Читать книгу Spowiedź w fotoplastikonie - Krzysztof Beśka - Страница 4

Оглавление

– To koniec! – Filip rzucił plecak na biurko; zrobił to tak mocno i zamaszyście, że z blatu, niczym spłoszone stadko gołębi, sfrunęło na podłogę kilka kartek.

Chwilę potem zaczął krążyć po pokoju. Nie był wielki – raptem cztery kroki między oknem a drzwiami, trzy od szafy do ściany, na której wisiała duża fotografia dziadka – ale wystarczająco duży, aby spacer herolda złych wieści, a może tylko panikarza, wypadł niezwykle dramatycznie.

– Co? Znowu cię złapali w metrze bez biletu? – spekulował Andrzej, posiadacz imponującej brody i nie mniej efektownych tatuaży na obu przedramionach, jeszcze przed chwilą zajęty jakąś pisaniną.

Nic. Cisza. Nie licząc kilku kolejnych uderzeń ciężkich buciorów o poluzowane klepki parkietu, z którymi nikt nie chce zrobić porządku.

– Powiesz nam wreszcie, co się stało? – odezwała się ostatnia obecna w pomieszczeniu osoba, a jedyna w towarzystwie kobieta; miała na imię Agnieszka, była ładną blondynką w okularach w czarnej oprawie.

Filip zatrzymał się w połowie drogi między oknem, zza którego doszedł śmiech bawiących się na podwórku dzieci, a drzwiami. Spojrzał najpierw na Agnieszkę, potem na Andrzeja.

– To koniec – powtórzył, siadając wreszcie na krawędzi biurka, tuż obok rzuconego przed chwilą plecaka. – Zamkną nas. Wyrzucą na zbity pysk. Czuję to.

Znali się nie od dzisiaj, wiedzieli więc, kiedy takie czy podobne słowa mogli zbyć milczeniem, lekceważącym machnięciem ręki albo pobłażliwym uśmiechem, a kiedy należy podnieść się z krzesła czy przerwać pracę.

– Spotkałem na podwórku jakichś ludzi – zaczął opowiadać Filip, wysoki trzydziestolatek, którego znakiem rozpoznawczym były długie, sięgające niemal do pasa dredy. – Pierwszy raz ich tu widziałem. Garnitury jak spod sztancy, białe koszule, żel na łbach. Coś mierzyli, zapisywali, gadali przed komórki. I, uwaga, jeden robił zdjęcia naszej kamienicy.

– Komórką? – zapytał Andrzej.

– Nie, aparatem. Właśnie to mnie zaniepokoiło i dlatego obserwowałem ich przez uchylone drzwi. Ale zaraz przyszedł dozorca. On się nie pitoli. Od razu zaczął wypytywać, czego tu szukają. Z początku żaden się nie odezwał, ale gdy ten zrobił groźną minę, a to, jak wiecie, potrafi, do tego chrząknął i powiedział, że jest tu panem, jeden z tamtych zaczął dukać. Okazało się, że są z kancelarii prawnej i wynajął ich, uwaga, spadkobierca właścicieli nieruchomości…

Brodacz westchnął ciężko, blondynka poprawiła okulary.

– Dlaczego sądzisz, że to może oznaczać kłopoty? – zapytał Andrzej po chwili.

– Nie wiem. – Filip wzruszył ramionami. – Intuicja.

– Eee, nie pierwsi, nie ostatni.

Mógł mieć rację. Pracował tu przecież najdłużej i najwięcej widział.

– Ile to razy ktoś się tu kręcił, rozglądał. Węszył – zaczął wyliczać ze swadą, drapiąc się po wytatuowanym na prawym przedramieniu smoku. – Byli nawet tacy, co ściany ostukiwali. A potem gadka, że to niby ich, z dziada pradziada, a drań Bierut po wojnie zabrał. I że zaraz się za to wezmą. I za lokatorów przy okazji… – Ostatnie zdanie wypowiedział ciszej od wcześniejszych.

Nie było chyba człowieka, który mieszkałby bądź tylko pracował w ścisłym Śródmieściu i nie słyszał o podobnych historiach. O nagłym i cudownym odzyskiwaniu budynków, czasem z lokatorami właśnie. Wiedziano, kim są czyściciele kamienic i jakie mają sposoby, aby pozbyć się intruzów. Od zastraszania i ciągnących się tygodniami remontów, po wybijanie szyb, trucie zwierząt domowych, a nawet wpuszczanie szczurów do mieszkań.

Zawsze zaczynało się tak samo: od odzyskania kamienicy przez właściciela albo jego spadkobierców. Z początku lokatorzy czy najemcy lokali usługowych przyjmowali ten fakt ze spokojem. Z nadzieją, że wreszcie będzie inaczej, ktoś wyremontuje klatkę schodową, odmaluje ściany, zadba o podwórko. I, w istocie, tak się nierzadko działo. Najczęściej jednak zamiast podwyższyć standard mieszkania, podwyższano, ale… czynsz. Bywało, że i dziesięciokrotnie!

Andrzej podszedł do szafy, zdjął z półki segregator i zastukał kilka razy w twarde okładki koloru soczystej zieleni, jakby to były drzwi, a on chciałby, żeby mu otworzono.

– Grunt to mieć porządek w papierach – rzekł z uśmiechem. – Mamy umowę z miastem, czynsz płacimy regularnie, nikt się na nas nie skarży. Znacie mnie dobrze i wiecie, że pilnuję każdego świstka. Każdego!

Tak, był dobrym szefem, sumiennym i uczciwym pracodawcą. I tak jak nigdy nie spóźnił się, jak mówił, z zapłatą czynszu, tak zawsze ostatniego dnia miesiąca na kontach bankowych pracowników pojawiała się pensja. W innych miejscach bywało z tym różnie…

– Papiery papierami, a takich jak my najłatwiej wyrugować. – Filip nie potrafił odpędzić czarnych myśli. – Sklepu spożywczego nie ruszą. Możesz mieć trzy żabki czy inne płazy na jednej ulicy. Podobnie jest z kebabami.

– A ten swoje. – Brodacz westchnął, by zaraz zapytać troską: – Może chciałbyś wziąć wolny dzień, co?

– Nie. Dziękuję – burknął właściciel dredów, włączając wreszcie komputer.

– Na pewno?

– Na pewno. Jestem do tyłu z dwoma projektami w Konstancinie.

Minęły dwa lata, odkąd w dwóch pomieszczeniach na parterze zostało otwarte niewielkie studio zajmujące się projektowaniem zieleni. Andrzej, mózg całego przedsięwzięcia, oraz Filip i Agnieszka, którzy wkrótce do niego dołączyli, w ciągu krótkiego czasu dali się poznać jako ludzie pełni świetnych pomysłów i dobrej energii.

Lecz chociaż dostawali coraz więcej intratnych zleceń, co przekładało się na obroty pracowni, Andrzej jakoś nie kwapił się ze zmianą lokalizacji. Zawsze można było przenieść się do nowocześniejszego lokum, gdzie i światło lepsze, i zaparkować łatwiej, i klimatyzacja działa. A jednak z jakichś powodów wciąż tkwili tutaj.

*

Dzień minął spokojnie. Nikt nie załomotał do drzwi, nie wpadł do pracowni i nie kazał się wynosić, wymachując papierami. Filip, który wieszczył katastrofę, bez reszty oddał się swojej pasji. Kilka razy zapytał tylko o radę Andrzeja, pożartował z Agnieszką.

– To do jutra, szefie – pożegnali się pracownicy.

– Do jutra, kochani. Nie balujcie za mocno! – Brodacz podniósł na chwilę głowę znad rysunków przedstawiających pergolę.

Gdy wyszli, wrócił do pracy. Długo jednak nie wytrzymał. Odłożył ołówek, wstał zza biurka, znów podszedł do szafy i nie pukając już w okładkę, otworzył segregator. Chwilę przewracał wpięte tam foliowe koszulki wypełnione fakturami, rachunkami i, jak to sam określił przed kilkoma godzinami, byle świstkami. Ale on naprawdę pilnował wszystkiego!

Nauczył go tego człowiek, którego portret wisiał na jednej ze ścian pracowni – dziadek. Tylko Agnieszka i Filip wiedzieli o tym pokrewieństwie oraz że starszy pan, którego nie zdążyli poznać, był, podobnie jak ich szef, cenionym architektem krajobrazu, choć na państwowej posadzie.

– I co powiesz? – Brodacz spojrzał na zdjęcie uśmiechniętego starszego pana; w tle uwieczniono jakieś krzewy obsypane czerwonymi i żółtymi pąkami.

Często bywało, że zwracał się w ten sposób do mężczyzny uwiecznionego na fotografii. Nigdy nie robił tego jednak przy świadkach, ponieważ mogło to zrodzić niezdrowe podejrzenia i sprowokować komentarze. Włącznie z cytowaniem tego starego porzekadła o dziadzie gadającym do obrazu.

Przez otwarte okno dobiegł zabłąkany strzęp jakiejś muzyki, a potem wyraźny, spokojny tym razem głos dozorcy. Andrzej przymknął oczy, potarł dłonią czoło, podrapał się po bujnej brodzie. Czuł się zmęczony, a dzień, który właśnie zmierzał ku końcowi, dał mu się we znaki szczególnie mocno.

Prawda była bowiem taka, że Filip mógł mieć rację, on zaś robił dobrą minę do złej gry. Chciał za wszelką cenę uspokoić pracowników. I uspokoił. Ale czy na długo? Pojawienie się w kamienicy ludzi z kancelarii prawnej, działających z ramienia spadkobierców właścicieli nieruchomości, naprawdę nie wróżyło nic dobrego.

– A może powinienem sam się do nich zgłosić, porozmawiać, próbować się dogadać? Jak myślisz, Czesiu? – zapytał znów dziadka. – Sam mi zawsze mówiłeś, że trzeba rozmawiać.

Wreszcie zamknął i odstawił segregator na półkę. Podszedł do biurka, wyjął z szuflady klucz i wyszedł z pracowni. W niewielkim przedsionku, gdzie zimą zostawiało się ośnieżone płaszcze, podczas słoty suszyło parasole, a o każdej porze roku klienci mogli się zastanowić, czy aby nie darować sobie jednak fachowej pomocy projektantów zieleni, znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Ani Agnieszka, ani Filip nigdy nie pytali, co się za nimi kryje.

Andrzej otworzył drzwi, sięgnął ręką w bok i włączył światło. Pomieszczenie było niemal dwa razy większe niż to, w którym działało biuro. Wyglądało na graciarnię: wszędzie leżały kartony, a spod wielkich, pokrytych warstwą kurzu arkuszy folii wystawały fragmenty starych mebli, przede wszystkim krzeseł.

Jednak nie to zwróciłoby uwagę osoby, która przekroczyłaby próg tego pomieszczenia po raz pierwszy. Na samym środku znajdowało się bowiem coś, co stanowiło powód zorganizowania pracowni w dużo mniejszym sąsiednim pokoju.

Wysoki na niemal dwa metry, zbudowany z drewna graniastosłup o podstawie ośmio-, a może nawet dziesięciokąta, trudno to było ocenić na pierwszy rzut oka, zajmował lwią część izby. W każdej z jego pociemniałych ze starości ścian wycięto po dwa okrągłe otwory.

– A jak ty się masz, staruszku? – Tak jak brodacz zwracał się do martwej fotografii, tak przemówił teraz do dziwnego ni to mebla, ni to urządzenia.

Przeciągnął dłonią po jednej ze ścian. Po chwili zdjął arkusz folii przykrywający stojący obok stolik, na którym leżała skrzyneczka zbliżona kształtem i wielkością do pudełka na buty. Wyjął z niej coś, co zaraz uniósł ku światłu. Było to kolorowe przeźrocze. Przymrużył oczy i uśmiechnął się do przechodniów idących po zalanej słońcem, zatłoczonej ulicy obcego miasta. Ludzie mieli ciemną skórę i czarne włosy. W tle widać było masyw górski pokryty śniegiem…

Spowiedź w fotoplastikonie

Подняться наверх