Читать книгу Spowiedź w fotoplastikonie - Krzysztof Beśka - Страница 5

Prolog
(Teheran, 4 listopada 1979 roku)

Оглавление

– A pan znów bawi się tym aparatem, panie Braun.

Starszy mężczyzna podniósł wzrok. Jego spojrzenie było półprzytomne i puste. Widać, że czynności, którą ktoś nazwał niewinną zabawą, poświęcił całą swą uwagę.

– Bardzo pana przepraszam. – Speszył się, jakby złapano go nie na zabawie, ale na czym innym; zaraz jednak odzyskał rezon. – To leica – rzekł z dumą.

– Znam tę markę. Bardzo dobra.

– Choć egzemplarz niemal tak stary jak ja.

– Nie jest pan taki stary, panie Braun.

– Dziękuję. Pan jest za to miły. Ale oczywiście już wracam do siebie…

Podniósł się trochę niezdarnie z drewnianej ławeczki w ogrodzie, ale mężczyzna, który pojawił się przy nim jak duch, a był to nie kto inny jak zastępca attaché kulturalnego ambasady, położył mu dłoń na ramieniu i rzekł z pobłażliwym uśmiechem:

– Nie ma problemu, panie Braun. Nie pali się. Jeszcze… – chrząknął, by zaraz dodać ściszonym głosem: – Bo, prawdę mówiąc, to różnie może być…

– To znaczy?

– Mieliśmy Pahlaviego, a teraz mamy szariat. Niby jaśnie wielmożny szach wyjechał do Stanów na leczenie, ale wszyscy wiedzą, że już nie wróci… – Na krótką chwilę wyszczerzył garnitur równych i białych niczym śnieg na Demawendzie zębów, jeszcze raz klepnął mężczyznę po ramieniu, po czym skierował kroki w stronę wyjścia z placówki.

Właściciel aparatu odprowadził go wzrokiem. W duchu dziękował, że skończyło się tak, a nie inaczej. Ktoś inny na jego miejscu pewnie nie byłby tak pobłażliwy. A zastępca attaché kulturalnego był starym cynikiem. Wystarczyło posłuchać, w jaki sposób wypowiada się o tym, co dzieje się w mieście i całym kraju.

Bywało, że ludzie kazali sobie za to płacić po tej stronie muru. Na przykład pułkownik Stetsson, attaché wojskowy. Służbista. Gdyby Braun nie miał tylu lat, ile miał, a przede wszystkim gdyby nosił mundur, a na nim niższe dystynkcje, pan pułkownik z rozkoszą wcisnąłby go w szczelinę między płytkami chodnika, za którego stan Braun zresztą odpowiadał. Ten Stetsson miał w sobie coś z sadysty. Pewnie dlatego zesłali go aż tutaj, może nawet miał kogoś na sumieniu. Nie licząc oczywiście żołnierzy Wietkongu.

Ale Braun nie wstawał z ławki i nie odchodził tam, gdzie jego miejsce, czyli do pakamery na tyłach budynku, wypełnionej łopatami, grabiami, motykami i wieloma innymi narzędziami. Nie wspominając już o tak potrzebnych w każdej tego typu placówce taczce czy gumowych wężach do podlewania trawników i klombów, które są przecież wizytówką każdej ambasady.

Zamiast tego jego uwagę znów przyciągnęła ukochana leica. Coś w niej ostatnio szwankowało, nie robiła już takich zdjęć jak kiedyś. Może była to wina filmu, a może przyczyna tkwiła w czymś innym. Na przykład w wieku; Braun nie kłamał: niemiecki aparat był niemal jego równolatkiem. Chociaż z drugiej strony mężczyzna wciąż trzymał się świetnie i absolutnie nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt lat.

Rozległ się odgłos kroków. Braun bardzo dobrze rozpoznawał te dźwięki. Inaczej przemieszczał się urzędnik, inaczej kobieta, choćby z racji wysokich obcasów. Teraz ścieżką zbliżali się, tego był pewien, żołnierze piechoty morskiej ochraniający ambasadę. W ciągu ostatnich miesięcy, od kiedy za murami stało się to, co się stało, ich kroki również się zmieniły. Były o wiele szybsze, a jednocześnie jakby cięższe, może bardziej nerwowe.

– Dzień dobry, panie Braun – przywitał się kapral Jones, sympatyczny Murzyn; towarzyszył mu młodziutki żołnierz, dopiero co przysłany z kraju, więc jego nazwiska ogrodnik jeszcze nie zdążył poznać.

– Dzień dobry, kapralu – odpowiedział Braun.

– Wszystko w porządku?

– Tak. Nic się nie dzieje.

– Będzie lepiej, jeżeli wróci pan do siebie. Mamy wiadomości, że w mieście zaczyna się robić bardzo niespokojnie.

– Oczywiście, kapralu.

Chciał powiedzieć: przecież jesteśmy twierdzą, nikt tu nie wejdzie, kto by się odważył! Może nawet prychnąć z pogardą. Ale milczał. Żołnierze odeszli, on zaś wstał z ławki, co powinien był zrobić już dawno, i skierował kroki tam, gdzie na pewno nikt nie będzie go zaczepiał. Lubił spokój i ciszę.

Przechodząc wzdłuż głównego budynku ambasady, usłyszał jakieś hałasy, podniesione głosy. Stukanie i znów ten tupot nóg. Jak spod ziemi wyrosła przed nim potężna postać. Chwilę trwało, nim rozpoznał w niej Smitha, pierwszego sekretarza ambasadora. Mężczyzna trzymał w rękach jakąś paczkę.

– Bogu dzięki, że pana spotykam, Braun – wysapał i zaczął wciskać mu do rąk pakunek. – Proszę to wziąć i zanieść jak najprędzej do altany. Wie pan, tam gdzie lubią się bawić dzieci pana ambasadora.

– Tak, wiem – bąknął ogrodnik.

– I proszę o nic nie pytać.

Braun, który na szczęście zdołał schować do kieszeni ukochane cacko, odebrał paczkę. Nie była zbyt ciężka. Smith od razu zniknął. Ogrodnik nie zdążył jednak zrobić kroku, gdy w miejsce sekretarza pojawiła się jedna z jego asystentek. Ta już nic nie tłumaczyła, tylko na paczce, którą trzymał przed sobą, położyła drugą taką samą i zniknęła równie szybko jak jej szef.

Braun nie miał zamiaru sprawdzać, czy pojawi się ktoś jeszcze. Najszybszym krokiem, na jaki pozwalał mu wiek, kondycja, a przede wszystkim obciążenie, podążył w kierunku wskazanym przez przełożonego. Rzeczywiście, wiele razy widział, jak dwoje nastoletnich dzieci ambasadora bawiło się tam w najlepsze: grały w piłkę i badmintona. Kilka razy proszono go, aby o to miejsce zadbał szczególnie: przyciął trawę i usunął gałęzie, które mogły przeszkadzać w zabawie, a może nawet zranić dzieci.

– Co się tu dzieje? – zapytał sam siebie pod wąsem.

Szybko zorientował się, że tym razem altana i jej okolice nie posłużą do zabawy. A przynajmniej nie dzieciom. Kilka metrów od drewnianej konstrukcji płonęło spore ognisko. Palono paczki. Takie same jak te, które przyniósł.

– Proszę to położyć na ziemi, tylko ostrożnie – usłyszał za plecami znajomy głos. – Nie może się zgubić żadna kartka.

To był pułkownik Stetsson, ale jakby nie on. Skupiony, a przy tym nad wyraz uprzejmy. Trzymał w ręku grabie z pakamery ogrodnika, przy pomocy których starał się nie dopuścić do przewrócenia się stosu. Braun nie pytał o nic, bo i nie to było jego rolą. Wykonał polecenie i zaraz cofnął się z powodu gorąca. Z tych samych powodów attaché wojskowy odsunął jeszcze bardziej niewielki kanister z benzyną. Po chwili ostrożnie wrzucił przyniesione przez Brauna paczki na szczyt stosu.

– Jedni już tak robili. Nie tak dawno, w trzydziestym trzecim – skomentował niegłośno, przymrużywszy na chwilę oczy.

– To chyba nie są książki. – Braun wskazał niepewnie na płonący stos.

– Ale mogłyby być. I to pewnie całkiem ciekawe.

– Co pan ma na myśli?

– Powiedziałyby prawdę o tym kraju i o ludziach. Jestem tego pewien. Niestety, już nic nie powiedzą…

Przyniesiono jeszcze kilka podobnych paczek. Wszystkie spotkał ten sam los. Stetsson nie rzucał słów na wiatr: zbierał osobiście z ziemi każdy papierek i wrzucał do ognia. Co dziwne, w Braunie z każdą chwilą narastała jakaś trudna do wytłumaczenia sympatia do tego człowieka, którego jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej szczerze nienawidził.

– To chyba wszystko. – Pułkownik ni to otrzepał dłonie, ni to zaklaskał.

Nie, nie zaklaskał. Zarówno on, stary wyga z Wietnamu, jak i Braun, który przeżył drugą wojnę światową, doskonale potrafili odróżnić klaśnięcie od wystrzału.

– Proszę się jak najszybciej schować i pod żadnym pozorem nie wychodzić – wyrzucił z siebie Stetsson jednym tchem i głośno, dzięki czemu odbiorcami jego słów byli jednocześnie ogrodnik, kierowca i kilkoro urzędników, którzy przynieśli ostatnie paczki dokumentów do zniszczenia.

W mgnieniu oka rozbiegli się na wszystkie strony, nikt nie określił przecież dokładnie miejsca, w którym mieli się schronić. Owszem, byli szkoleni, i to wielokrotnie, jak mają się zachować w obliczu nalotu, a jak wobec wybuchu atomowego. Czy przewidziano atak z zewnątrz, bo z takim – czy przynajmniej jego próbą – najprawdopodobniej mieli teraz do czynienia? Tego Braun nie potrafił sobie przypomnieć. Na chwilę kompletnie stracił głowę. Nie pamiętał, jak dotrzeć do swojej pakamery. Jakby w jednej chwili przybyło mu dwadzieścia lat – ze wszystkimi tego konsekwencjami, z demencją na czele…

Wzdrygnął się, przeciągnął dłonią po twarzy.

– Co się tutaj dzieje, do cholery… – wymamrotał po raz kolejny, rozglądając się dookoła z przerażeniem.

Tymczasem wystrzały ucichły, za to coraz wyraźniej słychać było krzyki. Dobiegały z tamtej strony muru. Ogrodnik, który jakiś czas temu przypadkowo znalazł się w samym centrum ogarniętego rewolucyjną gorączką Teheranu, z łatwością rozpoznał ten dźwięk. Tak nie krzyczało kilka, nawet nie kilkanaście osób. To był ryk tłumu, kilkuset, a może nawet paru tysięcy ludzi. Tłumu agresywnego czy wręcz ogłupiałego od agresji, która mieszała się z ekstazą. Przekaz był jednak niezwykły w swej prostocie. „Śmierć Ameryce!”.

– Stać! Stać! – ktoś krzyknął po angielsku, a słowom tym towarzyszyło kilka kolejnych pojedynczych wystrzałów.

Rozległ się tupot wielu par nóg. Jakaś kobieta krzyczała, jakiś mężczyzna rzucał przekleństwami. I wciąż ten miarowy, zbiorowy krzyk. I pewnie ogrodnik nazwiskiem Braun stałby tak jeszcze niczym antyczna rzeźba w gabinecie ambasadora, może nawet zostałby minięty przez wdzierających się na teren placówki intruzów, gdyby nie trzask rozbijanej szyby. To ten dźwięk, jak żaden inny, zawsze w ułamku sekundy przywracał mu przytomność.

Wzdrygnął się, rozejrzał na boki. Zacisnął palce na trzonku grabi zabranych z miejsca, w którym palono dokumenty. Już po chwili gest ten okazał się zbawienny: zza rogu wybiegł młody, czarniawy mężczyzna. W jego oczach widać było obłęd. Ujrzawszy Brauna, rzucił się na niego. W tym samym momencie ogrodnik gwałtownie podniósł narzędzie. Traf chciał, że metalowa część z zębami trafiła tamtego w głowę. Napastnik upadł na ziemię.

Braun, pewny, że za chwilę pojawią się kolejni, odwrócił się i zaczął uciekać ile sił w nogach. Kij od grabi drapał żywopłot, przycinany z taką pieczołowitością jeszcze przed paroma dniami.

Wreszcie po niespełna minucie ogrodnik znalazł się w swojej pakamerze, mieszczącej się w jednym z budynków gospodarczych na obrzeżach ambasady. Dysząc ciężko, zamknął za sobą i zaryglował drzwi. Dla pewności pod klamkę postawił trzonek kilofa. Natychmiast przypadł do wąskiego, uchylonego okienka. Z początku tylko nasłuchiwał, potem odważył się wyjrzeć. To, co zobaczył, sprawiło, że nogi zmiękły mu, jakby w jednej chwili ktoś pozbawił je kości. Cały ogród pełen był młodych Irańczyków. Największy tłum szturmował boczne drzwi głównego budynku ambasady…

Nagle usłyszał, całkiem blisko, gardłowy gulgot. Szybko schylił się i przywarł policzkiem do zimnej, szorstkiej ściany. Wstrzymał oddech.

Zauważyli czy nie zauważyli? – zastanawiał się gorączkowo.

Odpowiedź poznał po chwili. Kilka par rąk załomotało w drzwi, z kilku gardeł dobył się ów złowróżbny dźwięk. Musieli widzieć, jak tu wchodził. Braun odszedł od okienka i zaczął się rozglądać po pomieszczeniu. Gdy jego wzrok padł na siekierę z czerwoną rączką, zimny dreszcz przebiegł mu od ciemienia po kość ogonową. Było w tym uczuciu coś dziwnie znajomego…

Ale już wyłamali drzwi. Ogrodnik Ambasady Stanów Zjednoczonych w Teheranie nie zdążył sięgnąć po siekierę; zresztą pewnie nawet nie zdołałby zrobić z niej użytku. Kilkanaście par rąk wczepiło się w jego ciało i zaczęło go szarpać. Poddał się tej sile bez walki, bez słowa skargi czy groźby. Zawlekli go, wciąż wykrzykując w swoim języku, który zdążył nieco poznać w ciągu tych lat, które tu spędził. Przekaz ów był jednak dalece zniekształcony przez gniew.

„Śmierć Ameryce!”.

Wtrącili go do piwnicy. Upadł na podłogę. Huknęły zamykane drzwi.

– Nic panu nie jest? – usłyszał nad sobą znajomy głos.

W półmroku zamajaczyła twarz zastępcy attaché kulturalnego. Tego, który złapał go z aparatem. Jak się tutaj znalazł, skoro Braun widział go, jak wychodzi z ambasady?

– Mnie nic – odparł Braun. – Ale nie wiem, co z moją leicą.

– Proszę sprawdzić.

Szybkim, nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni. Aparat był na szczęście nienaruszony. Tamci go nie zrewidowali, być może uznając, że ze strony starszego człowieka nic im nie grozi. A przecież mógł mieć przy sobie spluwę. Albo granat. Kiepscy specjaliści.

– To studenci – powiedział urzędnik, jakby udało mu się usłyszeć myśli ogrodnika. – Nie wiem, co im do głowy strzeliło, aby atakować naszą ambasadę. Ale faktem jest, że udało im się tu wejść. I nic na to nie mogli poradzić nasi chłopcy z piechoty morskiej. Oni po prostu tu weszli, rozumie pan? Weszli jak do siebie. Gówniarze!

– Każda wojna ma swoich gówniarzy – westchnął Braun. – I bardzo często jest tak, że to właśnie oni decydują o jej losach. Coś o tym wiem. Podczas ostatniej wojny poznałem jednego takiego. To było jakoś na początku czerwca 1943 roku, w Warszawie. Niech pan tylko posłucha…

Spowiedź w fotoplastikonie

Подняться наверх