Читать книгу Prawdziwe kolory - Kristin Hannah - Страница 9

Rozdział drugi

Оглавление

Przez cały następny dzień Winona powtarzała sobie, że Luke na pewno nie zadzwoni, niemniej jednak spoglądała tęsknie na telefon, podskakując za każdym razem, gdy się odzywał.

Jeden dzień.

Tyle czasu minęło, odkąd siedziała wieczorem na huśtawce na ganku ze swoim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa. Jeden dzień. To oczywiste, że jeszcze nie zadzwonił. Albo nie zadzwoni wcale. Ostatecznie była wielka jak stodoła. Dlaczego tak przystojny facet jak Luke Connelly miałby się z nią umówić?

– Skup się, Winono – powiedziała, przeglądając dokumenty, które wczoraj od niego dostała. Zrobiła mnóstwo notatek: sprawy do przedyskutowania, środki ostrożności, które powinien podjąć dla ochrony swoich interesów. Oprócz prawniczej opinii miała pewne przemyślenia dotyczące ryzyka wchodzenia w spółkę z Woodym Moormanem, który znany był z pijaństwa i przez lata stracił wielu klientów.

Gdy zrobiła wszystkie notatki, zamknęła teczkę Connelly’ego i zajęła się pismem procesowym w sprawie Smithsona. Przez najbliższe kilka godzin pilnie pracowała, aż w końcu o piątej zamknęła biuro i poszła na górę.

Zazwyczaj lubiła oglądać wieczorne wiadomości, ale dziś czuła się zbyt niespokojnie, raz po raz przyłapując się na oczekiwaniu na dzwonek telefonu, i w końcu, nie mogąc tego znieść, włożyła dżinsy, biały sweter z golfem i długą, czarną kamizelkę.

Szybko sprawdziła pogodę. Był to jeden z tych rzadkich styczniowych wieczorów, gdy bezchmurne niebo przybierało kolor śliwkowy. Ciepło ubrana, postanowiła pójść na spacer do Water’s Edge. Czyste powietrze ją trochę ostudzi, a poza tym na pewno przyda jej się trochę ruchu. Spod jej domu do Water’s Edge to zaledwie niecałe dwa kilometry.

Zadowolona ze swojej decyzji (to o wiele lepsze od samotnego oglądania telewizji), pomaszerowała Main Street.

Oyster Shores, podobnie jak wiele miejscowości na zachodzie stanu Waszyngton, było zabudowane w kształcie litery T. Na końcu miasta wzdłuż szarej linii brzegowej kanału ciągnęła się długa ulica pocięta czterema przecznicami. Znajdowały się tu turystyczne przybytki – wypożyczalnia kajaków, lodziarnia, bar rybny i kilka sklepików z pamiątkami. Pośród tych czterech ulic i kolejnych siedmiu przecznic upłynęła większość dzieciństwa Winony. Dużo czasu w młodości spędzała w bibliotece, czytając Nancy Drew i Laurę Ingalls Wilder; w Grey Park uczyła się gry w piłkę nożną i softball; a w ciepłe, letnie dni wraz z siostrami chodziła na King’s Market po cukierki pop rocksy i tabsy.

Mimo że widziała go milion razy, nie mogła się powstrzymać, aby nie przystanąć przy Shore Drive i nie napawać się tym wspaniałym widokiem. W innych częściach świata, w miejscach bardziej zasiedlonych i mniej dzikich, kanały są wąskimi paskami wolno płynącej wody, po których można pływać w wolnym czasie w płaskodennych łódkach. Ale nie tutaj; tu była szeroka i dzika niebieska zatoka, odnoga cieśniny Puget, która wdzierała się w ląd na długość stu kilometrów, stanowiąc jedyny prawdziwy fiord w czterdziestu ośmiu stanach.

Winona skręciła w lewo i wyszła z miasta. Kiedy mijała restaurację Waves, zapaliły się lampy uliczne, rzucając ładne, złotawe plamy na szary chodnik i czarną nawierzchnię jezdni. O tej chłodnej porze roku, gdy nieczęsto widziało się łódki, a turystów jeszcze rzadziej, ulica była spokojna, może nawet trochę opustoszała. Syrena wskazująca kierunek wiatru zwisała bezwładnie z masztu stojącego przed Canal House Bed and Breakfast. W czerwcu na tych ulicach kłębili się turyści, zajmując wszystkie parkingi i tłocząc się na nabrzeżu w wypożyczalniach łodzi, ale teraz było spokojnie. Miasto należało do trzynastu tysięcy ludzi, którzy nazywali je domem.

Wejście na ranczo pokazywał topornie wykonany znak, wyrzeźbiony jeszcze przez pradziadka Winony w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku. Minęła go i skręciła na długi, wyżwirowany podjazd. Po obu jego stronach za zniszczonym ogrodzeniem z czterech sztachet ciągnęły się zielone pastwiska. Rowy wypełnione brunatną wodą okalały drogę. Na żwirze przetykanym dziurami ziejącymi szarą deszczówką poniewierały się uschnięte, czarne liście klonów. To miejsce wymagało nakładów.

Dlaczego do ojca nie docierało, że mogłaby mu pomóc? Wróciła myślami do ostatniej, upokarzającej z nim rozmowy, gdy wtem zauważyła samochód Luke’a.

Zatrzymała się i rozejrzała wokół.

Stali na ganku; Luke i jej ojciec rozmawiali jak starzy przyjaciele. Szła w ich kierunku mokrym, błotnistym podjazdem obok stajni.

Zbliżając się, usłyszała, że Luke śmieje się z jakichś słów ojca.

Winona, widząc uśmiech na twarzy ojca, raptownie się zatrzymała. To było równie zaskakujące jak widok oceanu, który by nagle poczerwieniał, albo zielonego księżyca.

– Cześć – odezwała się, wchodząc na pierwszy stopień schodków. Stare drewno ugięło się pod jej ciężarem, przypominając, że jest gruba i że schody wymagają naprawy.

Luke wyciągnął rękę, objął ją ramieniem i przygarnął do siebie, co tak ją oszołomiło, że potknęła się, wyzwalając z jego uścisku.

– Gdyby nie Winona – zwrócił się do ojca – nigdy nie zostałbym weterynarzem. W szkole średniej odrabiała za mnie prace domowe z angielskiego.

– Tak, ona jest mądra, rzeczywiście. Jej ostatni wspaniały pomysł to nakłanianie mnie do sprzedaży mojej rodzinnej ziemi.

Winona nie mogła uwierzyć, że mówi o tym przy Luke’u.

– Próbowałam zapewnić ci przyszłość.

Ojciec zignorował ją i popatrzył na Luke’a.

– Gdy Abelard opuścił Walię, miał w kieszeni czternaście dolarów.

– Daj spokój, tato. Nikt nie chce słuchać tych starych opowieści.

– Elijah stracił nogę na wojnie, a gdy wrócił, jego żona nie żyła, syn umierał, a ziemia była zbyt mokra, by coś na niej urosło, ale zdołał utrzymać każdy jej akr podczas Wielkiego Kryzysu. Przekazał synowi w całości ziemię, którą odziedziczył.

– Dawne czasy, tato. Wiemy wszystko. Nie obchodzi nas, czy zostawisz nam tyle samo ziemi, ile odziedziczyłeś.

– Skąd wiedziałem, że to powiesz?

– Co innego miałam na myśli. Chciałam, żebyś był zabezpieczony. Tylko to się liczy.

– Nie potrafisz zrozumieć miłości do ziemi, jaką czujemy z Vivi Ann. W tobie jej nie ma.

Z jaką łatwością odciął ją od stada i odsuwał na bok.

– To miejsce wygląda wspaniale, Henry – powiedział Luke, przerywając niezręczną ciszę. – Dokładnie tak, jak je pamiętam. I dziękuję ci za naprawę ogrodzenia. A przy okazji, chciałbym ci zapłacić. Mama i ja zapomnieliśmy...

Tata skinął głową.

– Nie wziąłbym od ciebie ani centa, synu. Ot, sąsiedzka przysługa.

Synu.

Słysząc, z jaką łatwością ojciec włączył Luke’a do rodziny, odczuła lekkie ukłucie bólu, jakby włożyła rękę do wody z mydlinami i natrafiła na ostrze noża. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że się zranił, aż cofnie dłoń i zobaczy na skórze krople krwi.

– To w większości dzieło Vivi Ann i jakiegoś pomocnika, którego skądś wytrzasnęła. Ta ziemia jest całą jej duszą. – Ojciec wymownie spojrzał na Winonę.

– Słyszałem, że jest świetna w jeżdżeniu wokół beczek.

– Najlepsza w całym stanie – powiedział tata.

– Wcale mnie to nie dziwi. Ilekroć sięgam pamięcią wstecz, zawsze widzę ją śmigającą na tej klaczy Donny z prędkością światła.

– Tak – przyznał. – Ona i Clem to zgrana para.

Winona trzymała język na wodzy, podczas gdy ojciec opowiadał i opowiadał o Vivi Ann. Jakim jest wspaniałym jeźdźcem, jak wszyscy przychodzą do niej po pomoc, jak mężczyźni stoją w kolejce, żeby się z nią umówić, ale ona jeszcze nie znalazła właściwego.

W końcu Winona, nie mogąc dłużej tego znieść, przerwała jego wywód.

– Lepiej już pójdę – powiedziała. – Wpadłam tylko, żeby...

– Och nie, nie odchodź – zaprotestował Luke, biorąc ją pod ramię. – Zapraszam ciebie i Henry’ego na kolację w mieście.

– Ja nie mogę – odparł Henry. – Umówiłem się z kumplami w Eagles. Ale dzięki.

Luke odwrócił do niej głowę.

– A ty, Winono?

Tylko sobie nic nie wyobrażaj. On zaprosił też twojego ojca – pomyślała. Dzwonek ostrzegawczy zadźwięczał wyraźnie w jej głowie, lecz gdy spojrzała na Luke’a, zwyciężyła najgorsza z możliwych emocji: nadzieja.

– Oczywiście.

– Gdzie pójdziemy? – spytał.

– Waves jest dobra. Na rogu First i Shore Drive.

– A więc chodźmy. – Luke wyciągnął rękę i potrząsnął dłonią ojca. – Jeszcze raz dziękuję za wszystko, Henry. I nie zapomnij o mojej propozycji: jeśli chcesz korzystać z mojego pastwiska, po prostu powiedz.

Henry skinął głową i wrócił do domu, głośno zamykając za sobą drzwi.

– Palant – wymamrotała Winona.

Luke uśmiechnął się do niej z góry.

– Kiedyś nazywałaś go durniem.

– Poszerzyłam swoje słownictwo. Potrafię wymyślić jeszcze kilka określeń, jeśli chcesz. – Z uśmiechem przemierzyła podwórze i wsiadła do jego pikapa. Kiedy uruchomił silnik, automatycznie włączyło się stereo. Rozległy się Schody do nieba.

Spojrzała na Luke’a i zrozumiała, że pomyśleli o tym samym: o wspólnym tańcu pod srebrną dyskotekową kulą w Sadie Hawkins Dance.

– Pokazaliśmy wtedy całej reszcie, jak się tańczy, prawda? – rzucił.

Czuła, że zaczyna się uśmiechać. Podniecona z powodu jego powrotu, zapomniała, jak wówczas, w pierwszym roku po śmierci jej matki, byli sobie bliscy – ona, gruba piętnastolatka żyjąca marzeniami i niezgrabny pryszczaty chłopak, który dekadę wcześniej stracił ojca w wypadku na łodzi. „Z czasem będzie ci łatwiej”. To jego pierwsze słowa, które zapamiętała, odkąd zauważyła go naprawdę. Przedtem był tylko synem najlepszej przyjaciółki mamy.

Przez następne dwa lata prawie wszystko, co powiedział, stawało się ważne. A potem się wyprowadził, nawet bez pożegnalnego pocałunku, i nigdy nie zadzwonił. Pisywali do siebie od czasu do czasu, choć powoli i to ustało.

Zatrzymał się przed restauracją Waves i zaparkował przy krawężniku. Latarnia obok frontowych drzwi oświetlała podwórko pełne ceramicznych krasnali, które w letnim słońcu wyglądały nawet zabawnie, lecz w ten zimowy wieczór sprawiały trochę makabryczne wrażenie. Winona poprowadziła go do wiktoriańskiego domu, w którym urządzono restaurację. Byli dziś jedynymi gośćmi przed sześćdziesiątką; hostessa zaprowadziła ich do stolika w rogu z widokiem na kanał. Spłowiała gródź oddzielała wodę, odsłaniając pasek szarego piasku, pokrytego połamanymi muszlami ostryg i kosmykami brązowych wodorostów. Stado portowych fok wylegiwało się na drewnianym pomoście przed restauracją.

Przyniesiono drinki – dla niego piwo, dla niej margaritę.

– Za starą przyjaźń – wzniósł toast.

– Za starą przyjaźń.

Potem spytał:

– Udało ci się przejrzeć dokumenty?

– Tak. Z prawnego punktu widzenia wszystko jest w porządku. Naniosłam tylko kilka niewielkich poprawek. – Popatrzyła na niego przez stół i ściszyła głos. – Ale jako twoja przyjaciółka muszę cię ostrzec, że Moorman nie ma najlepszej reputacji. Od lat boryka się z problemem alkoholowym, a właściwie wcale z nim nie walczy. W zasadzie się poddał. Kilka lat temu wciągnął młodego weterynarza do spółki i ostatecznie nieźle go wyrolował.

– Naprawdę?

– Tak, Luke, myślę, że lepiej byłoby, gdybyś otworzył własną firmę. Ludzie naokoło przyjęliby cię z otwartymi ramionami. Mógłbyś urządzić gabinet w domu i przystosować tę stajnię z czterema boksami, którą masz na terenie posiadłości. A za kilka lat może zdołasz wybudować nowe zaplecze.

Luke wyprostował się.

– Czuję się trochę rozczarowany.

– Przykro mi. Prosiłeś o moją opinię.

– Przykro? Chyba żartujesz? Zawsze kochałem twój rozsądek. I wiem, że mogę ci zaufać. Dzięki.

Nie usłyszała już nic po słowie „kochałem”.

Vivi Ann oczekiwała na swoją kolej w krótkiej rundzie. Razem z nią stało w pogotowiu czternaście dziewczyn i kobiet, wszystkie na koniach; stanowiły najlepszą piętnastkę. Czasy przejazdu, mierzone elektronicznie, stale aktualizowano i wyświetlano na tablicy, od najwolniejszego wzwyż.

Przebywała w Teksasie prawie tydzień; to rodeo uważała za jedno z najlepszych w swoim życiu. Nachyliła się i pogłaskała spoconą szyję klaczy.

– Hej, maleńka – szepnęła. – Gotowa na zwycięstwo?

Serce Clem waliło jak młot pneumatyczny. Była gotowa.

Chwilę później Vivi Ann usłyszała swoje nazwisko dochodzące z ogromnych czarnych głośników i poczuła skok adrenaliny, zacierający w jej umyśle wszystko poza tą chwilą.

Naciągnęła mocno kapelusz na czoło. Clem rzuciła się do bramki. Vivi Ann ściągnęła wodze, powstrzymując klacz, aż znalazły się dokładnie naprzeciwko pierwszej beczki.

Następnie zgięła się do przodu, popuszczając wodze, i z pochylonymi głowami minęły linię startową, pędząc na arenę tak szybko, że wszystko wokół wirowało niczym zamazana plama dźwięku i koloru. Vivi Ann w tumanie kurzu widziała tylko trzy beczki, ustawione w jaskrawożółty trójkąt. Przez cały wyścig ściskała boki Clem, nakłaniając ją do szybszego biegu. Sekundy mijały z przerażającą prędkością, ale Vivi Ann zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie; Clem okrążyła pierwszą beczkę, potem drugą i pognała do przodu, do ostatniej, prześlizgnęła się wokół niej i popędziła z powrotem do mety. Mijając stoper, Vivi Ann delikatnie ściągnęła wodze, sprowadzając klacz do kłusa.

Gdy usłyszała przez megafony czas, uśmiechnęła się szeroko, a potem roześmiała w głos.

14.09.

Wynik trudny do pobicia. Próbowała w myślach dokonać obliczeń, sprawdzić, czy wygrała, lecz to okazało się zbyt skomplikowane. Już zwyciężyła w jednym z dwóch głównych przejazdów. Tylko dwie zawodniczki miały szansę ją pokonać, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Była bliska ustanowienia nowego rekordu areny.

– Dobra robota, Clem – szepnęła, pochylając się do przodu, aby pogłaskać klacz po szyi. Zsunęła się z siodła i odprowadziła Clem. Dała jej wiadro wody i trochę owsa namoczonego w melasie, rozsiodłała ją i przywiązała do boku zardzewiałej, starej przyczepy.

Z uśmiechem, prawie biegnąc, pospieszyła na trybuny. Niektóre z zawodniczek już tam były, zwłaszcza te, którym tym razem nie udało się zakwalifikować do pierwszej piętnastki. Pam. Red. Amy.

– Niezły wyścig, Vivi – powiedziała Holly Bruhn, posuwając się, żeby zrobić jej miejsce.

Vivi Ann uśmiechnęła się.

– Clem nieźle sobie radzi jak na starą kobyłę, prawda?

– No pewnie. – Holly sięgnęła do torby-lodówki i podała koleżance zimne piwo. – Proszę. Ale możesz wypić, dopiero gdy wygrasz.

– Ha! – Vivi Ann wzięła piwo i przechyliła do ust.

Holly podsunęła Vivi Ann ulotkę.

– Dla ciebie.

Vivi Ann popatrzyła na folder reklamowy, który trzymała w dłoniach. Widziała podobne setki razy, a może więcej. Terminarz wyścigów wokół beczek. Jedyną nowością było to, że odbywały się w każdy weekend, a zwycięzca otrzymywał naprawdę dużą nagrodę.

– Staramy się zorganizować zimową turę – wyjaśniła Holly. – Teraz, gdy nasza stajnia podźwignęła się z kryzysu i działa, musi zacząć przynosić zyski. Chciałabym, żebyś do nas dołączyła. Powiedz swoim dziewczynom z organizacji 4H[2].

To było to: pomysł. Przyszedł do niej w kompletnej postaci; rozwiązanie wydawało się tak oczywiste, że zachodziła w głowę, dlaczego wcześniej go nie dostrzegła.

– Ile osób się zaangażowało?

– Do tej pory około dziewięćdziesięciu. Jak widzisz, są różne nagrody. I mamy też kategorię dziecięcą. Musisz wziąć udział przynajmniej w czterech z ośmiu wyścigów, byś mogła otrzymać nagrodę, a więc powinnaś wystartować we wszystkich najbliższych imprezach, żeby się zakwalifikować... No bo zaczynasz później.

– Rozdajesz pieniądze i nagrody?

Holly skinęła głową.

– Nagrody na końcu, pieniądze przez cały czas.

– Nadal organizujesz zawody w zapędzaniu bydła do zagród i drużynowym pętaniu wołów?

– W każdy piątek. Rozkręca się powoli, ludzie właśnie odkrywają tę arenę, ale z tygodnia na tydzień idzie nam lepiej.

Od tej chwili Vivi Ann nie mogła skupić myśli na niczym innym. Nawet po południu, gdy wzięła wygrane siodło oraz pieniądze, była zbyt podekscytowana, aby z kimkolwiek rozmawiać. Zamiast pójść z koleżankami na westernowe tańce do miejscowego baru, wpakowała Clem do przyczepy i odjechała do domu. Podczas długiej drogi z Teksasu, słuchając piosenek Gartha Brooksa, rozpatrywała ten pomysł pod każdym kątem, starając się znaleźć w swoim rozumowaniu jakiś szkopuł. Ale go nie znalazła. A więc nareszcie ma plan, którego potrzebował jej ojciec.

I to ona na niego wpadła! Uśmiech nie schodził z jej twarzy.

Och, wiedziała, co ludzie o niej myślą. Nawet jej siostry, które ją kochały, widziały w niej tylko ładną dekorację, dziewczynę, która potrafi pędzić na koniu jak wiatr, lecz nie jest dobra w dźwiganiu ciężarów życia.

Nareszcie pokaże wszystkim, widzącym w niej tylko ładną buzię, na co ją stać.

Ta nadzieja towarzyszyła jej podczas samotnej drogi do domu. Gdy w sobotę o północy dojechała do Water’s Edge, miała przemyślany cały plan. Pozostało zaprezentować go rodzinie.

Nie mogła się doczekać. Ależ będą z niej dumni.

Zatrzymała się na parkingu, zgasiła silnik, wysiadła z samochodu i okrążyła go, żeby otworzyć przyczepę.

– Hej, Clemmie! – Poklepała klacz po potężnym zadzie. – Czy jesteś tak samo zmęczona jak ja, maleńka?

Clem odwróciła się, szturchnęła ją nosem i cicho zarżała.

Vivi Ann odpięła uwiąz od nylonowego kantara i wypchnęła klacz z przyczepy.

– Już nie pójdziesz do boksu – powiedziała, prowadząc ją na pastwisko. Zdjęła klaczy kantar, poklepała ją po zadzie i obserwowała, jak galopuje. Po chwili wielka kobyła tarzała się w trawie.

Pozostawiła na razie przyczepę na dworze i ruszyła w stronę domu, aż zauważyła otwarte drzwi stajni.

Gdy weszła sprawdzić, czy wszystko w porządku, zastała tam potworny bałagan. Boksy były brudne, a niektóre konie nawet nie miały wody.

Zaklęła pod nosem i pomaszerowała zaśmieconą trawiastą ścieżką do starego domku jej dziadków. Przez lata służył jako barak dla kowbojów, których zatrudniali do pomocy w gospodarstwie. Zapukała kilka razy, a gdy nikt się nie odzywał, otworzyła drzwi.

W środku panował jeszcze większy rozgardiasz niż w stajni. W małej kuchni piętrzył się stos brudnych naczyń oraz garnków z zaschniętymi resztkami jedzenia. Na stole poniewierały się puste pudełka po pizzy i puszki po piwie, a ubrania leżały na sofie i krześle.

Z sypialni dochodziło chrapanie mężczyzny. Wpadła jak burza do małego saloniku, potem z impetem otworzyła drzwi do sypialni i zapaliła światło.

Travis leżał rozwalony na mosiężnym łóżku, spał w ubraniu. Nawet nie zdjął kowbojskich butów, więc pobrudził błotem bawełnianą, ozdobioną jedwabnym kordonkiem kapę jej babci.

– Travis! – rzuciła ostro. – Obudź się.

Musiała kilka razy powtórzyć jego imię, zanim przewrócił się na bok i popatrzył na nią zamglonymi i nabiegłymi krwią oczami.

– Cześć, Vivi. – Przesunął ręką po krótko obciętych włosach, stawiając je na sztorc. Policzki miał blade jak kreda, oczy podkrążone. Niewątpliwie przyłapała go na kacu po dwudniowej popijawie.

– Boksy są brudne, a konie nie mają wody. Nakarmiłeś je chociaż?

Z trudem usiadł.

– Przepraszam. Ja... Sally ma nowego chłopaka... – Wyglądał, jakby miał zamiar się rozpłakać.

Vivi Ann, nie będąc w stanie się gniewać, usiadła obok niego na łóżku. Travis i Sally chodzili ze sobą od szkoły średniej.

– Może wszystko się jeszcze ułoży – powiedziała łagodnie.

– Nie sądzę. Ona po prostu... już mnie nie kocha.

Vivi Ann nie wiedziała, co powiedzieć. W gruncie rzeczy nie znała takiej rozdzierającej serce miłości, chociaż w nią nadal wierzyła.

– Jesteśmy młodzi, Travis. Znajdziesz kogoś innego.

– Dwadzieścia pięć lat to już nie młodość, Vivi. I ja nie chcę nikogo innego. Co ja teraz zrobię?

Vivi Ann bardzo mu współczuła. Wiedziała, co powinna teraz zrobić, jak zachowałby się ojciec i Winona, lecz ona nie była taka. Nie potrafiła po prostu mu powiedzieć, żeby wziął się w garść i wrócił do pracy. Wcześnie w życiu nauczyła się jak każda dziewczynka pozbawiona matki, że złamane serce należy traktować delikatnie.

– Dziś nakarmię je i napoję, ale jutro chcę, żebyś wyczyścił boksy, okej? W szopie są świeże wióry. Mogę na ciebie liczyć?

– Oczywiście, Vivi – zapewnił ją, po czym opadł na łóżko i zasnął. – Dzięki – zdążył jeszcze wymamrotać.

Wiedziała, że nie może na niego liczyć. Cóż miała począć? Wzdychając, opuściła domek, po drodze gasząc światła. Gdy, walcząc z wyczerpaniem, szła z powrotem do stajni, zaczęło padać.

– No, wspaniale.

Podniosła kołnierz kurtki, schowała głowę i resztę drogi pokonała biegiem.

W pierwszą niedzielę miesiąca rodzina Greyów chodziła do kościoła pieszo. Tę tradycję kultywowali od pokoleń; kiedyś wynikało to z konieczności ze względu na drogi, które zimą zamieniały się w błotniste trzęsawiska. Dziś to już wybór. Deszcz czy słońce, zbierali się rano na farmie i wyruszali do miasta. Dla ojca było to ważne, a nawet kluczowe, żeby Greyów szanowano w mieście i zapamiętano ich wkład w stworzenie Oyster Shores. A więc raz w miesiącu szli do kościoła, aby przypomnieć ludziom, że ich rodzina była tu, zanim jeszcze samochody pokonywały pokryte trocinami zimowe drogi.

Tej pierwszej niedzieli lutego Vivi Ann wstała godzinę wcześniej, aby nakarmić konie, ponieważ nie chciała, by ojciec dowiedział się o ostatnim wyczynie Travisa. Zwłaszcza dziś nie miała ochoty wysłuchiwać utyskiwań na temat jej zdolności do zatrudniania ludzi albo raczej ich braku.

Nie dziś, gdy zamierzała zaskoczyć go swoim perfekcyjnym planem.

Po zakończeniu uciążliwych obowiązków wróciła do domu, wzięła prysznic i szykowała się do kościoła. Gdy zbiegła na dół, ubrana w białą, kloszową spódnicę z szerokim pasem oraz w solidne kowbojskie buty, cała rodzina zgromadziła się już na ganku.

Aurora i Richard starali się opanować rozdokazywane bliźniaki, a Winona, oparta o barierkę, przyglądała się uroczym dzwonkom wietrznym ze szkła i drewna, wykonanym przez ich matkę.

Tata jak zawsze wyszedł na podwórko, żeby sprawdzić pogodę.

– Chodźmy – zarządził.

Ustawili się w szyku, ojciec swoim zwyczajem wysforował się kilka metrów do przodu. Richard i dzieci próbowali dotrzymać mu kroku. Dziewczyny szły na końcu, ramię w ramię, tak jak przez całe życie.

– Widzę, że ojciec nabiera swego zwykłego tempa, jak w bataańskim marszu śmierci – zauważyła Winona.

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego muszę przyjechać samochodem do domu, żeby potem iść pieszo do kościoła – narzekała Aurora. Co miesiąc zresztą wygłaszała podobne komentarze. – Jak tam rodeo?

– Wspaniale. Wygrałam siodło i tysiąc pięćset dolarów.

– Brawo! – pochwaliła siostrę Winona. – Bóg widzi, że temu domowi przyda się trochę gotówki.

Vivi Ann uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie swój triumf, kiedy wyjawi im plan zarobienia pieniędzy. Może wreszcie Winona dostrzeże bystrość umysłu najmłodszej siostry.

– Wydarzyło się coś interesującego, gdy mnie nie było?

Na krótką chwilę zapadło milczenie. Potem odezwała się Aurora.

– Luke Connelly wrócił do miasta.

– To ten dzieciak sąsiadów? Czy on z wami nie chodził do średniej szkoły? – Vivi Ann próbowała pogrzebać w pamięci, ale bez skutku. – Co on teraz robi?

– Jest weterynarzem – odpowiedziała Aurora. – Winona...

– Pomagam mu – dokończyła Winona.

Vivi Ann zmarszczyła czoło; trochę to dziwne, ale odnosiła wrażenie, że jej siostry skrywają przed nią jakąś tajemnicę. Zerknęła na jedną i drugą, a potem wzruszyła ramionami. Och, miała zbyt wiele na głowie, żeby zajmować się drobiazgami.

– Właściwie go nie pamiętam. Jest przystojny?

– Godne ciebie pytanie – rzekła szorstko Winona.

Przez resztę drogi prowadziły spokojną pogawędkę. Vivi Ann rozpierała chęć podzielenia się swoim pomysłem, lecz powściągała emocje i czekała.

Po mszy jak zwykle z przyjaciółmi i sąsiadami spotkali się w podziemiach na kawie i muffinkach. Powrót Luke’a Connelly’ego stanowił główny temat rozmów. Jego niespodziewane pojawienie się wskrzesiło dawne dzieje – czasy, gdy matka Vivi Ann i matka Luke’a były najładniejszymi dziewczynami w mieście. Kiedy indziej Vivi Ann z ogromną chęcią słuchałaby tych opowieści – każde wspomnienie o matce miało dla niej szczególnie znaczenie – ale dziś myślała o czym innym i nie potrafiła odprężyć się i cieszyć rozmową, a skoro Luke’a nie było w kościele, szybko straciła nim zainteresowanie.

Skłoniła rodzinę do powrotu do domu nieco wcześniej niż zazwyczaj. „Zanim zacznie padać” – przekonywała, a to wystarczyło. Zdarzało się, że wracali do domu w deszczu, co naprawdę nie należało do przyjemności.

W takim samym szyku przeszli przez miasto i skręcili we własną drogę. Po obu jej stronach ciągnęły się zielonkawe pastwiska otoczone ogrodzeniem z czterech drągów. Na końcu podjazdu stał ładny, żółty dom, opleciony białym gankiem. Widoczny za nim kanał, niebo i odległe góry spowite mgłą przybrały szary kolor i przypominały gmatwaninę cieni.

Ujrzawszy Vivi Ann, Clementine zarżała cicho i podbiegła do niej galopem.

Vivi Ann podciągnęła szeroką spódnicę i prześlizgnęła się pomiędzy drągami ogrodzenia.

– Znów to samo – usłyszała za sobą karcący głos Winony.

Śmiejąc się, Vivi Ann wskoczyła na konia. Bez liny czy uzdy nie miała nad nim kontroli, ale jej zaufanie do Clem było bezgraniczne. Ścisnęła łydkami boki klaczy, a ta ruszyła galopem do domu. Vivi Ann, pochylona do przodu, trzymała się grzywy. Prędkość zamgliła jej oczy, włosy smagały ją po twarzy.

Jakżeż to kochała. W każdej chwili Clem mogła ją zrzucić – nagle przystanąć albo uskoczyć w bok tak szybko, że Vivi Ann nie utrzymałaby równowagi.

Kiedy zbliżyły się do domu, szepnęła:

– Stop, maleńka! – I pogłaskała Clem po miękkiej szyi.

A potem z uśmiechem witała rodzinę na ganku.

– Ładny mi wzór do naśladowania – powiedziała Aurora. – Mam nadzieję, że z tym skończysz, gdy Jamie rozpocznie lekcje.

– Już powinna je zacząć – stwierdziła Vivi Ann. – Miałyśmy trzy lata, kiedy mama zaczęła nas uczyć, pamiętasz?

– Ty miałaś trzy lata – sprostowała Aurora. – Wyjątkowy talent. Ja miałam pięć, a Winona...

– Tylko nie mówmy o Winonie i koniach – poprosiła Winona.

Śmiejąc się, we trójkę weszły do domu i podjęły swoje zwykłe w takich razach obowiązki: Vivi Ann jako gospodyni zarządzała, Winona wcielała się w rolę pomocy kuchennej – zazwyczaj kroiła warzywa i przyrządzała sałatę – podczas gdy Aurora nakrywała do stołu. Dzieci poszły na górę oglądać film na wideo, a ojciec i Richard stali w milczeniu w salonie, pijąc piwo i zerkając na jakąś transmisję sportową.

Przez następne dwie godziny, przygotowując posiłek, dziewczyny rozmawiały, żartowały, raz po raz wybuchając śmiechem. Zanim wołowina w warzywach była gotowa, skończyły jedną butelkę chardonnay i otworzyły następną.

Niedzielny późny obiad zaczął się tak jak zawsze modlitwą zainicjowaną przez ojca. Zaraz potem popłynęły swobodne rozmowy o wszystkim. Vivi Ann próbowała zaczekać na chwilę naturalnej ciszy, by obwieścić swój pomysł, ale tak długo już czekała, że nie była w stanie usiedzieć spokojnie. Roznosił ją entuzjazm.

– Zastanawiałam się nad czymś – wypaliła. – Co zrobić, żeby nasze ranczo zarobiło trochę pieniędzy.

Wszyscy podnieśli wzrok.

Winona zmarszczyła brwi. Właśnie o czymś rozprawiała, lecz Vivi Ann zdawała się tego nie zauważać.

– W Teksasie spędziłam dużo czasu z Holly i Geraldem Bruhnem. Wybudowali dużą arenę w Hood River, pamiętacie? No w każdym razie Holly organizuje serię zimowych wyścigów wokół beczek. Co sobota, przez osiem tygodni. Rozdają pieniądze i nagrody.

– Zawsze wygrywałaś tę konkurencję – zauważyła Aurora.

– Nie o to chodzi – niecierpliwiła się Vivi Ann. – Chcę zorganizować coś podobnego w Water’s Edge.

Ojciec wzruszył ramionami.

– Może ci się uda.

Vivi Ann szerokim uśmiechem przyjęła te słowa zachęty.

– Pomyślałam, że w przyszłości moglibyśmy rozszerzyć naszą działalność, organizując zawody w zespołowym zaganianiu bydła do zagród i pętaniu wołów. Holly powiedziała, że w zeszłym tygodniu na zawodach w pętaniu wystartowało ponad czterysta drużyn.

Ojciec teraz naprawdę się zainteresował.

– Ale to kosztuje.

– Sprawdziłam tu i tam. Trzeba by zainwestować około stu tysięcy dolarów.

Winona wybuchnęła kpiącym śmiechem.

– Tylko tyle?

Vivi Ann poczuła się dotknięta.

– Możemy dostać pożyczkę. Obciążyć hipoteką.

Zapadła cisza.

– Nigdy nie zaciągaliśmy pożyczki hipotecznej – rzekł ojciec.

– Czasy się zmieniają, tato – przekonywała Vivi Ann. – Naprawdę uważam, że moglibyśmy to zorganizować. Potrzebujemy tylko kilku młodych wołów, stajennego, nowego traktora...

Winona już się nie uśmiechała.

– Żartujesz, prawda?

– Bóg jeden wie, jak bardzo jestem zmęczony podkuwaniem koni przez cały dzień i martwieniem się o pieniądze na podatki – rzekł ojciec – a teraz, gdy wrócił Luke Connelly, możemy skorzystać z jego ziemi. Możemy tam trzymać woły, tak że nie będzie nam potrzebna duża obora.

Winona teatralnie przewróciła oczami.

– Jeśli nie będziecie w stanie spłacać rat, stracisz posiadłość. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

– Nie jestem głupi.

– Wcale tego nie sugeruję – powiedziała Winona. – Ale to szaleństwo. Nie możesz...

– Zamierzasz znowu mnie pouczać, Winono? – Wstał od stołu, poszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.

– Zachowujesz się podle – zwróciła się Vivi Ann do Winony. – Jesteś wściekła, ponieważ to nie twój pomysł. Panna Mądralińska nie może sobie tego darować, czyż nie?

– A co będzie, jeśli na tym polegniecie, Vivi? Co będzie, jeśli nikt się nie zgłosi, a ojciec będzie musiał płacić tysiąc dolarów miesięcznie na pokrycie tej nowej pożyczki? Będziesz stała u jego boku i patrzyła, jak traci ziemię? To wszystko, co ma.

– A jeśli już ją traci? – Vivi Ann broniła swoich racji.

– Zachowujesz się jak Clem – wymamrotała Winona, lecz Vivi Ann nie zrozumiała, co siostra ma na myśli.

– Jesteś zazdrosna, że to mój pomysł, ot co – stwierdziła Vivi Ann.

– No tak, jestem zazdrosna o twój intelekt – odgryzła się Winona.

– Dajcie już spokój – wtrąciła się Aurora. – Nie tędy droga. – Spojrzała na jedną i na drugą. – To dobry pomysł. Czy mogę poznać szczegóły?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 4H – organizacja edukacyjna przeznaczona dla dzieci i młodzieży; nazwa pochodzi od pierwszych liter słów w jęz. ang.: Head – głowa, Heart – serce, Hands – ręce i Health – zdrowie. Działalność ruchu 4H opiera się na pracy młodych ludzi w lokalnym klubie 4H.

Prawdziwe kolory

Подняться наверх