Читать книгу Kłamca - Нора Робертс - Страница 5

Rozdział pierwszy

Оглавление

W wielkim domu – Shelby zawsze będzie myślała o nim jak o wielkim domu – siedziała w wielkim skórzanym fotelu męża przy jego wielkim, ważnym biurku. Fotel był koloru kawy z mlekiem. Nie brązowy. W takich kwestiach Richard był niezmiernie dokładny. Jego biurko, eleganckie i lśniące, z afrykańskiego drewna zebrano, zostało specjalnie dla niego wykonane we Włoszech.

Gdy powiedziała – w ramach żartu – że nie miała pojęcia, że we Włoszech żyją zebry, spojrzał na nią w ten sposób. Jego wzrok mówił, że mimo ogromnego domu, eleganckich ciuchów i wielkiego brylantu na czwartym palcu lewej dłoni zawsze będzie tylko Shelby Anne Pomeroy z zapyziałego miasteczka w Tennessee, w którym się urodziła i wychowała.

Teraz pomyślała, że kiedyś by się zaśmiał, wiedziałby, że żartuje i śmiałby się, tak jakby była promykiem światła w jego życiu. Ale, och Boże, tak szybko stała się dla niego nudna.

Mężczyzna, którego spotkała niemal pięć lat temu pewnej gwiaździstej letniej nocy, zwalił ją z nóg, zabrał w miejsce, którego nie znała, do świata, który ledwo co potrafiła sobie wyobrazić.

Traktował ją jak księżniczkę, pokazał miasta, które znała jedynie z książek albo telewizji. No i kiedyś ją kochał – prawda? Musiała o tym pamiętać. Kochał ją, pragnął jej, dawał jej wszystko, o czym mogła marzyć kobieta.

Zapewniał. Tego słowa używał najczęściej. Wszystko jej zapewniał.

Może się zezłościł, gdy zaszła w ciążę, może ona się wystraszyła – tylko przez chwilę – jego spojrzenia, gdy mu o tym powiedziała. Ale przecież się z nią ożenił, prawda? Porwał ją do Las Vegas i przeżyli przygodę życia.

Byli wtedy szczęśliwi. Musiała o tym pamiętać również teraz, to bardzo ważne. Musiała o tym pamiętać, trzymać się mocno tych wspomnień o dobrych czasach.

Kobieta, która owdowiała w wieku dwudziestu czterech lat, potrzebowała wspomnień.

Kobieta, która dowiedziała się, że żyła w kłamstwie i że nie tylko została bez pieniędzy, lecz także z ogromnymi, niewyobrażalnymi wręcz długami, musiała pamiętać o dobrych czasach.

Prawnicy, księgowi i doradcy podatkowi wszystko jej wyjaśnili, ale równie dobrze mogliby mówić do niej po grecku, gdy opowiadali o dźwigni finansowej, funduszach hedgingowych i przejęciach. Wielki dom, który budził w niej grozę, odkąd po raz pierwszy przekroczyła jego próg, nie był jej – albo niezupełnie jej – tylko firmy, która udzieliła kredytu hipotecznego. Samochody zostały wzięte w leasing, a nie kupione, a ze względu na zaległości w spłacaniu rat również nie należały do niej.

Meble? Kupione na kredyt. Także niespłacany.

No i podatki. Nie mogła znieść myśli o podatkach. Myślenie o nich ją przerażało.

Wyglądało na to, że dwa miesiące i osiem dni po śmierci Richarda myślała tylko o tym, o co kazał jej się nie martwić, o sprawach, którymi miała zupełnie nie zaprzątać sobie głowy. O sprawach – i tutaj patrzył na nią w ten sposób – do których miała się nie wtrącać.

A teraz wszystko spadło na jej głowę, wszystko stało się jej sprawą, ponieważ miała długi u wierzycieli, u firmy, która udzieliła kredytu hipotecznego, i u rządu Stanów Zjednoczonych. Była winna tyle pieniędzy, że sama myśl o tym ją paraliżowała.

A nie mogła sobie pozwolić na bycie paraliżowaną strachem. Miała dziecko, córkę. I tylko Callie się teraz liczyła. Ma zaled­wie trzy lata, pomyślała Shelby, i zapragnęła położyć głowę na śliskim, lśniącym blacie biurka i zapłakać.

– Ale tego nie zrobisz. Teraz ma tylko ciebie, więc zrobisz wszystko, co należy zrobić.

Otworzyła jedno z pudeł, na którym znajdował się napis „Dokumenty osobiste”. Podejrzewała, że prawnicy i ludzie od podatków wszystko zabrali, wszystko przejrzeli, wszystko skopiowali.

Teraz ona wszystko przejrzy i zobaczy, czy można coś jeszcze ocalić. Dla Callie.

Jakimś cudem musiała znaleźć tyle, by po spłaceniu długów zapewnić byt córeczce. Oczywiście pójdzie do pracy, ale to nie wystarczy.

Pieniądze zupełnie mnie nie obchodzą, pomyślała, przeglądając paragony za zakup garniturów, butów, za pobyty w restauracjach i hotelach. Loty prywatnymi samolotami. Po pierwszym trudnym roku po narodzinach Callie zorientowała się, że wcale nie zależy jej na pieniądzach.

Jedyne, czego pragnęła, to dom.

Przestała przeglądać papiery i rozejrzała się po gabinecie Richarda. Lubił ostre barwy sztuki nowoczesnej, mówił, że śnieżnobiałe ściany najlepiej podkreślają piękno tej sztuki, ciemnego drewna i skóry.

To nie był jej dom. I nigdy by się nim nie stał, pomyślała, nawet gdyby mieszkała w nim osiemdziesiąt lat zamiast trzech miesięcy, odkąd się tutaj wprowadzili.

Kupił go bez konsultacji z nią, umeblował, nie pytając, co by jej się podobało. To niespodzianka, powiedział, otwierając drzwi do potwornie wielkiego domu w Villanova, okolicy, która jego zdaniem była jedną z najlepszych podmiejskich dzielnic w Filadelfii. W domu często odzywało się echo.

Udawała, że lubi to miejsce. Była wdzięczna, że się ustatkowali, chociaż ostre kolory i wysokie sufity bardzo ją przerażały. Callie będzie miała dom, ukończy dobre szkoły, będzie się bawić w bezpiecznej okolicy.

Znajdzie przyjaciół. Ona też znajdzie sobie przyjaciół – przynajmniej taką miała nadzieję.

Ale nie było na to czasu.

Tak samo jak nie było ubezpieczenia na życie na dziesięć milionów dolarów. W tej kwestii też ją okłamał. I w kwestii funduszu na studia dla Callie.

Dlaczego?

Odsunęła to pytanie na bok. Nigdy nie pozna na nie odpowiedzi, po co więc miała się nim zadręczać?

Mogła wziąć jego garnitury, buty, krawaty, sprzęty do uprawiania sportu, kije golfowe i narty. Pooddawać to do komisów i sklepów z używaną odzieżą. Odzyskać tyle, ile się dało.

Sprzedać to, czego jej nie zabiorą. Nawet na cholernym eBayu, jeśli będzie musiała. Albo na Craigslist. Albo w lombardzie, obojętne.

W jej szafie również było dużo rzeczy do sprzedania. No i biżuteria.

Spojrzała na brylant, na pierścionek, który Richard wsunął jej na palec w Vegas. Pierścionek zachowa, ale brylant sprzeda. Mogła sprzedać naprawdę dużo swoich rzeczy.

Dla Callie.

Zaczęła przeglądać każdą teczkę po kolei. Zabrali wszystkie komputery i do tej pory ich nie odzyskała. Ale miała do dyspozycji dokumenty.

Otworzyła teczkę z badaniami.

Bardzo o siebie dbał, pomyślała – i przypomniała sobie, że musi zrezygnować z członkostwa w klubie i w klubie fitness. Wyleciało jej to z głowy. Był zdrowym człowiekiem, dbającym o kondycję, nigdy nie zapominał o żadnych badaniach kontrolnych.

Przechodząc do kolejnego dokumentu, postanowiła, że wyrzuci wszystkie witaminy i suplementy, które brał mąż.

Nie było powodu, żeby je trzymać, tak samo jak nie musiała przechowywać tych papierów. Zdrowy mężczyzna utopił się w Atlantyku, zaledwie kilka kilometrów od wybrzeża Karoliny Południowej, w wieku lat trzydziestu trzech.

Powinna to wszystko zniszczyć. Richard potrafił niszczyć, tutaj w gabinecie miał nawet niszczarkę. Wierzycieli nie interesowały jego ostatnie wyniki badań krwi czy potwierdzenie szczepienia przeciwko grypie sprzed dwóch lat ani dokumentacja z izby przyjęć, gdy wybił sobie palec, grając w koszykówkę.

Na litość boską, to wydarzyło się trzy lata temu. Jak na mężczyznę, który uwielbiał niszczyć dokumenty, jej mąż miał obsesję na punkcie przechowywania wyników badań.

Westchnęła i przeczytała kolejne wyniki, sprzed niemal czterech lat. Już miała odłożyć je na bok, ale nagle zamarła i zmarszczyła czoło. Nie znała tego lekarza. Co prawda mieszkali wtedy w Houston i kto by tam kojarzył nazwis­ka wszystkich lekarzy, gdy przeprowadzali się raz w roku – a czasami nawet częściej. Jednak ten lekarz przyjmował w Nowym Jorku.

– To niemożliwe – mruknęła. – Po co Richard miałby jechać do lekarza z Nowego Jorku na…

Nagle poczuła dreszcz zimna. W całym ciele i umyśle. Drżącymi palcami podniosła dokument do oczu, tak jakby odległość mogła zmienić sens słów.

Ale nie zmieniła.

Dwunastego lipca 2011 roku Richard Andrew Foxworth przeszedł zabieg z wyboru, przeprowadzony przez doktora Dipoka Haryana w Mount Sinai Medical Center. Wazektomia.

Zrobił sobie wazektomię i nie wspomniał o tym ani słowem. Callie miała wtedy zaledwie dwa miesiące i postanowił, że nie będzie więcej dzieci. A gdy zaczęła wspominać o kolejnym, udawał, że tego chce. Gdy po roku prób nie zaszła w ciążę, zgodził się przebadać, tak jak ona się przebadała.

Do tej pory słyszała jego głos.

„Shelby, na litość boską, uspokój się. Jeśli będziesz o tym cały czas myślała i się martwiła, to nigdy się nie uda”.

– No pewnie, że się nie uda, bo zrobiłeś tak, żeby się nie udało. Okłamałeś mnie nawet w tej kwestii. Kłamałeś, gdy co miesiąc pękało mi serce. Jak mogłeś? Jak mogłeś?

Odepchnęła się od biurka i zasłoniła dłońmi oczy. Lipiec, połowa lipca, Callie miała około ośmiu tygodni. Podróż służbowa, powiedział, tak, doskonale to pamiętała. Do Nowego Jorku – nie skłamał, dokąd jedzie.

Nie chciała zabierać małego dziecka do wielkiego miasta – wiedział, że z nim nie pojedzie. Wszystko przygotował. Kolejną niespodziankę dla niej. Razem z dzieckiem odesłał ją prywatnym samolotem do Tennessee.

Powiedział, że w tym czasie ona może pojechać do rodziny. Pokazać krewnym dziecko, pozwolić, by matka i babka je rozpuszczały. Przez kilka tygodni.

Przypomniała sobie, jaka była wtedy szczęśliwa, jaka wdzięczna. A on po prostu się jej pozbył, żeby mieć pewność, że już nigdy nie spłodzi żadnego dziecka.

Wróciła do biurka i podniosła zdjęcie, które dla niego oprawiła. Przedstawiało ją i Callie podczas tej właśnie wycieczki. Zrobił je jej brat, Clay. Taki prezent w ramach podziękowania, który zdawał się bardzo cenić i zawsze trzymał na biurku.

– Kolejne kłamstwo. To po prostu kolejne kłamstwo. Nigdy nas nie kochałeś. Gdybyś nas kochał, nie mógłbyś ciągle kłamać.

Rozwścieczona zdradą miała ochotę rozbić zdjęcie o biurko. Spojrzała jednak na twarz córeczki i się powstrzymała. Odstawiła je na miejsce tak ostrożnie, jakby było bezcenną kruchą porcelaną.

A potem usiadła na podłodze – nie mogła usiąść przy jego biurku, nie teraz. Siedziała na podłodze, otoczona ostrymi kolorami na białych ścianach, i zaczęła się bujać i płakać. Rozpaczała nie dlatego, że mężczyzna, którego kochała, już nie żył, ale dlatego, że nigdy nie istniał.

***

Nie było czasu na sen. Nie lubiła kawy, ale zaparzyła sobie wielki kubek we włoskim ekspresie Richarda – i dolała podwójne espresso.

Od płaczu bolała ją głowa, ale kawa dała jej zastrzyk energii. Shelby zaczęła przeglądać każdy dokument w pudełku, układać wszystko w stosy.

Gdy przeanalizowała na świeżo rachunki z hoteli i restauracji, zrozumiała, że mąż nie tylko ją okłamywał, lecz także zdradzał.

Opłaty były zbyt wysokie jak na jednoosobowe pokoje. No i rachunek za srebrną bransoletkę od Tiffany’ego – nigdy takiej nie otrzymała – z tej samej podróży, pięć tysięcy dolarów wydane w La Perla – w sklepie z bielizną jego ulubionej marki – z innej podróży, rachunek za weekend spędzony w hotelu bed and breakfast w Vermoncie, kiedy to miał kończyć jakieś sprawy w Chicago. Nagle zaczęła wszystko rozumieć.

Po co on to trzymał, przecież to były dowody jego kłamstw i niewierności? Bo, jak sobie uświadomiła, ufała mu.

Chociaż w sumie to nie to. Wszystko akceptowała. Podejrzewała, że miał romans, doskonale wiedział, że miała takie podejrzenia. Przechowywał te rachunki, bo miał pewność, że ona była zbyt posłuszna, by grzebać w jego osobistych rzeczach.

I miał rację.

Ukrył fakt istnienia pozostałych żywotów. Nie wiedziała, gdzie znaleźć do nich klucz, poza tym nigdy by o nie nie spytała – doskonale o tym wiedział.

Ile było innych kobiet?, zastanawiała się. Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Już jedna to było za dużo, poza tym każda z nich z pewnością była o wiele bardziej wyrobiona i doświadczona niż dziewczyna z małego miasteczka w górach w Tennessee, której zrobił dziecko, gdy miała dziewiętnaście lat, była zaślepiona miłością i głupia.

Dlaczego się z nią ożenił?

Może i ją kochał, przynajmniej trochę. Może jej pragnął. Ale mu nie wystarczyła, nie potrafił być przy niej szczęśliwy ani dochować jej wierności.

Poza tym, czy teraz naprawdę miało to jakieś znaczenie? Nie żył.

Tak, pomyślała. Tak, miało znaczenie.

Zrobił z niej idiotkę, upokorzył ją. Zostawił z długami, które spłaci za kilkadziesiąt lat, naraził przyszłość ich córki.

To miało znaczenie, do ciężkiej cholery.

Przez kolejną godzinę przeglądała wszystko, co znajdowało się w jego gabinecie. Sejf został już opróżniony. Wiedziała o tym, chociaż nie znała szyfru. Dała prawnikom pozwolenie na otwarcie go.

Zabrali większość dokumentacji prawniczej, ale w sejfie było również pięć tysięcy dolarów w gotówce. Wyjęła je i odłożyła na bok. Akt urodzenia Callie, ich paszporty.

Otworzyła paszport Richarda, zaczęła wpatrywać się w jego zdjęcie.

Był taki przystojny. Miał gładką skórę, gęste brązowe włosy, orzechowe oczy i był zadbany niczym gwiazdor filmowy. Tak bardzo chciała, żeby Callie odziedziczyła po nim dołeczki. Te cholerne dołeczki ją oczarowały.

Odłożyła paszporty. Mało prawdopodobne, żeby ona i Callie miały okazję ich używać, ale na wszelki wypadek je spakowała. A paszport Richarda zniszczy. Albo spyta prawników, co powinna z nim zrobić.

Nie znalazła tam niczego, ale musiała raz jeszcze wszystko przejrzeć, zanim rozpocznie niszczenie albo pakowanie do pudeł.

Pobudzona kawą i zmartwieniami zaczęła chodzić po domu, przeszła dwupiętrowe foyer, weszła na górę po kręconych schodach. Miała na nogach grube skarpety, więc jej kroki na twardym drewnie były niemal niesłyszalne.

Najpierw sprawdziła, co u Callie. Poszła do jej ładnego pokoiku, pochyliła się nad łóżeczkiem, żeby pocałować córeczkę w policzek, a następnie owinęła ją kołdrą. Dziewczynka spała w ulubionej pozycji z wypiętymi pośladkami.

Zostawiła uchylone drzwi i przeszła korytarzem do głównej sypialni.

Teraz przyszło jej do głowy, że tak naprawdę to nienawidziła tego pomieszczenia. Nienawidziła szarych ścian, czarnego skórzanego wezgłowia, ostrych krawędzi czarnych mebli.

Teraz nienawidziła tego miejsca jeszcze bardziej, mając świadomość, że kochała się z mężem w tym łóżku, po tym jak on kochał się z innymi kobietami w innych łóżkach.

Poczuła ucisk w żołądku i uświadomiła sobie, że musi iść do lekarza. Musi się upewnić, że niczym jej nie zaraził. Nie myśl za dużo, nakazała sobie, umów się na jutro, ale teraz o tym nie myśl.

Przeszła do jego garderoby – niemal tak wielkiej jak cała sypialnia w jej domu w Rendezvous Ridge.

Niektóre garnitury włożył zaledwie kilka razy. Armani, Versace, Cucinelli. Richard najbardziej lubił garnitury włoskich projektantów. I buty, pomyślała, biorąc do ręki parę mokasynów marki Ferragamo. Odwróciła je, żeby przyjrzeć się podeszwom.

Ledwo porysowane.

Otworzyła drzwi i wyjęła pokrowce na garnitury.

Jutro rano zabierze do sklepu z używaną odzieżą tyle, ile da radę.

– Już dawno powinnam to zrobić – mruknęła.

Najpierw jednak były szok i rozpacz, potem prawnicy, księgowi i agent rządowy.

Przeszukała kieszenie szarego garnituru w prążki, upewniła się, że są puste, włożyła garnitur w pokrowiec. Wyliczyła, że do jednego zmieści się pięć sztuk. Były cztery pokrowce na garnitury i pięć – może sześć – na marynarki i płaszcze. Potem koszule, spodnie wizytowe.

Niewymagająca myślenia praca pomagała się uspokoić, stopniowe oczyszczanie przestrzeni odrobinę poprawiło Shelby nastrój.

Gdy doszła do ciemnobrązowej skórzanej kurtki, zawahała się. Uwielbiał ją, wyglądał rewelacyjnie w odzieży w stylu lotniczym i w mocnych brązach. Wiedziała, że to jeden z niewielu prezentów od niej, które naprawdę lubił.

Pogłaskała jeden z rękawów, miękki w dotyku, i już prawie odłożyła kurtkę na bok z czystego sentymentu.

Potem przypomniała sobie o rachunku od lekarza i zaczęła przeszukiwać kieszenie.

Oczywiście były puste, co wieczór opróżniał kieszenie i każdą monetę wrzucał do szklanego naczynia na swojej komodzie. Telefon był podłączony do ładowarki, kluczyki leżały w misie przy drzwiach wejściowych albo wisiały na haczyku w szafce w jego gabinecie. Nigdy nie zostawiał niczego w kieszeniach, żeby ich nie obciążać, nie porozciągać, nie zapomnieć.

Gdy jednak ścisnęła kieszenie – jej matka zawsze robiła tak przed praniem – coś poczuła. Ponownie sprawdziła kieszeń – była pusta. I jeszcze raz ścisnęła, wywróciła kieszeń na lewą stronę.

Zauważyła niewielką dziurę w podszewce. Tak, uwielbiał tę kurtkę.

Zaniosła ją do sypialni, wyjęła nożyczki do paznokci. Ostrożnie powiększyła otwór, powtarzając sobie, że później go zaszyje, jeszcze zanim odda kurtkę na sprzedaż.

Włożyła palce w dziurę i znalazła klucz.

To nie jest klucz do drzwi, pomyślała, oglądając go pod światłem. Ani do samochodu. Tylko do skrytki w banku.

Ale w którym banku? I co się tam znajdowało? Po co mu skrytka, skoro miał w gabinecie sejf?

Chyba powinna powiedzieć o tym prawnikom. Ale tego nie zrobi. Mógł przechowywać tam na przykład rejestr wszystkich kobiet, z którymi spał przez ostatnie pięć lat, a ona miała już dość upokorzeń.

Znajdzie bank, skrytkę i sama wszystko sprawdzi.

Mogli zabrać jej dom, meble, samochody, akcje, obligacje, pieniądze, których, wbrew temu, co mówił Richard, prawie wcale nie było. Mogli zabrać dzieła sztuki, biżuterię, futro z szynszyli, które kupił jej na ich pierwsze – i ostatnie – święta w Pensylwanii. Ale dumy nikt jej nie zabierze.

***

Obudziła się z niespokojnego snu, bo ktoś zaczął szarpać ją za rękę.

– Mamusiu, mamusiu. Obudź się!

– Co się stało? – Nawet nie otworzyła oczu, po prostu sięg­nęła w dół i wciągnęła swoją małą dziewczynkę na łóżko. Dziecko od razu się w nią wtuliło.

– Już rano – zaśpiewało. – Fifi jest głodna.

– Mhm. – Fifi, ukochany pluszowy piesek Callie, zawsze budziła się głodna. – Dobrze.

Ale Shelby zasnęła na kolejną minutę.

W którymś momencie wyciągnęła się w ubraniu na łóżku, przykryła się czarną kaszmirową narzutą i po prostu zasnęła! Nigdy nie udało jej się przekonać Callie – ani Fifi – do kolejnej godziny snu, ale mogła się jeszcze zdrzemnąć kilka minut.

– Twoje włosy ślicznie pachną – mruknęła po chwili Shelby.

– Włosy Callie. Włosy mamusi.

Shelby uśmiechnęła się, gdy coś pociągnęło ją za włosy.

– Takie same.

Wszystkie kobiety ze strony jej matki miały złotorude włosy. Ze strony rodziny MacNee. Tak jak niemożliwe do okiełznania loki, które – ponieważ Richard wolał włosy proste i gładkie – prostowała raz w tygodniu.

– Oczy Callie. Oczy mamusi.

Callie na siłę otworzyła jedno oko Shelby – o takim samym intensywnie niebieskim kolorze, który w odpowiednim świetle stawał się niemal fioletowy.

– Takie same – zaczęła Shelby, a potem się skrzywiła, gdy Callie wsadziła jej palec w oko.

– Czerwone.

– Na pewno. Co Fifi chce na śniadanie?

Callie myślała przez pięć minut. Tylko pięć.

– Fifi chce… cukierka!

W głosie córki pobrzmiewała taka radość, że Shelby otworzyła przekrwione błękitne oczy.

– Naprawdę, Fifi? – Odwróciła w swoją stronę pluszowego różowego pudla. – Nie ma szans.

Przewróciła Callie na plecy, zaczęła ją łaskotać i mimo ogromnego bólu głowy cieszyła się radosnymi piskami.

– Oto twoje śniadanie. – Przytuliła Callie. – A potem, moja mała księżniczko, musimy pojechać w kilka miejsc i zobaczyć się z kilkoma osobami.

– Marta? Czy przyjdzie do mnie Marta?

– Nie, kochanie. – Pomyślała o niani, na którą upierał się Richard. – Pamiętasz, jak ci opowiadałam, że Marta nie może już do nas przychodzić?

– Tak jak tatuś? – spytała Callie, gdy Shelby znosiła ją na dół po schodach.

– Nie do końca. Ale zrobię nam pyszne śniadanie. Wiesz, co jest niemal tak pyszne jak cukierki?

– Ciasto!

Shelby zaczęła się śmiać.

– No, prawie. Naleśniki. Naleśniki w kształcie piesków.

Callie zachichotała i położyła główkę na ramieniu Shelby.

– Kocham mamusię.

– A ja kocham Callie – odparła Shelby i obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby zapewnić córce dobre, bezpieczne życie.

***

Po śniadaniu pomogła małej się ubrać – obie ubrały się bardzo ciepło. Cieszyła się śniegiem w święta, ale w styczniu, po wypadku Richarda, ledwo co zwracała uwagę na pogodę.

Teraz jednak był już marzec i miała serdecznie dość śniegu i ostrego powietrza. Nic nie zapowiadało nadejścia wiosny. Ale w garażu było na tyle ciepło, żeby wpiąć Callie do fotelika samochodowego i załadować wszystkie pokrowce z ubraniami do eleganckiego SUV-a, którym już pewnie zbyt długo nie pojeździ.

Będzie musiała uzbierać tyle pieniędzy, żeby kupić jakiś używany samochód. Dobry, bezpieczny, rodzinny samochód. Minivana, pomyślała, wyjeżdżając z garażu.

Jechała ostrożnie. Drogi były porządnie odśnieżone, ale po zimie zostało mnóstwo dziur.

Nikogo tutaj nie znała. Zima była tak surowa i mroźna, a okoliczności tak przytłaczające, że niemal nie wychodziła z domu. No i Callie się przeziębiła. To właśnie dlatego zostały w domu, gdy Richard udał się do Karoliny Południowej. A przecież mieli razem jechać na rodzinną wycieczkę.

Płynęłyby tą łodzią razem z nim. Słysząc, jak córka rozmawia z Fifi, nie była w stanie o tym myśleć. Skupiła się na znalezieniu odpowiedniej drogi i sklepu.

Przeniosła Callie do spacerówki i przeklinając ostry wiatr, wyjęła z bagażnika trzy pierwsze pokrowce. Gdy walczyła z drzwiami do komisu, próbując jednocześnie chronić Callie przed wiatrem i utrzymać torby, jakaś kobieta otworzyła drzwi od środka.

– O rety! Pomogę pani.

– Dziękuję. Są trochę ciężkie, więc…

– Już je mam. Macey! Mamy tutaj jakąś skrzynię ze skarbami.

Z zaplecza wyszła druga kobieta – w widocznej ciąży.

– Dzień dobry. Cześć, skarbie – powiedziała do Callie.

– Masz dzidziusia w brzuszku.

– Owszem, mam. – Pogłaskała się po brzuchu i uśmiechnęła się do Shelby. – Witamy w Drugiej Szansie. Ma pani dla nas jakieś ubrania?

– Tak. – Shelby szybko rozejrzała się wokół i zobaczyła mnóstwo wieszaków i półek z ubraniami oraz akcesoriami. Była też część poświęcona modzie męskiej.

Zaczęła tracić nadzieję.

– Nie mogłam przyjechać wcześniej, nie wiedziałam więc, co panie… Przywiozłam głównie garnitury. Męskie garnitury, koszule i kurtki.

– Mamy zdecydowanie za mało męskich ubrań – powiedziała kobieta, która otworzyła jej drzwi. Pokrowce leżały teraz na szerokiej ladzie. – Mogę zajrzeć do środka?

– Oczywiście.

– Nie jest pani stąd, prawda? – rzekła Macey.

– Nie, nie. Chyba nie.

– Przyjechała pani z wizytą?

– My… ja mieszkam w Villanova od grudnia, ale…

– O mój Boże! Jakie piękne garnitury. Macey, zobacz, w idea­lnym stanie.

– Cheryl, jaki rozmiar?

– Standardowe czterdzieści dwa. Jest ich ze dwadzieścia.

– Dwadzieścia dwa – uściśliła Shelby i skrzyżowała palce. – W samochodzie mam ich więcej.

– Więcej? – spytały chórem kobiety.

– I męskie buty rozmiar dziesięć. I płaszcze, i kurtki, i… Mój mąż…

– To ubrania mojego tatusia! – oznajmiła Callie, gdy Cheryl powiesiła na wieszaku kolejny garnitur. – Nie dotykaj ubrań tatusia brudnymi rękami.

– Oczywiście, kochanie. Widzi pani… – zaczęła Shelby, nie wiedząc, jak ma to wytłumaczyć. Callie załatwiła to jednym zdaniem.

– Mój tatuś poszedł do nieba.

– Tak mi przykro. – Trzymając jedną dłoń na brzuchu, Macey dotknęła ramienia dziewczynki.

– W niebie jest bardzo ładnie – rzekła Callie. – Mieszkają w nim anioły.

– To prawda. – Macey spojrzała na Cheryl i kiwnęła głową. – Może pójdzie pani po resztę? – zwróciła się do Shelby. – Może pani zostawić… jak ci na imię, skarbie?

– Callie Rose Foxworth. A to jest Fifi.

– Cześć, Fifi. Popilnujemy Callie i Fifi, a pani przyniesie resztę.

– Jeśli panie chcą… – Zawahała się, ale potem zaczęła się zastanawiać, po co te dwie kobiety – w tym jedna w jakimś siódmym miesiącu ciąży – miałyby porwać Callie w czasie, gdy ona tylko wyskoczy na chwilę do samochodu. – To zajmie tylko minutkę. Callie, bądź grzeczna. Mama przyniesie coś z samochodu.

***

Miłe są, pomyślała Shelby, gdy później zaczęły jeździć po miejscowych bankach. Ludzie z reguły byli mili, jeśli dało im się szansę. Wzięły wszystko – prawdopodobnie pod wpływem uroku Callie.

– Callie Rose, przynosisz mi szczęście.

Dziewczynka uśmiechnęła się znad soczku ze słomką, ale nie spuszczała wzroku z zamontowanego na oparciu fotela ekranu DVD. Po raz milionowy oglądała Shreka.

Kłamca

Подняться наверх