś gotowa na rodeo, mała?

Klacz szturchnęła ją nosem w bok, omal jej nie przewracając.

Po śmierci matki Vivi Ann i Clementine stały się nierozłączne. Kiedy ojciec przestał się odzywać i zaczął pić, a Winona i Aurora były zajęte nauką w szkole średniej, Vivi Ann spędzała z tym koniem większość czasu. Niekiedy żal i poczucie pustki niemiłosiernie jej doskwierały, wtedy wyślizgiwała się z sypialni i biegła do stajni, gdzie zasypiała na cedrowych trocinach przy kopytach Clem. Nawet później, gdy dorosła i miała towarzystwo, nadal uważała klacz za swoją najlepszą przyjaciółkę. To z nią dzieliła się najgłębszymi sekretami właśnie tu, w słodko pachnącym ostatnim boksie po wschodniej stronie maneżu.

Poklepała Clem po szyi na pożegnanie i opuściła stajnię. Zanim dotarła do domu, słońce wyglądało już jak karmelowożółta plama światła na antracytowym zimowym niebie. Z tego miejsca widziała stalowoszare wody kanału i postrzępione, pokryte śniegiem szczyty odległych gór.

Gdy weszła do pogrążonego w mroku domu i usłyszała charakterystyczne skrzypienie desek podłogowych, domyśliła się, że ojciec już wstał. Nakryła stół na trzy osoby i zaczęła przygotowywać śniadanie. Kiedy w kuchni wkładała placki do piekarnika, usłyszała ojca wchodzącego do jadalni. Nalała mu kubek kawy, posłodziła i podała.

Wziął kubek, nie podnosząc nawet wzroku znad magazynu „Western Horseman”.

Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, jak nawiązać rozmowę.

W codziennym stroju do pracy – flanelowej koszuli i podniszczonych dżinsach, ściągniętych skórzanym paskiem ozdobionym ogromną srebrną klamrą, za który wcisnął skórzane rękawice – wyglądał tak jak zwykle. A jednak dawała się zauważyć pewna zmiana: misterna siateczka linii i zmarszczek, które postarzyły jego twarz.

Lata po śmierci mamy nie były dla niego łaskawe, wyostrzyły mu rysy i przydały cieni zarówno oczom, jak i mięsistym workom pod nimi. Przygarbił się; mówił, że to przypadłość farmera, naturalny rezultat życia spędzonego na podkuwaniu koni, ale strata żony odegrała też swoją rolę. Vivi Ann była tego pewna. Ciężar niespodziewanej samotności wpłynął na tę zmianę tak samo jak godziny, które spędził pochylony przy pracy. Prostował się tylko wtedy, kiedy występował publicznie, lecz Vivi Ann wiedziała, ile bolesnego wysiłku kosztowało go udawanie, że życie go nie przytłoczyło.

Siedział przy stole i czytał gazetę, podczas gdy Vivi Ann przygotowywała śniadanie.

– Clem świetnie się spisywała na treningach w tym miesiącu – zaczęła, siadając naprzeciwko ojca. – Naprawdę myślę, że mamy szansę wygrać rodeo w Teksasie.

– Gdzie są grzanki?

– Zrobiłam placki.

– Do smażonych jajek potrzebne są grzanki. Dobrze o tym wiesz.

– Pomieszaj je ze smażonymi kartoflami. Chleb się skończył.

Tata westchnął ciężko, wyraźnie zirytowany. Popatrzył znacząco na puste nakrycie przy stole.

– Widziałaś dziś rano Travisa?

Vivi Ann zerknęła przez okno w stronę stajni. Nigdzie nie było po nim śladu. Ani pracującego traktora, ani taczki przy drzwiach do stajni.

– Nakarmiłam już konie. On pewnie naprawia ogrodzenie.

– Znowu świetnie wybrałaś. Jeślibyś nie ratowała każdego chorego konia stąd do Yelm, w ogóle nie potrzebowalibyśmy pomocy. A prawda jest taka, że nie możemy sobie na nią pozwolić.

– À propos pieniędzy, tato... Potrzebuję trzystu dolarów na rodeo w tym tygodniu, a pudełko po kawie jest puste.

Nie odpowiedział.

– Tato?

– Musiałem zapłacić rachunek za siano.

– I już nic nie ma?

– Przyszły też podatki.

– A więc mamy kłopoty – skonstatowała Vivi Ann, marszcząc brwi. Oczywiście słyszała o tym przedtem, zawsze wiedziała, że brakuje pieniędzy, ale po raz pierwszy naprawdę to do niej dotarło. Raptem zrozumiała, dlaczego Winona do znudzenia przypominała o oszczędzaniu pieniędzy na podatki. Spojrzała na ojca. Siedział pochylony do przodu z łokciami na stole. Jej siostry uznałyby to za brak elegancji; Vivi Ann wiedziała swoje.

– Znowu cię bolą plecy?

Nie odpowiedział, nawet nie dał po sobie poznać, że słyszał.

Wstała, poszła do kuchni, wzięła opakowanie ibupromu i dyskretnie położyła na stole.

Ojciec przykrył je rozpostartą dłonią.

– Znajdę sposób na zdobycie pieniędzy, tato. I w tym tygodniu wygram. Może nawet dwa tysiące dolców. Nie martw się.

Resztę posiłku zjedli w milczeniu, ojciec czytał gazetę. Gdy skończył, odsunął się od stołu i wstał.

– Postaraj się, żebym był z ciebie dumny – powiedział, zdejmując z haka przy drzwiach przepocony, brązowy filcowy kapelusz.

– Będziesz. Cześć, tato.

Wyszedł, pozostawiając Vivi Ann mocno zaniepokojoną.

Przez większość swojego dwudziestoczteroletniego życia czuła się jak liść na wodzie, po prostu unosiła się, biernie ulegając prądom. Kilka razy usiłowała zmienić kierunek, ale każda próba (choćby wyjazd do miejscowego college’u) szybko kończyła się powrotem na tę ziemię.

Kochała tutejsze proste i zwyczajne życie. Kochała przebywać wśród koni, trenować je i przekazywać swoje doświadczenie dziewczętom, które podziwiały jej umiejętności jeździeckie z zachwytem w oczach. Kochała okolicznych mieszkańców, którzy ją znali i szanowali jej rodzinę. Kochała nawet tutejszą pogodę. Mnóstwo ludzi skarżyło się na szare, ponure dni ciągnące się monotonnie od listopada do kwietnia, jej zaś one nie przeszkadzały. Bez deszczu nie ma tęczy. Takie było jej motto od czasu, gdy jako dwunastoletnia dziewczynka stała nad świeżo wykopanym grobem, próbując zrozumieć niepojętą stratę. Powiedziała sobie wtedy, że życie jest krótkie i należy się w nim dobrze bawić.

Nadszedł jednak czas, żeby dorosnąć. Tym razem to Water’s Edge jej potrzebuje. Nie była jeszcze pewna, jak tego dokona. Biznes i planowanie nie należały do jej mocnych stron, choć była inteligentniejsza, niż powszechnie sądzono. Musi się tylko zastanowić.

A najpierw pożyczy trzysta dolarów od jednej ze swoich sióstr.

Przekona ją, że to dobra inwestycja.

Winona lubiła zarządzać. Wszystkim bez wyjątku. I to nie zza kulis. W college’u wystarczyła jedna lekcja prawa konstytucyjnego, aby dostrzegła swoją przyszłość. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, jej życie toczyło się w zasadzie tak, jak chciała. Oczywiście nie do końca, bo nie miała męża ani dzieci, nie spotykała się z nikim i walczyła z nadwagą. Była za to bez wątpienia najbardziej uznanym prawnikiem w Oyster Shores. Uchodziła za sprawiedliwą, upartą i inteligentną. Wszyscy mówili, że dobrze ją mieć po swojej stronie. Winona ceniła swoją reputację na równi z wykształceniem. Podczas gdy tata i Vivi Ann klęczeli przed swoją ziemią jak przed ołtarzem, ona miała szersze horyzonty. Dla niej liczyła się społeczność i tworzący ją ludzie. Podczas gdy Vivi Ann uchodziła za złote serce miasta, Winona dążyła, żeby być jego sumieniem.

Nacisnęła guzik interkomu na biurku.

– Zebranie zacznie się za dziesięć minut, Liso. Zaparz wystarczająco dużo kawy.

– Już się robi – natychmiast odpowiedziała recepcjonistka.

– Dobrze. – Winona skierowała uwagę na cienki plik papierów. Leżały tam dwa raporty dotyczące środowiska naturalnego, proponowana mapa ewidencyjna oraz przygotowana przez nią umowa sprzedaży nieruchomości.

To powinno ocalić Water’s Edge.

No może była w tym lekka przesada; ranczo nie znajdowało się na krawędzi finansowej ruiny ani nic podobnego. Bardziej przypominało jednego z tych nieszczęsnych, wygłodzonych koni, które ciągle ratowała Vivi Ann: kulało. Co miesiąc tata i Vivi Ann ledwie wiązali koniec z końcem, a podatki nieustannie rosły. Tajemniczy zakątek stanu Waszyngton nie został jeszcze „odkryty” przez yuppies, którzy zamieniali ziemię nad wodą w złoto, ale to tylko kwestia czasu. Nadejdzie taki dzień, gdy jakiś deweloper zauważy, że ich senne miasteczko leży na spektakularnym pasie plaży z widokiem na Olympic Mountain Range, przypominającym szwajcarskie Alpy, a wtedy okaże się, że tata siedzi na stu dwudziestu pięciu akrach niezwykle atrakcyjnego terenu. Podwyżka podatków zmusi go w końcu do sprzedaży ziemi, w przeciwnym razie ją straci. Wydawało się, że nikt prócz niej nie widzi nieuchronnie nadciągającej przyszłości. Tak działo się już w całym stanie.

Pospiesznie zanotowała coś na żółtych kartkach notatnika, słowa, których powinna użyć w rozmowie z nim. Koniecznie musi zrozumieć, jakie to ważne, że znalazła sposób, aby go ocalić i chronić. I równie ważne, że to ona rozwiąże problem. Może wreszcie ojciec będzie z niej dumny.

Zadźwięczał interkom.

– Już są, Winono.

– Zaprowadź ich do pokoju konferencyjnego.

Winona wsunęła dokumenty do beżowej koperty i sięgnęła po swój niebieski blezer. Wkładając go, zauważyła, że zrobił się bardziej opięty na biuście. Z westchnieniem pospieszyła do pokoju konferencyjnego.

Jej kancelaria mieściła się w centrum Oyster Shores, w dużym wiktoriańskim narożnym domu. Kupiła go cztery lata temu i odnawiała po kolei wszystkie pomieszczenia. Na razie wykończyła dół. Nie mogła dopuścić, aby pomieszczenia odwiedzane przez klientów źle wyglądały. W przyszłym roku rozpocznie remont mieszkania na górze. Oszczędziła już sporo pieniędzy.

W holu przystanęła na chwilę, aby ocenić swoje odbicie w lustrze: pulchna, ładna twarz, ciemnobrązowe oczy pod wygiętymi, czarnymi brwiami, pełne usta, ramiona futbolisty i biust, którym można by obdarzyć trzy kobiety. Jej jedyny przykuwający uwagę walor – długie czarne włosy tym razem były ściągnięte do tyłu i związane biało-niebieską ozdobną gumką.

Z przyklejonym do ust uśmiechem udała się do pomieszczenia, które kiedyś było werandą. Całą jego ścianę od podłogi do sufitu wypełniały okna oraz starodawne tarasowe drzwi. Przez prostokątne tafle szkła widziała brunatny o tej porze roku ogród, a za nim ceglano-drewniane budynki wzdłuż Front Street. Pośrodku pokoju stał długi dębowy stół. Wokół niego siedzieli członkowie rady miejskiej Oyster Shores, wśród nich jej ojciec, który w zasadzie nie był członkiem rady, jednak dostawał zaproszenia na wszystkie spotkania.

Winona zajęła swoje stałe miejsce u szczytu stołu.

– W czym mogę dziś pomóc? – zagaiła.

Siedzący obok dentysta Ken Otter uśmiechnął się szeroko. Zawsze tak się uśmiechał, traktując to jak darmową reklamę.

– Chcemy porozmawiać o tym, co się dzieje w rezerwacie.

A więc znów rezerwat.

– Mówiłam już wcześniej: nie możemy ich powstrzymać. Myślę...

– Ale to... kasyno – wtrąciła Myrtle Michaelian, na samą myśl dostając rumieńców. – Na pewno łączy się z prostytucją. Indianie są...

– Przestań – ucięła Winona stanowczym tonem. Zanim znów przemówiła, obrzuciła każdego z uczestników uważnym spojrzeniem. – Pamiętajcie, że są to rdzenni Amerykanie i nie mamy żadnych prawnych możliwości zabronienia im budowy kasyna. Włożycie w tę walkę mnóstwo pieniędzy, a i tak przegracie.

Spierali się jeszcze przez kilka minut, ale wzmianka o pieniądzach podcięła im skrzydła. W rezultacie spór wygasł jak zadławiony silnik i wszyscy wstali, dziękując jej za dbałość o ich finanse oraz pomoc.

– Tato – powiedziała – czy mógłbyś na chwilę zostać?

– Za czterdzieści pięć minut muszę być w Shelton.

– Nie zajmę ci dużo czasu.

Skinął nieznacznie głową, właściwie tylko poruszył podbródkiem, i czekał ze skrzyżowanymi ramionami, aż członkowie rady opuszczą salę. Gdy nie było już nikogo, Winona wróciła na swoje miejsce za stołem, usiadła i otworzyła dużą beżową kopertę. Zerkając na papiery, nie mogła opanować przypływu dumy. To był dobry plan.

– Chodzi o Water’s Edge – odezwała się, podnosząc wzrok. Nie zawracała sobie głowy proszeniem go, aby usiadł. Przerobiła już tę lekcję; Henry Grey zawsze robił, co chciał. Koniec i kropka. Rozmówca starający się mu coś zasugerować zwykle wychodził na głupka.

Burknął coś pod nosem. Raczej nie było to słowo.

– Wiem, że masz teraz kłopoty finansowe, a wiele rzeczy w Water’s Edge wymaga naprawy. Ogrodzenie jest w złym stanie, szopa zaczyna się przechylać i pewnego dnia ktoś utonie w błocie na parkingu, jeśli go nie wyrównamy i nie posypiemy żwirem. Że nie wspomnę o podatkach. – Popchnęła ku niemu mapę ewidencyjną. – Moglibyśmy sprzedać dziesięć akrów wzdłuż drogi... Bill Deacon jest gotów od ręki zapłacić pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów... Albo można podzielić ziemię na dwuakrowe parcele i podwoić cenę. Tak czy inaczej, można zarobić dość pieniędzy, żebyś przez lata nie odczuwał trudności. Bóg wie, jak musisz być zmęczony oporządzaniem siedmiu koni dziennie. – Uśmiechnęła się do niego. – Doskonały pomysł, nieprawdaż? Zresztą rzadko oglądasz tę ziemię. Wcale nie będziesz jej żałował...

Ojciec wyszedł z pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.

Winona wzdrygnęła się na ten dźwięk. Dlaczego pozwoliła sobie na nadzieję? Kolejny raz. Potrząsała głową, wpatrzona w zamknięte drzwi. Zastanawiała się, dlaczego taka inteligentna kobieta jak ona ciągle wchodzi do tej samej błotnistej kałuży w przekonaniu, że będzie sucha. Była idiotką, gdyż ciągle liczyła na ojcowską pochwałę.

– Jesteś chora psychicznie – mruknęła do siebie. – I żałosna.

Interkom na jej biurku zadźwięczał głośno, przerywając jej myśli.

– Luke Connelly na linii, Winono.

Nacisnęła czerwony guzik.

– Powiedziałaś: Luke Connelly?

– Tak. Na jedynce.

Winona wzięła głęboki, uspokajający oddech, podniosła słuchawkę i powiedziała:

– Winona Grey.

– Hej, Win, tu Luke Connelly. Pamiętasz mnie?

– Oczywiście, że cię pamiętam. Co słychać w Montanie?

– Teraz zimno i biało, ale nie ma mnie tam. Jestem tu, w Oyster Shores. Chciałbym się z tobą zobaczyć.

Wstrzymała oddech.

– Naprawdę?

– Wszyscy mówią, że jesteś najlepszym prawnikiem w mieście, co mnie zresztą nie dziwi. Zastanawiam się nad kupnem udziałów w gabinecie weterynaryjnym doktora Moormana i chciałbym porozmawiać z tobą o warunkach. Zgoda?

– Och, potrzebujesz prawnika. – Starała się nie okazać rozczarowania. – Oczywiście.

– Możesz wpaść do mnie jutro? Siedzę po uszy w robocie. Ostatni najemcy zostawili tu spory bałagan. A więc, co ty na to? Strzelimy sobie piwko. Będzie jak dawniej.

– Może około czwartej? To chyba odpowiednia pora na małego millera.

– Doskonale. I wiesz, Win... Nie mogę się doczekać spotkania z tobą.

Powoli odłożyła słuchawkę; miała wrażenie, jakby powietrze nagle stężało i stawiało opór jej ruchom. Nie mogę doczekać się spotkania z tobą. Wstała i wyszła z pokoju konferencyjnego. W holu za okazałym, stylowym stołem siedziała Lisa, pisząc list na swojej dużej, zielonej maszynie IBM Selectric.

– Wychodzę – oznajmiła Winona. – Nagła sprawa.

– Przesunę termin spotkania z Ursulą.

– Dobrze.

Winona opuściła swoje zaciszne biuro i udała się pieszo do położonego dwie przecznice dalej ceglanego ranczerskiego domu swojej siostry.

Otworzyła elegancką furtkę do ogródka z tyłu i podeszła do drzwi pralni, żeby zapukać.

Otwarcie drzwi zajęło Aurorze wieczność, a gdy w końcu to zrobiła, wyglądała na udręczoną. Na biodrach trzymała swoje czteroletnie dzieci; na jednym chłopca, na drugim dziewczynkę.

– Właśnie minęłaś się z Vivi Ann. Pożyczyła ode mnie trzysta dolarów na rodeo. Powiedziała, że to świetna inwestycja.

– Z kamienną twarzą?

Aurora uśmiechnęła się.

– Znasz Vivi. Jej zawsze dopisuje szczęście.

Winona przewróciła oczami; obydwie wiedziały, że to prawda. Ich najmłodszą siostrę nieustająco opromieniało słońce, omijając wszystkich pozostałych.

– Wyjechała już do Teksasu?

– Właśnie przed chwilą. Mam nadzieję, że ten stary pikap się dotelepie.

– Jeśli się popsuje, na pewno spotka Toma Cruise’a na stacji benzynowej. – Winona prześlizgnęła się obok siostry i weszła do małej pralni zawalonej stertami ubrań. – Czy możemy dla odmiany porozmawiać o mnie?

– Chodźcie, dzieci – powiedziała Aurora za jej plecami. – Ciocia Winona jest dziś wściekła. Zróbcie jej dużo miejsca. Nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie.

– Bardzo śmieszne.

Aurora zabrała Ricky’ego i Janie na górę i położyła ich spać albo posadziła przed telewizorem; jak to robią matki z czterolatkami późnym popołudniem. Za piętnaście minut pojawiła się znów na dole.

– A więc, co się dzieje? – spytała, stając pośrodku salonu. Dzisiaj była ubrana w ciasne, czarne dżinsy i długi żakiet z wywatowanymi ramionami. Proste włosy miała ściągnięte we francuski warkocz. Kosmyki tworzyły na jej czole maleńką grzywkę.

Teraz, gdy Aurora spytała wprost, Winona pomyślała z niechęcią o wyjawieniu prawdziwego powodu swojej niespodziewanej wizyty.

– Powiedziałam ojcu – zaczęła z pewnym wahaniem – że powinien sprzedać te dziesięć akrów położone z tyłu albo podzielić je na działki.

– Cóż, masz mentalność leminga.

– Water’s Edge tonie. A z jakiego innego powodu Vivi Ann pożyczałaby pieniądze? Nie zauważyłaś, jak jest zaniedbane?

Aurora usiadła na swojej nowej szarofioletowej sofie.

– Nie możesz mu mówić, żeby sprzedał ziemię, Win. To facet, który prędzej sprzeda własną spermę.

– To kilka akrów, których nawet nie ogląda, a zabezpieczyłby się finansowo.

Aurora pochyliła się do przodu, stukając długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami po lśniącym blacie mahoniowego stolika.

– Wiesz, że powinnaś porozmawiać z Vivi albo ze mną, zanim zrobisz coś takiego.

– Nie muszę.

– Wiem. Myślisz, że jesteś od nas mądrzejsza, ponieważ jesteś najstarsza, i że na tobie spoczywa odpowiedzialność za wszystko, ale szczerze mówiąc, Win, jeśli coś przyjdzie ci do głowy, nie widzisz istoty rzeczy, bo poświęcasz zbyt wiele czasu szczegółom.

– Próbowałam tylko pomóc. – Winona przysiadła na ceglanym kominku w kolorze łososia. Chwilę później wstała i podeszła do okna. Widziała stąd podwórko Aurory przystosowane dla dzieci, a za nim domy.

Aurora zmarszczyła brwi.

– Nie widziałam cię tak podenerwowanej, odkąd Tony Gibson zaprosił cię na weekendowy wypad.

– Obiecałyśmy, że nie będziemy o tym wspominać.

– Ty obiecałaś. Trudno zapomnieć o facecie rozebranym do damskich majtek.

Winona nie mogła dłużej tego znieść.

– Zadzwonił dzisiaj do mnie Luke Connelly! – wybuchła.

– Ooch! To powiew przeszłości. Ostatni raz o nim słyszałam, gdy wyjeżdżał na studia weterynaryjne.

– Wrócił do miasta i zamierza kupić udziały w klinice doktora Moormana. Chce, żebym przejrzała dokumenty.

– Zadzwonił do ciebie jako do prawnika?

– Tak właśnie powiedział. – Winona westchnęła głęboko i w końcu odwróciła się twarzą do siostry. – I jeszcze to, że z niecierpliwością czeka na nasze spotkanie.

– Czy on wie, że byłaś w nim zadurzona?

Zadurzona. Zbyt łagodne określenie tego, co czuła, lecz na pewno nie powie tego Aurorze.

– Mamy się spotkać jutro o czwartej – oświadczyła. – Pomożesz mi się wyszykować? Wiem, że to herkulesowa praca, ale...

– Oczywiście. – Aurora nagle spoważniała.

– O co chodzi? – spytała Winona. – Patrzysz na mnie, jakbym zrobiła coś niestosownego.

– Nic więcej nie powiem. Okej, zadam ci tylko jedno pytanie. Chodzi o Luke’a, tak? Tylko o Luke’a?

– Co masz na myśli?

– Tata zawsze chciał mieć ziemię Connellych. Nie udawaj, że tego nie wiesz. I lubił ich.

– Myślisz, że spotykałabym się z kimś, żeby zyskać aprobatę ojca?

– Czasem myślę, że zrobiłabyś wszystko, by ją zyskać.

Winona chciała zmusić się do śmiechu, ale to jej nie wyszło. Niekiedy sama się tym martwiła. Jak daleko byłaby zdolna się posunąć, żeby zasłużyć na jego pochwałę?

– Nasza rozmowa i tak nie ma sensu. Jestem za gruba. Luke nie zechce się ze mną spotykać. Nigdy nie chciał.

Aurora obdarzyła ją smutnym, znajomym spojrzeniem.

– Wiesz, co mnie w tobie zadziwia, Win?

– Mój głęboki intelekt?

– Jak bardzo się mylisz, gdy patrzysz w lustro.

– I to mówi dawna cheerleaderka, rozmiar trzydzieści sześć. – Winona podniosła się. – Wpadnij do mnie jutro o trzeciej, dobrze?

– Będę.

– I, Auroro... Nie mów o tym nikomu. A szczególnie Vivi Ann. Od tego głupiego zadurzenia minęło już tyle czasu. Nie chcę, żeby ktokolwiek myślał, że ono ma teraz jakieś znaczenie. Do diabła, on jest pewnie żonaty i dzieciaty.

– Twoje sekrety są zawsze u mnie bezpieczne, Win.

Nazajutrz po południu w sypialni Winona przyglądała się swojemu odbiciu w długim lustrze. Moda nie rozpieszczała kobiety o jej rozmiarach: poduszki na ramionach, wysokie, obcisłe dżinsy i kowbojskie buty raczej nie były dla niej korzystne.

Aurora zrobiła, co w jej mocy i Winona doceniała te wysiłki. Cóż, niektóre starania były skazane na porażkę; próba wysmuklenia jej do takich należała. Kopnięciem ściągnęła buty i poczuła pewną satysfakcję, gdy z głuchym odgłosem uderzyły o ścianę. Zamiast nich włożyła parę rozchodzonych płaskich pantofli.

– Pomyśli, że odkąd wyjechał, nie przestałam jeść.

W drodze do samochodu i podczas jazdy przez miasto powtarzała sobie, że to tylko biznesowe spotkanie z mężczyzną, którego kiedyś znała. Absolutnie nie powinna mieszać przeszłości z teraźniejszością. Zadurzenie w nim było dziecinadą, która nie miała szans przetrwać.

Przejechała nad wodą, minęła ciągnące się wzdłuż kanału sklepy dla turystów i przy wylocie z miasta skręciła w lewo. Tu znajdowała się granica posiadłości Water’s Edge. Nie omieszkała zauważyć, jak zniszczone było ogrodzenie. Wróciła myślami do wczorajszego spotkania z ojcem. Przejechała główną drogą pół kilometra na południe, po czym skręciła na posesję Luke’a. Ziemie Greyów i Connellych sąsiadowały ze sobą, ale posiadłość Luke’a była od lat niezamieszkana; nawet zimą tonęła w wysokiej i gęstej trawie. Przez ostatnie lata olchy rozsiały się jak chwasty, nadając ziemi zaniedbany wygląd. Stary, zbudowany w latach siedemdziesiątych ranczerski dom w kształcie litery L naprawdę wymagał odnowienia; wokół piętrzyły się istne chaszcze: jałowce splątane z rododendronami, a tu i ówdzie azalie.

Zaparkowała obok dużego pikapa i wyłączyła silnik.

On tylko da ci dokumenty, powie, że miło cię widzieć po tak długim czasie. A potem przedstawi cię swojej żonie i dzieciom...

Wzięła głęboki oddech i wysiadła z samochodu.

Trawa przed domem była rozmiękła i brunatna. Idąc, zostawiała ślady, które od razu nasiąkały mętną wodą.

Przed drzwiami poprawiła dłonią włosy, które Aurora tak pieczołowicie układała i lakierowała. Zapukała.

Otworzył prawie natychmiast – i od razu wiedziała, że zaczynają się kłopoty.

W szkole średniej był wysoki, ale chudy i trochę niezgrabny. To już minęło. Teraz zrobił się szeroki w ramionach i wąski w pasie; wyglądał, jakby ćwiczył na siłowni. Miał nadal gęste, brązowe włosy, które świetnie pasowały do zielonych oczu.

– Win – powiedział.

To było to: uśmiech, który zawsze przyprawiał ją o gwałtowne bicie serca.

– Lu... Luke – zająknęła się. – Przyjechałam po te dokumenty...

Objął ją ramionami i tak mocno uściskał, że zaparło jej dech.

– Myślisz, że pozwoliłbym swojej najlepszej szkolnej przyjaciółce tak po prostu zabrać dokumenty i wyjść?

Wziął ją za rękę i wprowadził do domu. Znalazła się w pokoju, który przez minione lata tak mało się zmienił, że przypominało to wejście do wehikułu czasu. Miała pod stopami ten sam ostro pomarańczowy dywan, pod ścianą stała sofa w brązową, złotą i pomarańczową kratę, na małych stolikach te same szklane lampy w kolorze bursztynu z ozdobnymi włącznikami w kształcie paciorków.

– Brakuje tylko świetlówek, prawda? – zauważył z uśmiechem, szeroko otworzył lodówkę koloru avocado i wyjął dwa piwa.

– Trochę tu cuchnie stęchlizną. Sądzę, że najemcy musieli palić. Może usiądziemy na zewnątrz?

– Nie pierwszy raz. – Wyszła za nim na dużą betonową werandę, która ciągnęła się wzdłuż domu. Po lewej stronie zardzewiały grill powoli rozpadał się na kawałki, a tuziny zeschniętych pelargonii zwisały smętnie z doniczek wzdłuż barierki, nie przesłaniając jednak widoku. Podobnie jak z Water’s Edge widać stąd było kanał – spokojny i srebrzysty tego późnego popołudnia – a na przeciwległym brzegu wyraziste, pokryte śniegiem Olympic Mountain Range. Gąszcz drzew rozdzielał posiadłości, zapewniając obu stronom całkowitą prywatność. Usiedli na podwójnej ogrodowej huśtawce, która kiedyś była ulubionym miejscem Winony.

– Przypuszczam, że powinniśmy zacząć od początku – powiedział, otwierając swoje piwo i odchylając się do tyłu, żeby pociągnąć łyk. – Gdy wyprowadziliśmy się do Montany, poszedłem na Uniwersytet Stanu Waszyngton, żeby zostać weterynarzem. Od dużych zwierząt. A ty gdzie studiowałaś?

– Prawo na Uniwersytecie Waszyngtońskim.

– Myślałem, że uciekniesz stąd w szeroki świat. Byłem zaskoczony, gdy usłyszałem, że wróciłaś.

– Potrzebowali mnie w domu. A co z tobą? Nie pojechałeś do Australii?

– Nie. Za dużo szkolnych długów.

– Wiem, co masz na myśli. – Roześmiała się, ale gdy śmiech wybrzmiał, zrobiło się nagle zbyt cicho. – Ożeniłeś się? – spytała cicho.

– Nie. A ty?

– Nie.

– Zakochałaś się kiedyś?

Nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć mu w oczy.

– Nie. A ty?

Pokręcił głową.

– Chyba nigdy nie spotkałem odpowiedniej dziewczyny.

Winona odchyliła się do tyłu i podziwiała widok.

– Twoja matka pewnie nie jest zadowolona, że się wyprowadziłeś.

– Wcale nie. Caroline ma czworo dzieci i nie ma męża. Mama zajęta jest przy wnukach. A poza tym widziała, że kręcę się tam niespokojnie.

– Niespokojnie?

– Czasem trzeba wyjechać, żeby zacząć nowe życie. – Wypił łyk piwa. – A jak tam twoje siostry?

– Dobrze. Aurora kilka lat temu poznała Richarda, tutejszego lekarza, i mają czteroletnie bliźniaki. Ricky’ego i Janie. Myślę, że dobrze im się układa, ale z Aurorą nigdy nic nie wiadomo. Chce, żeby wszyscy byli szczęśliwi, a więc niewiele mówi o własnych kłopotach. Vivi Ann ciągle jest taka sama. Spontaniczna. Uparta. Najpierw skacze do wody, a myśli później.

– W porównaniu z tobą nikt wystarczająco nie myśli.

Winona nie mogła pohamować śmiechu.

– Cóż mogę powiedzieć? Zawsze jestem najmądrzejsza z całej wsi.

Zapadła przyjazna cisza. Wpatrywali się w zaniedbane pola, pili piwo, wreszcie Luke odezwał się półgłosem.

– Chyba wczoraj widziałem Vivi Ann na stacji benzynowej.

Winona usłyszała coś w jego głosie, jakieś małe zająknięcie, które wzbudziło w niej czujność.

– Wyjechała do Teksasu. Zarabia pieniądze na weekendowych rodeo. I poznaje przystojnych kowbojów.

– To mnie nie dziwi – odparł. – Jest piękna.

Winona przez całe życie słyszała to zdanie od mężczyzn; zazwyczaj po nim następowało: „Myślisz, że się ze mną umówi?”. Czuła, że sztywnieje, chowając wszystkie macki nadziei, które nieopatrznie pozwoliła sobie wypuścić.

– Ustaw się w kolejce – mruknęła pod nosem.

Co sobie wyobrażała? Przecież okazał się dla niej za bardzo przystojny. W ogóle oczekiwanie czegokolwiek stało się niebezpieczne. Szczególnie teraz, gdy zobaczył piękną Vivi Ann.

– Dobrze jest wrócić – rzekł, stukając ją ramieniem, tak jak wtedy, gdy byli dzieciakami i najlepszymi przyjaciółmi.

Nagle niepomna własnych ostrzeżeń, odrzuciła obawy.

– Tak – przyznała, nie ośmielając się na niego spojrzeć. – Dobrze mieć cię w domu.

1 The Evergreen State – tak nazywany jest stan Waszyngton. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Prawdziwe kolory

Подняться наверх