Читать книгу Mój Wysocki - Ałła Demidowa - Страница 7
Zarysy portretu
ОглавлениеOd czego zacząć? Czy od tego, jak Wołodia przyszedł do naszego dopiero co powstałego Teatru na Tagance, a przed tym obejrzał przedstawienie dyplomowe Dobrego człowieka z Seczuanu i postanowił (jak sam powiedział) za wszelką cenę wstąpić właśnie do tego teatru? Przyszedł nikomu nieznany młody aktor, który dotąd zagrał zaledwie kilka niewielkich ról. Czy opowiedzieć o jego jaśniejących oczach, gdy zjawił się kiedyś w teatrze w nowej dzianej brązowej kurtce, a wcześniej była inna ze sztucznego futerka? Czy o tym, jak stopniowo kształtowała się postać niewysokiego, barczystego człowieka w wąskich, zawsze bardzo porządnych spodniach (lubił odcienie koloru brązowego), w intensywnie czerwonej jedwabnej koszuli z krótkim rękawem, która tak zgrabnie i pięknie opinała jego pęczniejące bicepsy. Jak pomału znikała pucołowatość jeszcze nieukształtowanej twarzy i ujawniała charakterystyczne rysy – z nieco wysuniętym do przodu stanowczym, upartym podbródkiem.
Nie wiem, komu przyszła do głowy myśl, aby kostiumem Hamleta uczynić dżinsy i sweter. Myślę, że stało się tak, gdyż w tamtym czasie wszyscy się tak ubieraliśmy. Wołodia zaś w czasie dwuletnich prób Hamleta ostatecznie zawarował sobie prawo noszenia dżinsów i swetra. Tylko kolor kostiumu w spektaklu był czarny – czarne welwetowe dżinsy i czarny, ręcznie dziergany sweter. Odsłonięta masywna szyja, która z biegiem lat stawała się wciąż szersza, plastyczna i wydawała się już jakimś instrumentem, organami z żyłami-rurami, zwłaszcza kiedy Wysocki śpiewał. Pochowaliśmy go też w nowych czarnych spodniach i nowym czarnym swetrze, które Marina Vlady przywiozła z Paryża. (Ja pierwsza napisałam, że grzebaliśmy go w kostiumie Hamleta. Później wielu to powtarzało i dlatego chcę tu dodać niezbędne uściślenie). Nad trumną zwisała kurtyna z Hamleta, a czarny sweter również budził hamletowskie skojarzenia.
Do kostiumu Wysocki przywiązywał jakieś szczególne znaczenie – i w życiu, i na scenie. Na przykład niedobrze wyglądał w marynarkach. I nie nosił ich – z wyjątkiem pierwszej, tweedowej. Co prawda, raz na jakiejś naszej kolejnej imprezie po spektaklu, kiedy wszyscy siedzieliśmy w górnym bufecie przy stołach, nagle zjawił się Wysocki w olśniewającej marynarce – granatowym blezerze ze złotymi guzikami. Wszyscy zaskoczeni jęknęli z zachwytu. Włożył ją, żeby nas zadziwić. I zadziwił. Ale już nigdy więcej go w tym blezerze nie widziałam. Tym bardziej zaskakująca dla mnie była jego decyzja, żeby zagrać Łopachina[2] w białym garniturze, w którym nie wyglądał dobrze, ale kostium ten podkreślał jakieś odosobnienie Łopachina od wszystkich pozostałych postaci sztuki i bardzo pomagał mu w kreacji roli.
A jego nieoczekiwane porywcze ruchy… Kiedyś, w pierwszych latach „Taganki”, na występach gościnnych w Leningradzie, siedzieliśmy oboje w pustej sali na próbie. Szepnął mi do ucha coś dosyć frywolnego, a ja ostro mu odpowiedziałam. Zerwał się i niczym biegacz na torze z przeszkodami ruszył wprost przez rzędy foteli, żeby stłumić wściekłość. Ani razu nie usłyszałam od niego bodaj jednego ostrego słowa, choć bardzo często widziałam pobladłe z gniewu oczy i zaciśnięte szczęki. Mam taką fotografię: kiedyś na próbie Hamleta Lubimow powiedział do mnie coś bardzo obraźliwego, ja w milczeniu odwróciłam się i ruszyłam do drzwi z postanowieniem, że już nigdy nie wrócę do teatru. Wołodia schwycił mnie za rękę i zaczął coś z uporem mówić do Lubimowa. Na zdjęciu został utrwalony ów niewzruszony upór: nie patrząc na nic, ten człowiek zrobi tak, jak chce. I ta jego samodzielność zawsze mnie uderzała. Wydawało mi się, że w takiej chwili mógł zrobić wszystko. Myślę, że zawsze czekał na szczęśliwy dzień, w którym od ręki będzie mógł załatwić wszystkie sprawy, jakie do tej pory się ślimaczyły. Ten szczęśliwy dzień zawczasu odgadywał jakimś szczególnym szóstym zmysłem. Pamiętam, jak po próbie odwoził mnie do domu; powiedział, że chciałby po drodze wstąpić do zaułka Kołpacznego do OWIR-u[3] po paszport. Był letni dzień. Czekałam na niego w aucie. Pusta uliczka. I nagle widzę, jak tym garbatym zaułkiem z góry w dół idzie Wołodia, taki zgrabny i promienny. Wsiada do samochodu i mówi: „Dzisiaj mam szczęśliwy dzień, wszystko mi się udaje, proś, o co tylko chcesz – mogę wszystko…”.
Pewnego dusznego letniego dnia po przedstawieniu Hamleta w kilka osób pojechaliśmy kąpać się do Srebrnego Boru. Nie mieliśmy ze sobą kostiumów kąpielowych ani ręczników, wycieraliśmy się koszulą Wołodii. A nieopodal, w wygodnych plażowych fotelikach, przy okrągłym stole nakrytym czerwoną serwetą, siedzieli Francuzi i z pięknych kieliszków sączyli wino. Już było ciemno, ale oni nie zapomnieli nawet o świeczce i ta świeczka paliła się na stole. Śmialiśmy się: oto jesteśmy u siebie w domu, a u nas wszystko się dzieje tak pośpiesznie, „nagle”, a oni, chociaż są w gościach, to wszystko u nich tak składne, po domowemu, solidne… Kilka lat później, będąc za granicą, znaleźliśmy się z Wołodią w pewnym towarzystwie aktorsko-literackim i wszyscy razem pojechaliśmy do czyjegoś domu za miastem. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że gospodarz zapomniał klucza. Cóż było robić! Rozsiedliśmy się na brzegu rzeki, kąpaliśmy się i również wycieraliśmy się czyjąś koszulą. A obok dostatnia burżuazyjna rodzina komfortowo rozlokowała się na piknik. Komentowaliśmy z Wołodią międzynarodową cechę inteligencji twórczej – całkowity brak gospodarności – i wspominaliśmy Srebrny Bór.
Gdy wyjeżdżaliśmy na występy gościnne, w jego pokoju hotelowym zawsze panował wielki porządek. Wołodia lubił parzyć herbatę, stały więc u niego niezliczone słoiczki z różnymi gatunkami herbaty. A kiedy już dostępne były egzotyczne wina, lubił mieć ładną baterię butelek i nikomu nie pozwalał jej dotykać. Wszyscy uważali go za skąpiradło, ale był twardy, a później, jakiegoś nieoczekiwanego wieczoru wszystko od razu było wypijane – nie wiadomo z kim, dlaczego, nagle…
O czym więc napisać? I jak?
Zarzuca się nam, którzyśmy z nim razem pracowali, że go nie ustrzegliśmy, że zmusiliśmy, aby grał w spektaklach w ciężkim stanie przedzawałowym. Trudno się usprawiedliwiać, ale czasem myślę: czy ktokolwiek jest zdolny rękami zatrzymać wzlatujący samolot, nawet jeśli wiadomo, że po starcie może się rozbić? Wysocki żył, spalając się. Nosiło go. Nie wiem, jaka to siła, jak ona się nazywa: przeznaczenie, los, misja? I on – tak myślę, a nawet jestem przekonana! – wiedział o swoim końcu, wiedział, że serce kiedyś nie wytrzyma tego nadludzkiego obciążenia i wściekłego rytmu. Ale zatrzymać się nie mógł…
Zawsze wiało od niego siłą i zdrowiem. Kiedyś na koncercie zapowiedział tytuł piosenki: „Mój pogrzeb” – i na sali rozległ się śmiech. Po czym zaśpiewał: Sen mi się śnił…
Temat życia i śmierci to temat Hamleta. Nasz spektakl zaczynał się od tego, że wychodzili grabarze, kopali grób, rzucając prawdziwą ziemię na proscenium, wykopywali czaszkę… Kończył się zaś słowami Hamleta-Wysockiego, umierającego na tle białej ściany:
Lecz przepowiadam ci, że wybór padnie
Na Fortynbrasa. Mój konający głos
Oddaję za nim. To jemu masz złożyć
Relację o tym, co się tu zdarzyło,
Co mnie skłoniło… Reszta jest milczeniem[4].
Na występach gościnnych w Jugosławii obejrzeliśmy film Bergmana Wieczór kuglarzy. Jest tam scena, w której aktor bardzo naturalistycznie odgrywa śmierć. Po filmie szliśmy pieszo do hotelu, wymieniając wrażenia, i powiedziałam, że dla aktora niebezpiecznie jest bawić się w takie gry – to jest grzęzawisko, które zasysa… Wysocki nie zgodził się ze mną, odparł, że wszyscy ludzie są śmiertelni, wszyscy kiedyś umrą, po prostu każdy ma swój termin. A po jakimś czasie przeczytałam w jego wierszu Pamięci Szukszyna:
Śmierć wśród nas tych wszystkich najpierw łowi,
Co udawali umieranie…
Nawiasem mówiąc, w jego wierszach i piosenkach bardzo często można znaleźć słowa, zwroty i całe zdania, które najpierw były w języku mówionym, w jakichś naszych zabawach słownych, improwizacjach, kalamburach. Na przykład: „Wypruwam z siebie wszystkie ścięgna”, najpierw usłyszałam, gdy opowiadał o tym, jak gra Chłopuszę[5], a dopiero później – w piosence. Często w piosenkach pojawiały się znajome nazwiska, ale nie dlatego, że piosenka była o konkretnym człowieku, lecz po prostu dlatego, że podobało mu się nazwisko. Był w naszym teatrze aktor Butkiejew. I powstało: „I myślał Butkiejew, gdy szczękę mi miażdżył…”, ale to nie o naszym Butkiejewie, ten nigdy sportem się nie zajmował i był dosyć pokojowo usposobionym człowiekiem.
Gdy czyta się jego wiersze i teksty piosenek, uderza obfitość bogatych osobowości i wyrazistych strof poetyckich, których wcześniej nie dostrzegałam z powodu magii jego głosu i maniery wykonawczej.
A jego przeczucie śmierci… Kiedyś analityk-literaturoznawca prześledzi nici łączące na przykład takie wersy: „Kiedy wyśpiewam i odegram…”, „Ja do gardła, w żyły truciznę sobie wciskam…”, „Kto tragiczną śmiercią zmarł, prawdziwym był poetą…”. Albo czy pamiętacie: „Czas życia dłuższy dziś i jest możliwe to, że kres poetów odroczono…”, „Zmęczyła mnie walka z przyciąganiem Ziemi, pora już tam, gdzie tylko »ni« i tylko »nie«…”? A w Katii Katierinie: „Panichida będzie potem…”? Albo: „Nie postawią mi pomnika gdzieś na skwerze przy Piotrowskiej Bramie…”? Nie mówiąc już o pięknym wierszu Pomnik, w którym dokładnie przewidział swój nagrobek, stojący teraz na cmentarzu Wagańkowskim.
Po śmierci Wysockiego teatr rozpisał wśród malarzy i rzeźbiarzy konkurs na najlepszy pomnik. W foyer urządzono wystawę. Było tam wiele ciekawych projektów, ale żaden nie pasował do miejsca, gdzie był pogrzebany Wołodia. Żył na oczach wszystkich i pochowany jest przy samej bramie przy wejściu na cmentarz. Z początku było mi żal, że na takim otwartym miejscu go chowamy. Teraz jednak myślę, że z pewnością lepszego miejsca nie można znaleźć. Na tym jedynym w swoim rodzaju moskiewskim cmentarzu spoczywa wielu dobrych ludzi. Często myślę, że dobrze byłoby, gdyby się razem zebrali, porozmawiali i pośpiewali. Dlatego że wszyscy ludzie śpiewają. Jedni gardłem, inni sercem. Jesienin, Szpalikow, Dal, Sołonicyn, Jengibarow, Mironow, Wysocki…
Wówczas my, przyjaciele Wysockiego, nie mogliśmy się zdecydować i wybrać któryś z projektów. Na posiedzeniu Rady Artystycznej przypomniało mi się opowiadanie Siergieja Jermolińskiego o pogrzebie Michaiła Bułhakowa. Siergiej opowiadał, że Jelena Bułhakowa nie wiedziała, jaki postawić pomnik, i ktoś jej pokazał wielki kamień ze starej mogiły Gogola. Nikomu nie był potrzebny, ponieważ na grobie Gogola stało nowe, niedawno wyrzeźbione popiersie. Jelena Siergiejewna zapłaciła robotnikom i oni przetaszczyli ten głaz na grób Bułhakowa. Dla kogoś, kto nie zna tej historii, po prostu leży kamień, a na nim napis: „Michaił Afanasjewicz Bułhakow” i lata życia. Wszystkim bardzo spodobało się to opowiadanie, ów wymowny obraz dziedziczenia. Nie pamiętam, komu przyszło na myśl, że trzeba znaleźć podobny kamień, być może kawałek meteorytu albo asteroidy, i położyć na grobie Wysockiego, a na dole drobnymi literami napisać: „Władimir Siemionowicz Wysocki, 1938–1980”. Żeby człowiek, czytając, siłą rzeczy pochylał się, kłaniał się temu pomnikowi i mogile Wysockiego, i starej cerkwi za nią, i całemu cmentarzowi. Niestety, nie potrafiliśmy zrealizować tego pomysłu, chociaż taki meteoryt znaleziono i przywieziono do Moskwy, ale… pozostał na podwórzu domu ojca Wysockiego.
A gdy jesienią 1985 roku spotkaliśmy się na otwarciu nagrobka z brązu, przypomniał mi się wiersz Wysockiego Pomnik i pomyślałam, że i tu okazał się wizjonerem.
Oczywiście, on żył „nad przepaścią”, jak sam śpiewał. Oczywiście, myśmy to widzieli. Oczywiście, przeczucie bliskiego końca paliło serce.
Po zakończeniu występów w Polsce na początku czerwca 1980 roku siedzieliśmy na pożegnalnym bankiecie przy wielkim, długim stole. Naprzeciwko mnie zajęli miejsca Wołodia i Daniel Olbrychski z żoną. Wołodia, jak zawsze, szybko zjadał wszystko, co miał na talerzu, a później nienasycenie i zachłannie opowiadał. Wówczas mówił, że chcą nakręcić film o trzech uciekinierach z niemieckiego obozu koncentracyjnego. Tych trzech to Rosjanin, którego miałby grać Wołodia, Polak – Olbrychski i Francuz (zdaje mi się, że Wołodia mówił o Depardieu). I że podoba im się scenariusz i zamysł, ale nie mogą znaleźć reżysera. Wszyscy reżyserzy, którym proponowali ten scenariusz, z jakiegoś powodu odmawiali, wskazując na niedoskonałość dramaturgii. Nagle pośród tej rozmowy Wołodia spojrzał na zegarek, zerwał się i z nikim się nie żegnając, pomknął do drzwi. Spóźniał się na samolot do Paryża. Za nim poderwał się zdziwiony Olbrychski i przepraszając za niego i za siebie, pospiesznie rzucił w moją stronę: „Ja dzisiaj gram rolę szofera Wysockiego, proszę wybaczyć…”. Zdążyłam tylko w ślad za nim powiedzieć: „Nie taka znowu zła rola”, gdy przewodniczący Łomnicki, zauważywszy już w drzwiach wybiegającego Wysockiego, zawołał na całą salę: „Opuszcza nas Wysocki, pożegnajmy go!”. I nagle zupełnie intuicyjnie to „opuszcza nas” przeszyło mnie dreszczem, otwarła się jakaś przepaść i żeby rozładować napięcie, dorzuciłam podobnym tonem: „Opuszcza nas Olbrychski, pożegnajmy go…”.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
2 Postać z Wiśniowego sadu A. Czechowa.
3 Wydział paszportów.
4 W. Szekspir, Hamlet, książę Danii, przekład Stanisława Barańczaka.
5 Postać ze sztuki Pugaczow, wystawianej w Teatrze na Tagance.