Читать книгу Sezon na szczęście - Roma J.Fiszer - Страница 6

Gaudeamus[2] Eliza

Оглавление

E liza już któryś raz spojrzała na matkę zdziwiona. Nie zareagowała jeszcze słownie, bo nie była pewna, czy wszystko, co dotąd mówiła, było na poważnie, czy tylko żartowała.

– …i pamiętaj, żeby wracać do domu, zanim się ściemni, a w ogóle to z chłopakami uważaj, żeby cię tam czasem ludzie nie wzięli na języki – dokończyła przemowę Kaśka.

Elizie oczy otwarły się szeroko – matka była całkiem poważna, a więc mówiła to wszystko na serio.

– …i pierz codziennie majtki, a w ogóle trzymaj się Wiki… Chyba jeszcze o tym zapomniałaś – rzuciła poirytowana.

– Dobrze wszystko łapiesz. – Kaśka pokiwała głową. – To też, a szczególnie to pierwsze.

– No nie! Kobieto, ja tam nie jadę na kolonie, ale dzisiaj już tak na poważnie rozpoczynam własne życie! – zawołała; Kaśka aż się wzdrygnęła. – Miałaś szansę opowiedzieć mi coś miłego… no, choćby o przyrodzie. Jak ślicznie się ścieli mgła po polach i łąkach, jak słoneczko przez nią prześwituje, jakie kolorowe są drzewa i jak pięknie się odbijają w wodach jezior… Ale nie! Ty o praniu majtek – Eliza zirytowała się nie na żarty.

– O majtkach to ty powiedziałaś…

– Bo ty już prawie przy nich byłaś!

– Ależ córcia. Chciałam ci tylko przekazać pewne zasady…

– Dlaczego matki muszą mieć tak krótką i selektywną pamięć? – Eliza pokręciła z dezaprobatą głową; Kaśka podrapała się po czole i zmarszczyła nos.

– Córeczko, nie gniewaj się, przecież ja to dla twojego dobra – uśmiechnęła się niepewnie Kaśka.

– A pamiętasz jeszcze, że my na ogół kłócimy się o to, co ty nazywasz zasadami, a ja wtrącaniem się w moje sprawy?

– No już dobrze, dobrze…

– A co do majtek…

– Ale to ty o nich zaczęłaś – Kaśka przerwała córce i strzeliła wesoło oczami.

Zaśmiały się obie. Przez chwilę były cicho; Kaśka podkręciła nieco głośność odtwarzacza. Gdy ruszyły z Parchowa, puściła Voyagera Oldfielda, bo jakoś wydał jej się najstosowniejszy na dzisiaj.

– Dobrą muzykę wybrałaś – pochwaliła Eliza i pokiwała głową. – Tyle tylko, że ją niepotrzebnie zakłócałaś – dodała.

Przez chwilę obie milczały.

Jechały przez Borucino uroczą, pełną zakrętów szosą. Przed nimi wyrosły białe zabudowania stacji meteorologicznej Uniwersytetu Gdańskiego, dzisiaj już uczelni Elizy. Latem zawsze spacerowało wzdłuż szosy wielu wczasowiczów, a także studentów. Na odcinku drogi wiodącej przez groblę z obu stron po­łyskiwały lśniące wody jezior: z prawej Raduńskiego Górnego, z lewej Raduńskiego Dolnego. W wodzie przeglądały się przydrożne, cudownie kolorowe drzewa.

– A wiesz, że z tymi drzewami to masz rację? – Kaśka mrugnęła i uśmiechnęła się przepraszająco.

– W naszym Parku Sołackim jesień jest piękna, taka w pigułce, a tutaj cały czas ją widać. A kiedyś nie lubiłam podziwiać widoków… Trzy miesiące i tyle mi się pozmieniało… – Spojrzała na matkę.

Tuż przed dziewiątą były na Kamiennej Górze. Miłe przywitanie z gospodarzami.

– Bardzo się cieszymy, że Eliza będzie tutaj mieszkać. Czasami kupi nam ciasteczka w „Arkadii”… – rzek­ła gospodyni i zmieszała się po tych słowach.

– A to dobra cukiernia? – uśmiechnęła się dziewczyna.

– W Gdyni chyba najstarsza, no i blisko nas. Wystarczy tylko zejść na dół i już. To ulica Lipowa, a właścicielką jest pani Deręgowska – pani Franciszka podkreśliła nazwisko.

– Od powojnia ulica nosi nazwę Pierwszej Armii Wojska Polskiego – sprostował jej mąż. – Ale starzy gdynianie i tak mówią po staremu.

– Deręgowska…? Tak samo nazywała się tancerka z Opery w Poznaniu, koleżanka Luby Maćkowiak.

– Kaśka spojrzała na Elizę. – Może dzisiaj kupię tam sobie coś słodkiego do pracy?

– Ci z cukierni też są chyba z Poznania … – dodała pani Franciszka. – Świat jest jednak mały, dopytam ich jeszcze kiedyś. Zdecydowaliśmy, że damy Elizie ten pokój, w którym mieszkałyście na początku lata – starsza pani zmieniła temat i uśmiechnęła się.

– Ojeju, super – pisnęła Eliza.

– Ale stracicie państwo na wynajmie, to taki duży pokój – Kaśka nie kryła zaskoczenia.

– Jeśli mamy gwarancję, że będzie mieszkać przez prawie cały rok akademicki, to nam się to opłaca. Chociaż to duży pokój, może mieszkać sama, albo dobrać sobie jakąś koleżankę. Jak będzie chciała – dopowiedziała pani Franciszka.

Pan Antoni złapał za dużą torbę, ale po chwili puścił jej ucho.

– Chciałem pomóc… ale nie dam rady – westchnął.

Kaśka i Eliza wniosły na raty bagaże na górę.

– Mamuś, ale super – powtórnie zapiszczała Eliza, ściskając Kaśkę, kiedy zostały same. – Będę mogła wychodzić na taras. Hura! – wykrzyknęła stłumionym głosem. – Dobrze, że lornetkę zostawili. Jeden pokój mi wystarczy… – zaśmiała się.

– Zazdroszczę ci… – Kaśka zmrużyła oczy. – Tylko pamiętaj, córcia, telefon zawsze przy sobie…

– Zaczynasz znowu?

– No dobrze, dobrze.

– Wiesz co, ty już jedź, a ja sobie wszystko sama zorganizuję.

– Ale ja ci pomogę… Napisałam Robertowi, że będę na dwunastą.

– Nie, nie! Jedź, niech się sama nacieszę. – Eliza uścisnęła mamę i bezceremonialnie łapiąc ją pod ramię, poprowadziła do drzwi. – Pa!

Kaśka popatrzyła na radosną córkę i zrezygnowana machnęła dłonią.

– Jeszcze tylko ich popytam, jak najłatwiej zjechać do „Arkadii”... W takim razie pa, córeczko.

Gdy tylko za Kaśką zamknęły się drzwi, Eliza z rozpędu rzuciła się na łóżko.

– Tego się nie spodziewałam! Hura! – Załomotała piętami po pościeli.

*

Kwadrans przed jedenastą dotarła do budynku uczelni. Tuż przy wejściu wpadły na siebie z Wiką. Otaksowały się wzrokiem.

– Obie jesteśmy znowu ubrane na szaro – zaśmiała się Wika.

– Bo jesteśmy szare i do tego niezwykle oszczędne myszki – potwierdziła wesoło Eliza.

– No tak, czasami zapominam, że w moich żyłach płynie przecież połowa „ziemniaczanej” krwi… – Wika zmrużyła oczy.

Uroczystość inauguracji roku akademickiego w auli uczelni spodobała się Elizie. Żadnej zbędnej podniosłości czy sztuczności. Owszem, było dostojnie, a kadra naukowa wydziału w galowych szatach dodawała splendoru. Szczególnie nobliwie wyglądał dziekan z wielkim łańcuchem na szyi. W czasie kiedy podziwiała kolorystykę biretów i kołnierzy siedzących na podwyższeniu naukowców, zabrzmiało Gaudeamus igitur. Wszyscy wstali. Nucąc pieśń, której słowa nie wiadomo skąd znała, próbowała określić jakąś nazwą dziwny odcień biretów i kołnierzy. Kiedy pieśń wybrzmiała, nie zdzierżyła i nachyliła się do ucha Wiki.

– Te birety… no wiesz, to jest jakiś brąz czy co?

– Cicho teraz bądź… – syknęła Wika; Elizę bardzo zdziwiło, że Wiki nie zainteresowała ta sprawa.

Na mównicę wstąpił dziekan. Wygłosił krótkie, treś­ciwe, a jednocześnie ciepłe przemówienie powitalne, szczególnie dla takich jak ona, rozpoczynających naukę studentów. Potem nastąpiło wręczenie indeksów. Swój otrzymała z rąk doktora Szarego, którego poznała na egzaminach. Uśmiechnął się do niej całą twarzą.

– No, to jak będzie z tymi… z Wildy? Polubisz ich kiedyś trochę?

– Jednego takiego stamtąd… – zmrużyła oczy – …doktora, już bardzo lubię.

Doktor Szary roześmiał się i uścisnął mocno jej dłoń.

– Najlepszego… Wpadnij do mnie, jakbyś chciała się w czymś poradzić… – szepnął – …albo bez powodu, to pogadamy choćby o Poznaniu – mrugnął; Eliza dyg­nęła.

Kiedy wszyscy ponownie zajęli miejsca, zapowiedziano wykład inauguracyjny. Na mównicę wkroczył dziarsko profesor Maciej Skierka.

– Brawo! – wyrwało się nieoczekiwanie z ust Elizy i natychmiast zasłoniła je dłonią.

Obecni w auli jak na komendę odwrócili się. Profesor Skierka poprawił okulary i też spojrzał w jej kie­runku.

– Parchowo górą… – rzucił i uśmiechnął się; doktor Szary siedzący za stołem spoglądał na przemian to na Elizę, to na profesora. – Za aktywność podczas pierwszego wykładu ocena pięć. Poproszę o indeks – dodał wesoło profesor Skierka; aula gruchnęła śmiechem. – Jeśli już tylko moje podejście do mównicy tak się spodobało, to jakiż będzie aplauz na zakończenie wykładu…?

– Rozłożył zabawnie ramiona; znowu wybuch śmiechu.

– Ale dałaś czadu! – Wika pacnęła dłonią w kolano Elizy.

– Sama nie wiem, jak to się stało! – Eliza śmiejąc się, wzruszyła ramionami.

Po wykładzie inauguracyjnym grupa, w której były obie z Wiką, zgromadziła się na dziedzińcu. Skrzykiwał grupę Zenek, który już na egzaminach dał się poznać jako dobry organizator.

– Dałaś niezły występ… – huknął w jej kierunku, gdy uznał, że zebrali się już prawie wszyscy.

– Ale to naprawdę mi się wyrwało – tłumaczyła się ze śmiechem Eliza.

– Dobra, dobra… Słuchajcie, kochani! Dopóki się jakoś nie poznamy, ja będę załatwiał w imieniu grupy sprawy na uniwerku, bo lubię takie działania, a zastępować mnie będzie Eliza, jako że dała się dzisiaj poznać władzom wydziału. Co wy na to? – zaśmiał się.

– Jasne, dobra, okej! – rozległo się.

– To skąd ty właściwie jesteś, z Parchowa…? Na

egzaminach mówiłaś, że z Poznania – spytała drobna blondynka Kasia.

– Jedno i drugie jest prawdą – uśmiechnęła się Eliza. – Teraz już mieszkam w Parchowie… – spojrzała na Wikę, a ta skinęła głową – …ale na egzaminy przyjechałam z Poznania. Widziałam, że Szaremu coś się nie zgodziło, bo głowa mu latała w obie strony: do Skierki i do mnie.

– Dobra, pogadamy jak usiądziemy… To co, robimy dzisiaj małą inaugurację jak po egzaminach? – ni to spytał, ni zakomenderował Zenek. – Proponuję „Erin”. Widzę, że nie ma innych propozycji, więc naprzód.

Kilka osób wymówiło się, ale większość pociągnęła za Zenkiem. Ruszyli w kierunku Domu Marynarza. Zenek delikatnie objął Elizę ramieniem.

– Rozumiem, że ze Skierką znasz się dobrze – zagadał.

– Znamy się dobrze obie. – Wskazała na Wikę. – Ja mieszkam w Parchowie u jego matki, a Wika co i rusz tam bywa. – Eliza wyswobodziła się z Zenkowego objęcia.

– No dobra. To meteorologię mamy obstawioną!

– krzyknął Zenek, obracając się do tyłu. – Ale zauważyłem, że znasz się też z tym doktorem, który na egzaminach był w komisji.

– Znasz… to za dużo powiedziane. To doktor Szary, on jest z Poznania. Zgadaliśmy się przypadkiem na rozmowie kwalifikacyjnej, a dzisiaj sam do mnie za­gadał.

– Wiele osób to widziało i słyszało, więc gdybyśmy z nim mieli na pieńku, to wiadomo kto będzie u niego załatwiał sprawy – mrugnął Zenek. – Słuchajcie! – znowu obejrzał się do tyłu. – Jutro mamy zajęcia od dziesiątej, więc bądźcie kwadrans wcześniej, to zrobimy sobie wstępną listę, kto jeszcze kogo zna. Wszystko może się przydać.

– Widzę Zenek, że z „Erinem” tworzy nam się taka świecka tradycja – wykrzyknęła Kasia.

– To jest ten lokal, gdzie byłaś wtedy z mamą na tańcach? – Wika spytała półgłosem Elizę; ta skinęła głową.

– No nie. To ty chodzisz z matką na tańce? – zaśmiał się gruby Grzegorz.

– Gdybyś ją zobaczył, to byś się zdziwił… – zgasiła go Wika.

– Co prawda to prawda, ale twoje niedoczekanie

– zachichotała Eliza.

– Byłaś w „Erinie” na tańcach? – Zenek spojrzał ponownie na Elizę.

– Przypadkiem tego wieczoru po egzaminach…

– Przypadkiem… z matką… To może jeszcze Portsmouth był?

– A żebyś wiedział, że był. Świetna zabawa.

– Ja też miałem wtedy pójść, ale po piwie zbyt długo drzemałem i przepadło – zaśmiał się.

– Żałuj, bo to był niezapomniany wieczór… – Eliza przymknęła oczy.

– To może byli ci z Wysp… bo szantymen kiedyś zapowiadał.

– Właśnie to mam na myśli. Najpierw był Portsmouth, potem szkocka kobza Grega, a jeszcze potem cudowny śpiew Susan, a do tego muzyka Oldfielda i jeszcze koktajl z ciemnego piwa irlandzkiego z rumem i syropem klonowym – cedziła Eliza, a z każdym jej słowem oczy Zenka robiły się coraz większe. – I potem jeszcze cudowny spacer… aż na Kamienną Górę. – Klepnęła go w ramię.

– Bożesz, co ja straciłem. Glany miałem przygotowane, chustkę zieloną pod szyję zdobyłem, miałem nawet pomarańczowego t-shirta… Aleś mnie zdołowała. I jeszcze ci z Wysp! – jęknął Zenek. – Tylko ten Oldfield… – rzekł, kręcąc z dezaprobatą głową.

– To właśnie dzięki niemu ten wieczór był taki fajny. A czy wiesz, że najbardziej znane wykonanie Portsmouth jest właśnie jego?

– Poważnie? Ja lubię szanty, no i lubię też hard rocka, ale Oldfield… – wykrzywił się.

– Powinieneś go posłuchać.

– No, skoro ty tak mówisz, to może spróbuję…

Ani się obejrzeli, kiedy doszli do „Erina”. Wika próbowała się wycofać, ale Eliza ją przytrzymała.

– Pół godziny możemy poświęcić… – szepnęła jej na ucho – …trzeba się z grupą zadzierzgnąć – powiedziała nieco głośniej.

– Podoba mi się to określenie. Będziemy zadzierz­giwać! – Zenek powtórzył okrzykiem ostatnie słowa Elizy.

Sprawnie rozsiedli się w części irlandzkiej, bo Eliza powiedziała, że tutaj się bawiła. Kiedy przyszła kelnerka, było sporo przekrzykiwań, ale najbardziej zdumiało Elizę to, że Zenek zamówił sobie… coca-colę.

– A dlaczego nie piwo? – spytała go.

– Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć, a po piwie znowu mogę coś fajnego przespać – mrugnął i roześmiał się.

*

Po kilku dniach, w trakcie jednej z przerw pomiędzy zajęciami, Eliza wpadła na Aleksa o „powłóczystym spojrzeniu”, z którym poznała się w lipcu podczas jazdy autobusem na egzaminy.

– Ooo! – wykrzyknął zachwycony. – Jak ty, Eliza, ślicznie wyglądasz… – Oparł delikatnie dłonie na jej ramionach. – Duża zmiana, ale jednak cię poznałem. Już od kilku dni marzyłem, żeby cię spotkać, ale… mieliśmy sporo zajęć wyjazdowych. Cóż za oczy…

– nie dawał jej dojść do słowa. – Piękna byłaś w czerwieni, ale dopiero ta czerń podkreśla ich piękno i głębię… – Ogarniał ją swoim powłóczystym spojrzeniem, na przemian to odsuwając, to przysuwając się do niej.

– Czyli to była prawda, że tutaj studiujesz… – rzuciła, bo nic innego nie przyszło jej do głowy, i zmrużyła oczy.

– Powiedz mi tylko, w której sali macie kolejne zajęcia, a ja pojawię się pod nią na przerwie – powiedział ciszej.

Eliza poczuła, że jego długie ciemne rzęsy bez jakichkolwiek zahamowań omiatają ją, jak wówczas w autobusie, wzdłuż i w poprzek ciała.

Ich aksamitny dotyk, mimo iż tylko wirtualny, wywołał w niej prawie dreszcze. Okręciła się raptownie, jego ramiona opadły.

– Aleś ty szybka i zwinna – niezrażony szeptał dalej, nie zaprzestając obrzucania jej uwodzicielskim spojrzeniem. – Widzę, że teraz się spieszysz, ale może po południu wypijesz ze mną kawę.

– No, nie wiem… – nieudolnie usiłowała się wy­kręcić.

– To ja zdecyduję za ciebie… O której kończysz?

– Nie, nie. Może lepiej późnym popołudniem, pod wieczór, gdzieś…

– Nie śmiałem marzyć… – szepnął teatralnie i przymknął oczy.

– Nie znam jeszcze dobrze Gdyni, ale może gdzieś tutaj, niedaleko…

Teraz ona przymknęła oczy, żeby się skupić. Po co ja to robię! – krzyknęła na siebie w myślach. Przecież on jest… on jest… – otworzyła oczy. On dalej stał tuż obok i wpatrywał się w nią intensywnie; delikatny, zniewalający uśmiech błąkał mu się po twarzy.

– Pomogę ci, Eliza. Skoro niedaleko, to czy może być przy Urzędzie Miasta, pomiędzy zegarem a drzwiami wejściowymi?

– Doskonale, wiem, gdzie to jest.

– A godzina osiemnasta, czy to nie będzie dla ciebie zbyt późno?

– To będzie akurat, bo kończę o szesnastej i zdążę się jeszcze ogarnąć – uśmiechnęła się. – Lecę!

Aleks nachylił się ku niej i musnął ustami jej policzek.

Pobiegła galopem schodami w dół. Zatrzymała się dopiero, kiedy minęła pierwsze piętro. A dokąd ja w ogóle pędzę? Miałam przecież pójść do dziekanatu; wszystko mi pomieszał. Ze mną chyba jest coś nie tak. Długo pocierała czoło, aż poczuła ból skóry.

*

Usiedli przy kawiarnianym stoliku. Eliza przyglądała się widokowi za oknem, oświetlanemu przez lampy. Ruch na ulicy bocznej od Świętojańskiej był prawie żaden. Samochody parkowały już zapewne na noc, ci, co mieli w pobliżu coś załatwić, to załatwili, nikt poza mieszkańcami nie zapędzał się w tę stronę. Ale po co ja się z nim w ogóle umówiłam…? Zmarszczyła nos i przeniosła oczy na Aleksa; jak zwykle czekało ją uwodzicielskie spojrzenie.

– Ładnie tu… chociaż pustawo – uśmiechnęła się.

– Czekałem, aż otaksujesz przedpole – odwzajemnił uśmiech. – Chciałaś pewnie ocenić, dokąd cię wyprowadziłem, co?

– Przytulnie tu – odparła wymijająco.

– Pijasz o tej porze kawę? – spytał.

– Tak późno w zasadzie nie, ale dzisiaj zrobię wy­jątek.

– Dwie kawy i dwa ciasteczka, ale bez kremu

– uśmiechnął się do kelnerki, która pojawiła się szybko przy ich stoliku.

– Szarlotka czy serniczek, a może… – Panienka spoglądała przymilnie na Aleksa.

– Dla mnie szarlotka – powiedziała Eliza.

– To i dla mnie – dodał Aleks. – A może lampeczkę wina…? – Spojrzał pytająco na Elizę; zaprzeczyła ruchem głowy.

Włożyła dłoń do torebki wiszącej na oparciu i wyszukała komórkę, bo poczuła jej wibrację. Zerknęła na wyświetlacz. Mama.

– Czekasz na jakiś telefon? – zaciekawił się Aleks.

– Nie, po prostu mam doskonałą intuicję.

– Ty w ogóle jesteś doskonała… – Szybkim, ale delikatnym ruchem przykrył jej dłoń swoją.

Takich słów i tego gestu się nie spodziewała, jednak nie było jej to niemiłe. Patrzył na nią zza swoich długich rzęs i z delikatnym uśmiechem błąkającym się po twarzy, a ona przyglądała mu się lekko zmrużonymi oczami. Z głośnika płynął śpiew Jennifer Rush.

– Podoba mi się ta piosenka – powiedziała cicho.

– Poważnie? Ta piosenka ma już przecież tyle lat…

– Ale jest doskonała. – Wyzwoliła rękę spod jego dłoni.

– Wolę raczej coś mocniejszego.

– Ja lubię każdą dobrą muzykę, niezależnie ile ma lat. Wsłuchaj się w słowa… – Wykonała ruch kciukiem w kierunku głośnika; zamilkł posłusznie.

Na stoliku pojawiła się kawa i ciastka. Eliza ucieszyła się, że będzie miała czym zająć ręce. Przez moment zobaczyła w myślach zeszyt i książkę do matematyki. Otrząsnęła się.

– Zimno ci, Eliza? – spytał ją i jakimś cudem znowu dotarł do jej dłoni; potrząsnęła przecząco głową.

– Nie, ale miałam wrażenie, jakby coś przeleciało mi po plecach… – skłamała.

– Słowa tej piosenki rzeczywiście są piękne. Nie wsłuchiwałem się w nie nigdy… Czuję, że będę mógł się od ciebie sporo nauczyć.

Spojrzała na niego przenikliwie, bo nie wyczuła w jego słowach fałszu, ale nie pasowały one do wcześ­niej wygłoszonego poglądu na temat muzyki.

– Wiem, co sobie pomyślałaś – ubiegł ją. – Mam taki mechanizm, że jeśli słyszę jakieś ramoty… o! przepraszam cię! – Pogładził ją delikatnie po dłoni. – Masz taki dar przekonywania… że chyba zmienię pogląd na muzykę.

– Nic na siłę – zaśmiała się, ale poczuła się mile połechtana.

– Masz rację. Na początek nie będę natychmiast przełączał radia w poszukiwaniu innej muzyki, albo przesuwał odtwarzacza do ulubionych utworów.

– No, no… – uśmiechnęła się filuternie.

Albo z ciebie taki cwaniak, albo… taki naprawdę jes­teś – pomyślała.

– Wyczuwam w twoim wzroku pewną niewiarę…

– Wykonał obronny gest dłońmi, ale nie przestał się uśmiechać.

Bożesz! On jest niebezpieczny… czyta w moich myślach. Takie doświadczenie, czy też wyuczył się tego? Zmarszczyła czoło i nos.

– Drugi raz mam wrażenie, że… – zaczęła.

– Nie, proszę cię, nie kończ. Pomogę ci. Są takie chwile, ale myślę, że również i takie osoby, które ułatwiają mi nadążanie za ich tokiem myślenia… – zamilkł i wpatrywał się w nią badawczo.

Czy ty jesteś szarlatanem…? Eliza nie wiedziała, co myśleć, ale postanowiła wysłuchać go do końca, zwłaszcza że jego powłóczyste spojrzenia robiły na niej coraz większe wrażenie. W myślach pojawiła się jak błyskawica poważna twarz Igora; przymknęła oczy.

– Proszę cię, mów dalej – poprosiła po chwili.

– Mama jest psychologiem i ma w domu wiele książek…

– Aha!

– To nie tak prosto – roześmiał się. – Nigdy bym się do książki z psychologii nie dosadził… bo się dosadziłem… gdyby nie Mel Gibson.

– Jak to?

– W ubiegłym roku byłem z rodzicami w kinie…

– No nie mów!

– Czasami lubiłem z nimi chodzić, ale w domu mamy hyzia na punkcie Gibsona. To znaczy mama się w nim kocha, tata to znosi, ale ponieważ przypadkiem też lubi jego filmy, to rozwodu nie ma – zaśmiał się głośno.

– Kupowała gdzie mogła kasety z jego filmami, ma chyba wszystkie. No, to ja siłą rzeczy też go polubiłem. Oglądałaś Teorię spisku?

– No… może…

– Facet jest taksówkarzem, a w domu wszystko trzyma pod kluczem, zabezpiecza kłódkami – spoważniał. – Gra tam także Julia Roberts.

– Raczej nie pamiętam… ale Pretty Woman z nią, tak – uśmiechnęła się; Aleks musnął jej twarz aksamitnym spojrzeniem i machnął dłonią.

– Wróćmy do Mela… Jestem jego fanem od Teorii spisku. Genialny film, ale chcę powiedzieć o innym filmie, tym, na który w ubiegłym roku poszliśmy rodzinnie do kina. To komedia. Facet w łazience upada nieszczęśliwie… coś mu się przestawia w głowie i zaczyna słyszeć, co mówią kobiety... – Spojrzał na Elizę przenikliwie.

– Nie, tego filmu także nie znam – przyznała ze zmartwioną miną.

– Nie będę opowiadał fabuły, ale w drodze powrotnej do domu rozmawialiśmy sobie wówczas, kto jak odebrał film. Mama powiedziała, że z punktu widzenia psychologii pewne rzeczy są możliwe, choć w filmie przedstawili to kompletnie nierealistycznie, baśniowo. Po powrocie do domu dała mi książkę… ale autora nie pamiętam. Jak będziesz chciała, to ci pożyczę. Zrozumiałem z niej, w jaki sposób słuchać rozmówcy, kiedy poznać, że mówi prawdę, szczerze, jak wydedukować, co chciał powiedzieć, co myśli…

– Ej, to ty jesteś niebezpieczny!

– Eliza, to nie tak – roześmiał się. – Ty jesteś tak szczera i uczciwa, że przy tobie potrafię się wyjątkowo skupić, śledzę dokładnie, co mówisz, staram się przynajmniej, mam wrażenie, że wiem, co myślisz, albo nawet, co za chwilę chcesz powiedzieć. Ty tak nie masz?

– Zauważyłam u ciebie rzadką zdolność skupienia się, zainteresowania rozmową, pewnie ta książka pomogła ci w tym, ale mam nadzieję, że nie wykorzystujesz tego dla niecnych celów…

– Jeśli myślisz o tym, o czym ja teraz pomyślałem, to nie – zaśmiał się. – Próbowałem w końcówce roku eksperymentować na wykładowcach, ale nie wychodziło mi – zachichotał. – Wiesz… bo oni przecież grają. Tam nie ma szczerości.

– Aha! A my jesteśmy zwierzyną łowną, na którą polują…

– Eliza! Znakomicie! Tak właśnie jest!

Spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.

– Teraz zażartowałem… ale można by dojść do takich wniosków – roześmiał się znowu.

Eliza poczuła, że w międzyczasie komórka wibrowała ze dwa razy. Nie mogła się oprzeć ciekawości i zerknęła na wyświetlacz. Ponownie dzwoniła mama, ale dzwonił także Igor. O Jezu! Nie dadzą mi spokojnie wyjść choćby na kawę.

Bawili się miłą rozmową przez ponad godzinę. Aksamitne spojrzenie Aleksa co i rusz spoczywało na niej. Już jej to nie irytowało, raczej było coraz bardziej przyjemne. Eliza ani się nie obejrzała, jak zrobiło się wpół do ósmej.

– Muszę już lecieć – rzuciła przepraszającym tonem; dojrzała w jego spojrzeniu lekkie rozczarowanie. – Jeśli chcesz, możesz mnie podprowadzić trochę pod górę, to jeszcze chwilę ze sobą pobędziemy.

Oczy mu się zaświeciły.

Po co ja takie rzeczy opowiadam, jak głupia jakaś… – zezłościła się na siebie. Nie widział jej twarzy, bo odwrócona tyłem narzucała kurteczkę; pewnie znowu coś by zauważył.

– A ty może mieszkasz na Kamiennej Górze?

– Mhm. Tam, gdzie na egzaminach.

– Poprowadzę cię na skróty, tylko sama tą drogą nigdy nie chodź.

Skinęła głową.

Kiedy wyszli na zewnątrz, poczuła chłodny wiatr. Wzdrygnęła się, co nie uszło uwagi Aleksa. Objął ją ramieniem; poczuła, że jest jej nieco cieplej. Gdy weszli na schody, nieoczekiwanie zatrzymał się i musnął wargami jej policzek Nie zdążyła zrobić uniku.

– Dziękuję ci za spotkanie – powiedział półgłosem.

– Mnie też się podobało – odparła szczerze.

Jeszcze dwa razy bez zapowiedzi zatrzymywał się i przelotnie dotykał ustami jej policzka. Przy ostatnim razie już się nie uchyliła. A kiedy w pobliżu domu celował w jej usta, ubiegła go, sama musnęła jego policzek, odwróciła się i oddaliła szybkim krokiem.

Co ja robię? Chyba całkiem mi odbiło – puknęła się w czoło, gdy weszła do willi. Starsza pani spojrzała na nią od progu kuchni.

– A ciasteczek pewnie nie było… – odezwała się z zawodem.

– Jutro idę na dziewiątą, więc zdążę zbiec. Będą świeższe; nie podobały mi się dzisiaj.

– Jesteś kochana… O, a tutaj masz przygotowane kanapeczki, tylko herbatkę zrób sobie sama. – Pani Franciszka wskazała na talerz przykryty szklanym kloszem.

– Dziękuję.

Jadła nerwowo, spoglądając na otwartą książkę z zadaniami oraz przyglądając się przykładom rozwiązywanym na zajęciach. Kurczę, jak to jest, że w Poznaniu potrafiłam się skupić, wszystko kapowałam, a tutaj w jakiejś czarnej dziurze się znalazłam? Znowu usłyszała wibrowanie komórki. O Boże! Zapomniałam!

– Mama?...

– Nie odbierasz, nie dzwonisz?

– Oj, bo przyciszyłyśmy sobie komórki celowo, żeby nie przeszkadzały…

– Martwiłam się, bo nie wiedziałam, czy jeszcze jesteś na uczelni, czy dokądś zbłądziłaś po drodze?

– Nie, dopiero wróciłam, siedziałam z koleżeństwem w stołówce na uczelni, ale tam po dziewiętnastej zamykają…

– Tylko w drodze powrotnej uważaj, bo na schodach na Kamienną Górę, jak pamiętam, jest dosyć ciemno.

– No tak, jest ciemno, jak wszędzie, ale kolega z koleżanką mnie odprowadzili…

– Czy może Wika?

– Nie, to nie Wika, bo ona jeździ w zupełnie inną stronę. Zresztą blisko uczelni ma autobus. A co u was?...

– Babcia czuje się dobrze, u Felci i reszty bez zmian… a ja super!

– To dobrze, że wszystko u was dobrze…

– A którym autobusem planujesz przyjechać?

– Jeszcze nie wiem, na który zdążę, bo do szesnastej mam zajęcia…

– Czekam w takim razie na informację, o której ruszysz. Pa, córcia!

– To pa! Pa.

Eliza czuła, że adrenalina ją rozsadza. Oddychała głęboko. No, nie. Wyjechałam, a teraz jeszcze kontrole. Nie dość, że mam problem z matmą, to ciągłe telefony. Zadzwonię, jak będę miała czas, przecież to jasne. Komórka po chwili zagrała Most na rzece Kwai. Po co ją zrobiłam tak głośno? A to kto? Igor?

– No cześć, Igorio…

– Witaj! Dzwonię do ciebie, a ty nie odbierasz.

– Jak to nie odbieram? Przecież odebrałam… A stało się coś?

– Po prostu chciałem cię odwiedzić, zobaczyć…

– Igorio, po co masz się męczyć, zobaczymy się w Parchowie…

– Krótkie spotkanie, odskocznia, dobrze ci zrobi.

– Nie mogę sobie na to pozwolić, bo mam za dużo nauki…

– Nauka jest zawsze, a na drugim semestrze jest jej jeszcze więcej.

– Co ty…? Tutaj się mówi, że potem jest łatwiej, tylko trzeba przejść przez pierwszy semestr…

– Musisz się w takim razie lepiej zorganizować.

– To dopiero drugi tydzień, a ja się muszę przestawić…

– Mam wrażenie, jakbyś nie chciała, żebym do ciebie dzwonił.

– Nie no, dzwonić możesz, tylko ja nie zawsze mogę rozmawiać…

– Dobrze, więc jutro nie będę cię niepokoił, ale może spróbuję pojutrze,

– No dobrze, zadzwoń pojutrze, może wówczas będę w lepszym humorze…

– Tylko odbierz. Trzymaj się w takim razie i dobranoc.

– Dziękuję, dobranoc.

Teraz jeszcze ten…! Eliza ponownie wyciszyła telefon i cisnęła go na poduszkę. Każdy chciałby ją tylko kontrolować i pouczać. Ten może mi pomóc… Niby jak? Spotkać się, żebym się zrelaksowała. Ja przecież nie mam teraz czasu na jakieś tam spotkania. Cały czas jestem spięta, bo pomocy potrzebuję teraz, a nie kiedyś.

Podeszła do okna. Światła portu i bulwaru wyglądały pięknie. Jak to Felcia mówi? Kowaliki… Też chyba mi się jakieś w głowie zalęgły. Przyłożyła czoło do szyby. Och, jak teraz dobrze. Oddychała głęboko. Byłoby pięknie, gdyby nie ta nauka… Co ja pitolę! Odwróciła się do stołu i spojrzała na książkę i notatnik. Boże! A rano jeszcze po ciastka!

*

Obudziła się z bólem głowy. Siódma. Trzeba wstawać. Spojrzała na stół. Ależ tu bałagan. Że też wszytko muszę zrobić sama. Opuściła nogi z łóżka. Przecież jestem niewyspana i nie mam siły. I nic nie umiem. Przycisnęła dłonie do głowy. Tylko do kogo mam pretensje. Chciałam być tutaj…? Chciałam! To i jestem. Przestań się, babo, mazać i weź się w garść! Ruszyła do łazienki.

Za piętnaście ósma schodziła na dół. Z kuchni wychyliła głowę pani Franciszka.

– Może nie chodź już, dziecko, do cukierni, bo się zmęczysz przed zajęciami.

– Przejdę się i to z przyjemnością, a kiedy wrócę, zdążę jeszcze zjeść kanapkę.

*

Nie rozumiała, dlaczego kolokwium z matmy poszło jej nie najlepiej. Niby podobne zadania zaliczyła wczoraj, a dzisiaj miała z dwoma kłopoty. Namęczyła się przy nich i ostatecznie zostawiła je. Należało mieć nadzieję, że dwa pozostałe dobrze wyszły, co powinno wystarczyć do zaliczenia. Jednak po rozmowie z Wiką jej humor się zwarzył, kiedy ta jej uzmysłowiła, że jedno z nich też pewnie zostało zrobione źle. Wyszła więc na korytarz uspokoić się. Tuż przed sobą usłyszała klaśnięcie i cichy okrzyk.

– Eliza, głowa do góry!

Na wprost niej, oparty o parapet, stał Aleks, a obok niego ten drugi chłopak z lipcowego autobusu. Aleks nachylił się ku niej, jakby chciał ją pocałować. Zrobiła unik.

– Coś nie w sosie? – Omiótł ją swoim powłóczystym spojrzeniem.

– Niewyspana, źle mi poszło kolokwium, to z czego się cieszyć.

– Z życia dziewczyno, z życia! – Rumiany Kuba zrobił się jeszcze bardziej rumiany.

– Wam tak łatwo powiedzieć… Macie już te swoje strategie i taktyki, i co tam jeszcze, a ja muszę dopiero to wszystko poznawać – próbowała się uśmiechnąć.

– Eliza, nie dołuj się… – Aleks delikatnie położył dłonie na jej ramionach. – Spójrz na mnie. – Podniosła posłusznie oczy w górę; głaskał ją wzrokiem, aż prawie poczuła na ciele dotyk jego powłóczystych rzęs.

Rzeczywiście zrobiło jej się troszkę lepiej. Uśmiechnęła się.

– Wczoraj zabrakło mi trochę czasu i pałera…

– Jeszcze trochę i nabierzesz rutyny – uśmiechnął się Aleks. – Wiesz, mamy propozycję.

Spojrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na Kubę.

– Dobrą propozycję. – Kuba skinął głową, a jego rumiane policzki rozciągnęły się w uśmiechu.

– No, to słucham.

– Chcemy zaprosić ciebie z koleżanką na tańce…

Tym razem Eliza zatrzepotała powiekami.

– Zaraz, zaraz. Rozumiem, że my, niby razem…

– wskazała na Aleksa – …a Kuba z koleżanką?

– Zgadza się… – potwierdził Aleks – …ale z twoją koleżanką.

– Z moją koleżanką? A którą? – Eliza zagotowała się, z trudem ukrywając irytację.

– No… z jakąś fajną koleżanką. – Kuba jeszcze bardziej rumianie się uśmiechnął; Aleks potwierdził jego słowa skinieniem głowy.

– Wiesz co, Eliza, dokończymy rozmowę na następnej przerwie, bo później jedziemy do Gdańska, a teraz musimy jeszcze popędzić do biblioteki. Może być?

– Może być.

Popatrzyła na zadowolonych z siebie kolegów, podniosła dłoń w górę i odwróciła się na pięcie. Ja mam być stręczycielką? – zawołała bezgłośnie. Wasze niedoczekanie.

Na kolejną przerwę wyszła razem z Wiką. Chłopcy już uśmiechali się do niej z daleka. Podniosła dłoń w górę, ruszyli w jej stronę. Zdążyła jeszcze coś szepnąć Wice, która skinęła głową i odbiła w kierunku koleżanek.

– No i jak… pomyślałaś o nas? – zagaił Aleks.

– Trudno o was nie myśleć – Eliza uśmiechnęła się.

– Jesteś super… – oddał rumiany uśmiech Kuba.

– A ona jest gdzieś tutaj? Ta koleżanka? – spytał suchymi wargami.

Eliza zwróciła twarz w stronę grupy koleżanek, wśród których stała Wika. Ich wzrok się spotkał; uśmiechnęły się do siebie.

– To ta, która się do mnie uśmiechnęła. – Wskazała głową.

– Łał… – wyszeptał Aleks.

– Łał… – jak echo powtórzył Kuba i jeszcze bardziej spąsowiał.

– Poprosisz ją? – Aleks kuł żelazo póki gorące.

– Nie ma sprawy, podejdźmy.

Eliza delikatnie przywołała Wikę; ruszyli sobie naprzeciw.

– Jestem Kuba… – uśmiechnięty na pąsowo Kuba wyciągnął dłoń.

– A ja Wika…

– A ja Aleks…

– Jeśli to ci będzie pasowało, Eliza da ci mój numer telefonu, a ty, proszę, wyślij esemesa, o której i gdzie mam czekać. – Nie spuszczając wzroku z Wiki, Kuba wyszeptał spieczonymi wargami; obu dziewczynom rozszerzyły się oczy.

– My już musimy lecieć, bo za dziesięć minut mamy kolejkę. To pa! – zawołał niespodziewanie Aleks i raptownie ruszył w kierunku schodów; za nim, ociągając się i oglądając za dziewczynami, ruszył Kuba.

– To na razie! – rzucił jeszcze w ich kierunku.

– Co to było? O co tu chodzi? Czego oni się tak wdzięczyli? – Wika wyrzuciła z siebie serię pytań.

– No wiesz… To Aleks i Kuba, chłopcy, z którymi latem jechałam autobusem od Węsior do Gdyni. Opowiadałam ci kiedyś… – Eliza zmrużyła oczy.

– Okej, rozumiem. Tylko po co jeden z nich ma gdzieś na mnie czekać?

– Ojej, jakaś ty niedomyślna. Umówiłyśmy się z nimi… na tańce – zachichotała Eliza.

– Umówiłyśmy? My? To mogłaś mnie chociaż o tym uprzedzić. – Wice też zaczęły się śmiać oczy.

– Po co? Tak wyszło bardziej naturalnie. Niech się łudzą… – Teraz obie rozchichotały się na dobre.

– Tylko nie dawaj mi czasem jego telefonu, bo jeszcze przez pomyłkę wyślę esemesa – Wika próbowała się uspokoić. – Ale coś musimy zrobić? – Spojrzała na Elizę nieco poważniej.

– Wiesz, oni nie są źli, ale za tę niezdarność umówimy się z nimi… na pusto.

Eliza złapała Wikę pod ramię.

– Znaczy się jak?

– Wyślemy im esemesy i… nie pójdziemy. Niech kombinują, co jest nie tak…

– Git!

*

Felcia spoglądała przez okno; ktoś szedł od bramy, ale nie mogła poznać kto. Uniosła dłoń do oczu. Kogo mi tu diabli niosą… Ojeju, to Julcia i Tadzio! – zawołała do siebie i wybiegła do sieni.

– Jak się cieszę, że wpadliście! Zachodźcie do środka.

– Nie, nie, my tylko na chwilę, żeby się pożegnać. Wracamy już do Gdyni – rzucił Tadzio i cmoknął po swojemu.

– No chyba cię pogięło! – fuknęła po młodzieżowemu Felcia, aż Tadeusz uniósł oczy w górę; Julcia uśmiechnęła się. – Kawy ze mną nie wypijecie? No, zachodźcie!

Wycałowała Julcię i pociągnęła ją za sobą.

– Ech, Tadziu, chyba małą kawkę to możemy wypić. Będziesz miał więcej siły… – Obejrzała się na niego.

– Juluś… Tak się tylko mówi, mała kawka… i zaraz zrobi się godzina, a potem druga i zacznie się ściemniać. – Tadeusz cmoknął.

– W południe?! – Julcia machnęła dłonią i ruszyła posłusznie za Felcią.

– Jaaaan! Aniaaa! Jaaaan! Aniaaa! – zawołała gromko Felcia. – Chodźcie tutaaaj! Siadajcie, kochani. Ależ się cieszę.

– Co się, Felciu, stało?

Po kilku chwilach Jan wszedł do kuchni szybkim krokiem, a po kolejnych kilku pojawiła się Anna.

– O! Julcia, Tadzio, witajcie. Jak miło! – Oczy wszystkim się śmiały.

– W czym ci, Felu, pomóc? – Jan spojrzał na Felcię.

– Siądź i bądź… – uśmiechnęła się Felcia całą sobą. – Aniu, jak miło, tacy goście, prawda?

Anna uśmiechała się.

– Juluś, tylko nie śpiewaj… – Tadzio spojrzał na żonę, która pobudzona miłym przywitaniem zanuciła lalala, kilka taktów Gdzie strumyk płynie z wolna

– Jan, przynieś jakąś nalewkę.

– Tak z rana? – Tadzio spojrzał na gospodynię.

– Rano to jest szósta, no, może ósma, ale pół do dwunastej to raczej południe. – Felcia zakręciła przy kredensie spódnicą. – A wczoraj wieczorem dla poprawy humoru upiekłam drożdżówkę. Spójrz… – Pokazała Julci.

– Ooo! Lepsza niż moja…

– Juluś, ty też robisz smaczne. Przynajmniej mnie zawsze smakuje. – Tadeusz spojrzał na żonę.

– A bo tobie wszystko smakuje! – prychnęła Julcia.

– Jak ty gotujesz, to mi zawsze smakuje.

– Ależ wy jesteście zgodni! – Anna spojrzała kolejno na Julcię i Tadzia.

– Tyle lat, to można przywyknąć – zaśmiała się Julcia.

– To dokąd się dzisiaj wybieracie? – spytał z poważną miną Jan, spoglądając na przybyłych.

– Wracamy do domu, na zimę, już czas. Siedzieliśmy tutaj od maja… – Tadzio uśmiechnął się.

– Nie, ty przyjechałeś zaraz po Wielkanocy – skorygowała go Julcia.

– Tak było… wodę podłączyłem już kilka dni po świętach.

– Lato było w tym roku cudowne… – Julcia westchnęła.

– Masz rację. Dawno takiego nie było, pod każdym względem – potwierdziła Felcia, rozstawiając filiżanki.

– Myśmy po „Studniówce” zrobili sobie tutaj popołudnie letnich wspominek. Gadaliśmy aż do późnego wieczora. – Anna spojrzała na Julcię błyszczącymi oczami.

– Szkoda, że dopiero tego lata się poznaliśmy – zasmuciła się Julcia.

– Nie szkodzi, nadrobimy! – Felcia klasnęła w dłonie. – No to zdrowie! – Uniosła kieliszek z nalewką.

– A ty czego się stalujesz? – Spojrzała na Tadzia, który odsunął swój kieliszek na środek stołu.

– Ktoś musi prowadzić – uśmiechnął się i cmoknął; Felcia machnęła dłonią.

– No tak, nie ma zmiłuj – zgodził się Jan.

– Posłuchaj, Julcia, my już tutaj o sobie wszystko wiemy, tylko o tobie jeszcze jakoś mało… – Felcia spojrzała na nią z ukosa.

– A bo nie za bardzo było kiedy… – Babcia Julia uśmiechnęła się szeroko. – Ciągle mi się wydaje, że do Gdyni przyjechałam zupełnie niedawno… – spojrzała wokół – …w połowie września czterdziestego piątego roku, z Albinem… bratem.

Wszyscy skupili uwagę na niej z zainteresowaniem.

– To on chciał tam pojechać i rozejrzeć się za pracą, a ja kiedy tylko się o tym dowiedziałam, zaczęłam męczyć mamę, żebym mogła pojechać z nim. Nie chcieli o tym słyszeć, wybijali mi to z głowy jak mogli, bo wiecie, głównym problemem był brak pieniędzy. Przecież to było zaraz po wojnie. Ja się jednak uparłam i długo ich nagabywałam. Wreszcie moja siostra Janka nie wytrzymała i powiedziała mamie, że może dać kilim, co to miała na posag zostawiony, żebym spieniężyła sobie, to starczy mi na bilet – uśmiechnęła się. – Takie to były czasy… – Znowu popatrzyła wokół. – Pojechałam do Białegostoku na targ, udało się dobrze go sprzedać, no i były pieniądze na wyjazd. Co Albin się po drodze namarudził... Że mam się go pilnować, nie odzywać się, jak nie pytają… Z początku tak było, ale kiedy zobaczyłam, jaki piękny jest Skwer Kościuszki, że w centrum miasta nic prawie nie zostało zniszczone i jeszcze śliczna fontanna tryskała wodą... Słoneczko świeciło, cieplutko było, więc mówię mu, chodź, zobaczymy plażę. Posiedziałam na cieplutkim piasku, pochodziłam sobie po wodzie, pooddychałam pełną piersią, dobrze mi było, że nie wiem. On się szybko znudził i mówi, żebyśmy wracali do noclegowni. Była na Grabówku, obok Wyższej Szkoły Morskiej.

Kiedy przechodziliśmy koło kiosku, jeszcze w centrum, to mu powiedziałam, żeby kupił gazetę, bo ja tu zostaję i będziemy szukać dla mnie pracy. Wściekał się, groził, ale kupił. Pojechaliśmy do noclegowni i przeszukiwaliśmy gazetę. Mnie się spodobała praca w szpitalu, bo siostry szarytki – to była ich placówka – zapewniały zamieszkanie na ich terenie. Wtedy nie miałam osiemnastu lat. Albinowi nic się nie podobało, dla siebie nic w gazecie nie znalazł. W noclegowni co chwila pojawiali się organizatorzy jakichś wyjazdów za granicę: do Szwecji, Norwegii, Anglii. Jemu nic nie pasowało; on i ja różne charaktery. Sąsiad z łóżka mówił mu, że warto pojechać do Orłowa, bo tam poniemieckie domy można zająć. Pojechali następnego dnia po naszej wizycie w szpitalu. Spodobał im się jeden dom. Facet mówi, że on może wziąć dół, a oni górę. Albin poszedł na górę, powyrzucał pierze z poduszek i pierzyn, i zabrał same inlety. Dacie wiarę? – Potrząsnęła dłońmi.

Powiedział, że zamieszkać tutaj, w Gdyni, to niepewna sprawa, bo nie wiadomo, jak to będzie z pracą, a czasy zresztą niepewne… Ja sobie zaklepałam zatrudnienie w szpitalu i gwizdałam na niego. Awanturował się, że beze mnie nie wraca, bo matka go zabije, a ja spokojnie mówiłam, że będę mieszkać i pracować tutaj, a nie w tym zapyziałym Czaplinie, żeby ciągle oglądać, jak jemu nic się nie podoba. I zostałam – uśmiechnęła się wokół triumfalnie.

– No, to zdrowie Julci! – huknął nieoczekiwanie Jan; Tadeusz spojrzał na niego zdumiony. – Bardzo z ciebie odważna kobieta! – dodał Jan z uznaniem.

– A żebyście wiedzieli… – rozochociła się Julcia.

– Kiedy Ruscy przyszli do nas, do Czaplina, w czterdziestym roku, pojawiła się najpierw ichnia razwiedka, a niedługo potem zaczęto u nas budować lotnisko… no, takie wiecie, na łąkach.

– Polowe, zapasowe – podpowiedział Jan.

– No tak, tak… Kto tylko mógł, miał im pomagać przy równaniu łąki; ja z innymi dzieciakami też drapałam łąkę grabiami. Na zakończenie roboty przyszedł do nas lotczik i spytał: Kto choczet pokatat’sia? Zgłosiła się jedna dziewczyna, dwa lata ode mnie starsza, a z chłopaków nikt. Wtedy ten lotczik spytał się jeszcze raz: No i szto? Bolsze nikawo? I znowu popatrzył na dzieciaki. No, to ja się jeszcze zgłosiłam... Polatałam sobie ichnim kukuruźnikiem nad wsią, rzeką, polami, lasem… a jakże… – Powiodła wokół dumnym wzrokiem.

– To ty naprawdę byłaś dzielna, odważna! – Felcia klasnęła.

– Byłam i jestem…

Tadeusz zaczął się drapać po głowie, postękiwać i cmokać. Julia spojrzała na niego z dezaprobatą.

– A kto do ciebie przyleciał na Wyspy Kanaryjskie? No przecież wiesz, że tak było… – Julcia karcąco spojrzała na męża.

– Juluś, no tak. Tak było… ale wiesz co? Ja z działki zapomniałem zabrać prostownik do akumulatora…

– Tadziu, wszyscy muszą oglądać twoje miny?... A po ci ten prostownik? – fuknęła Julcia.

– No, przecież muszę go mieć, jakby przyszło gdzieś jechać zimą, albo potem wiosną – wyjaśnił Tadzio, cmokając raz po raz.

– A gdzie ty zimą jeździsz? Na halę, na drugą stronę ulicy?

– Juluś… – Tadzio podniósł oczy w górę. – Bo wiesz… – przeniósł wzrok na Jana – …po mieście jeżdżę rzadko, no, to akumulator nie ma się kiedy naładować. Samochód stoi w garażu, więc akumulator wyciągam na zimę i co jakiś czas podładowuję.

Jan pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A może jeszcze Olek przyjedzie kiedy na Mausz, to ci przywiezie? – Julcia spojrzała na męża.

– Na to bym nie liczył, wiesz, jak to z nim jest... Poza tym postawiłem prostownik na balustradzie małego domku, żeby nie zapomnieć, no i właśnie… – zaczął cmokać i uśmiechać się.

– Do ciebie to podobne… – Babcia Julia machnęła dłonią i zaśmiała się.

– Więc rozumiesz, Juluś, on nie może tak zostać, bo przemoknie i będzie po nim… – Tadeusz wiercił się na krześle.

– No, to dopij i jedź, a ja poczekam.

– Wiesz ty co…! – zawołała Felcia, spoglądając na Julcię. – Niech Tadzio sobie pojedzie po ten dynks…

– przeniosła wzrok na okno – …tylko nie ma co tego odkładać, bo wnet zacznie padać, ale ja was… i tak stąd dzisiaj nie wypuszczę! – wykrzyknęła triumfalnie.

– Zostaniecie u nas trochę. Pogadamy sobie o starych dziejach… Latem nie ma kiedy, ciągle coś do roboty, albo są goście… – Felcia zamachała dłońmi.

– Ale po co mamy wam robić subiekcje – cmoknął Tadzio.

– A ty znowu swoje... No jasne, że możemy zostać na dzień, dwa – Julcia uśmiechnęła się do Felci.

– A ja nic, tylko ciągle będę się pakował albo rozpakowywał! – zirytował się Tadzio.

– A co my mamy lepszego do roboty? – Julcia aż podskoczyła na krześle.

– Juluś, jakie my? Ty siedzisz i tylko komenderujesz, a to przecież ja pakuję i rozpakowuję… – Tadzio machnął wreszcie ręką i zaśmiał się.

– Ależ wy jesteście fajni. – Felcia wzięła się pod boki. – Tadzio, ty się nic nie zmieniłeś od tamtych dni…

– Oczy jej się śmiały. – „Felcia, przecież nad stawem byliśmy wczoraj i przedwczoraj…” – przedrzeźniała go.

Tadeusz wzruszył ramionami, ale w oczach miał błys­ki. Wstał i machnął ręką; obaj z Janem spojrzeli na siebie ze zrozumieniem.

– Nic, chłopie, nie wskórasz… Zawsze nas zagadają i obśmieją… – Jan mrugnął.

– A ty, choćby ci się nie chciało, i tak musisz to coś zrobić – Tadeusz znowu się zaśmiał. – No dobra, jadę, bo deszcz naprawdę przyjdzie lada chwila i wtedy z prostownikiem to będzie po ptokach. – Nachylił się ku oknu.

– Cieszę się, że znaleźliśmy sobie wreszcie i my trochę czasu na jesienny odpoczynek.

Uradowana Felcia podeszła do Julci i objęła ją; Anna dołączyła do nich.

*

Wieczorem Kaśka zajrzała do pokoju mamy. Anna leżała już w łóżku i czytała Pianistę Szpilmana; Kaśka poznała po okładce.

– Jednak czytasz ją… – Wskazała ruchem głowy.

– Wiesz, to jest piękna książka, a Szpilman opisał wojnę, getto i muzykę cudownie. – Anna poprawiła sobie jasiek.

– A wtedy mówiłaś…

– Mówiłam, bo to nie książka na lato, na plażę… Teraz co innego. Nie wiedziałam, że napisał ją już w czterdziestym szóstym roku. I że potem w pięćdziesiątym nakręcono na jej kanwie film Miasto nieujarzmione, ze scenariuszem Miłosza i Andrzejewskiego.

– Ale to przecież jest nowa książka!

– Okazuje się, że nie… Pierwsza wersja była wydana właśnie w czterdziestym szóstym roku pod tytułem Śmierć miasta, opracowywał ją Waldorff. Została wtedy mocno ocenzurowana i wyszła w małym nakładzie. – Anna machnęła dłonią; Kaśka przysiadła w nogach łóżka.

– Waldorff? Ten Jerzy Waldorff?

– Mhm… On opracował, ale nie on był cenzorem. Na pewno chciał dobrze, ale to nie był jeszcze czas, by pokazywać, że niektórzy wrogowie byli dobrzy, a niektórzy Polacy szmalcownikami…

– I czytasz takie rzeczy na noc? To cię nie męczy?

– W moim wieku ma się już pewien dystans do wszystkiego… Szpilman jest, moim zdaniem, bardzo sprawiedliwy. Wysoko ocenia Polaków, jednak tam, gdzie trzeba, pisze prawdę. Tak uważam… Ale nie będziemy chyba rozmawiać o książce, przeczytasz sobie sama

– uśmiechnęła się Anna. – Z czym, córcia, przyszłaś?

– Wiesz… – Kaśka zmarszczyła czoło. – Niepokoję się o Elizę – zrobiła smutną minę; Anna uśmiechnęła się. – Ciebie to, mamo, bawi?

– No nie, ale czy masz powody?

– Dzwonię, a ona nie odbiera. Piszę esemesy, a ona nie odpisuje… To znaczy oddzwania i odpisuje, ale to zawsze trwa tyle czasu.

– Kasiu, dziecko – Anna spoważniała. – To jest dorosła kobieta, ma swoje życie… dorosłe życie. A oprócz tego błahego, masz jakieś inne poważniejsze powody, żeby się martwić? Bo ten to nie jest żaden powód. Z tobą było znacznie gorzej, pamiętasz?

– Pamiętam, mamo, i dlatego… myślę i przyszłam porozmawiać.

– Wyjaśniłyście już sobie wszystko, postawiła na swoim, to znaczy realizuje to, co sobie zaplanowała. A to, że nie zawsze jest pod telefonem, że nie może albo nie chce jej się podnieść słuchawki, lub natychmiast odpisać, nie jest dowodem, że dzieje się coś niedobrego.

– No niby tak, ale nie wiem, co tam robi, jak ma wolny czas, z kim się spotyka…

– Kasiu! – Anna aż się uniosła na ramieniu. – Nie szpieguj jej, nie stwarzaj przesłanek, żeby tak to odebrała. Rozumiem cię, ale ja miałam kiedyś z tobą gorzej. Bo byłaś w domu, ale za szklaną ścianą. Potrafiłaś całymi dniami milczeć… Ty miałaś powód… – Anna pogładziła córkę po dłoni. – Eliza sama ci opowie, spyta, jak będzie miała z czymś problem. To wyjątkowo rozsądna dziewczyna. A nawet, jeśli coś… – zmrużyła oczy – …niech się sparzy.

Kaśka zatrzepotała powiekami. Wstała i spojrzała w ciemne okno. To jak to? Mam nie myśleć, co ona robi? Pozwolić jej na… no właśnie, na co? Nawet nie wiem, na co miałabym jej pozwolić. Spojrzała z wyrzutem na matkę.

– Eliza wszystko sama sobie ułoży… musi – powiedziała Anna z naciskiem, patrząc mocno córce w oczy. – Zajmij się lepiej swoimi sprawami, jak nie chcesz, żeby pomiędzy wami zrobiło się gorzej.

– Myślałam… – wydukała Kaśka.

– Wiem, rozumiem, ale złe myśli odrzucaj. Poczytaj coś miłego… – Anna uśmiechnęła się do córki, mrużąc oczy.

– To pa, mamusiu. Może masz rację. Idę do siebie.

– Kaśka zmusiła się do miłej miny, pomachała paluszkami i ruszyła do siebie.

W pokoju spojrzała na komórkę. Dwudziesta pierwsza trzydzieści. Nikt nie dzwonił, żadnego esemesa. Na szafce przy łóżku ta sama co latem Kalamburka Musierowicz. Jutro wejdę do księgarni po coś nowego, pomyślała. A może internet? – Zatrzymała wzrok na laptopie. Dobra, tylko sprawdzę sobie najpierw biorytm. Co…? Potrójne zero? Boże! Trzasnęła pokrywą.

Sezon na szczęście

Подняться наверх