Читать книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj - Страница 4

Rozdział 2

Оглавление

Pani Lichoniowa postawiła na stole fajansowy dzbanek z gorącą kawą. Podejrzliwym spojrzeniem ogarnęła chłopców.

– Ale moi chłopcy dzisiaj późno wstali! Taki ładny dzień, a wy czas tracicie!

Chłopcy jednocześnie popatrzyli na Paragona, jakby w ten sposób chcieli dać do zrozumienia, że to przez niego spóźnili się na śniadanie. Maniuś utkwił wzrok w stercie nakrojonego chleba. Był skupiony, milczący i jakby nieobecny. Przedstawiał widok opłakany. Miał zdartą skórę na czole i brodzie, a nos spuchnięty jak pomidor. Niczym nie przypominał zawsze roześmianego i skorego do żartów urwisa z Górczewskiej.

Baczny wzrok gospodyni spoczął na chłopcu.

– Anieli święci! – załamała ręce. – Maniuś, coś ty ze sobą zrobił?

– A nic – wyszeptał niechętnie. – To taka mała kontuzja. Do wesela się zagoi.

– Gdzieś ty się tak urządził?

– Przypadek, pro... pani. Spadłem z drabiny.

Pani Lichoniowa spojrzała nieufnie.

– Przyznaj się. Możeś coś spsocił?

– Nie, ciociu – stanął w jego obronie Perełka – on naprawdę spadł z drabiny.

– Może trzeba jechać po doktora?

Maniuś zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.

– Proszę się nie przejmować. Takie rzeczy u mnie to mięta z trawą.

Pani Lichoniowa pokiwała z politowaniem głową.

– Tak, tak... z wami zawsze kłopoty. Nigdy nie wiadomo, co z czego wylezie. – Wracając do kuchni, zerknęła w stronę baszty i powiedziała od niechcenia: – Mówią, że robotnicy uciekli z baraku i nie będą rozbierać lewego skrzydła. – Potem westchnęła głęboko, przeżegnała się ukradkiem i dodała: – Kto by to przypuszczał, że na zamku straszy?

Gdy znikła w kuchni, Mandżaro nachylił się do Paragona i zapytał tajemniczym szeptem:

– Kiedy złożysz sprawozdanie?

Maniuś wzruszył ramionami.

– Nie widzisz, jak on wygląda? – wtrącił Perełka.

Mandżaro przybrał urzędową minę.

– Jeżeli jest w naszej brygadzie, to powinien złożyć sprawozdanie.

– Na piśmie? – zapytał Maniuś.

– Niekoniecznie na piśmie, ale w każdym razie chcemy wiedzieć, gdzie byłeś w nocy i co robiłeś.

– Słuchałem słowików i świetlicowego zespołu żab.

– Ty zawsze tylko żartujesz.

Mały Perełka uderzył pięścią w stół.

– Jak się będziecie kłócić, to ja występuję z klubu!

Ostrzeżenie to podziałało łagodząco na rozdrażnionych chłopców. Umówili się, że po śniadaniu pójdą do szałasu i tam omówią najważniejsze sprawy dnia.


W szałasie było mroczno, chłodno i zacisznie. Lekki wiaterek przelatywał poprzez plecione ściany i szeleścił w cetynowym dachu, a światło kładło się jasnymi pręgami na twarzach chłopców. Wszyscy mieli niezwykle poważne miny, w oczach tliły się ogniki podniecenia.

– Jak ciocię kocham – powtórzył jeszcze raz Paragon. – Mówię wam legalnie, że nie mogę powiedzieć.

Mandżaro patrzył nań z niedowierzaniem.

– Wydaje mi się bardzo podejrzane, że nie chcesz złożyć sprawozdania.

– Jeżeli nie chce, to nie może – żachnął się mały Perełka.

Paragon walnął się pięścią w piersi, aż zadudniło.

– Daję wam słowo detektywa, że nie mogę. – Po chwili dorzucił ciszej: – Tu chodzi o moje życie.

Chłopcy zamilkli, pobledli z wrażenia.

– O życie? – wyszeptał Perełka i z bojaźnią spojrzał na bohatera ubiegłej nocy.

Mandżaro zaczął grzebać patykiem w trawie.

– Jeżeli nam nie ufasz, to trudno... My cię nie będziemy zmuszali... Ale zrozum, że jednak jesteśmy klubem i jeżeli jesteś w niebezpieczeństwie, to możemy ci pomóc.

Maniuś zamyślił się. Długo tarł policzek i przesuwał kolarkę z jednego ucha na drugie, zanim wykrztusił:

– No dobra, powiem wam, ale musicie przysiąc, że to między nami zostanie, bo inaczej... bo inaczej... – spojrzał na kolegów i w jego oczach zapaliły się żywe ogniki – bo inaczej smutna moja i wasza dola!

Znowu zapanowała długa, przewlekająca się cisza. Chłopcy patrzyli na Paragona ze wzrastającym podziwem. Jeżeli Maniuś żądał przysięgi, to widocznie musiało się stać coś niezwykłego. Maniuś bowiem nie był skory do przesady.

– Na co mamy przysięgać? – zapytał Mandżaro głosem, w którym skondensowana była powaga obecnej chwili.

– Na przyjaźń i wierność naszemu klubowi – zaproponował Perełka.

– Dobrze – zgodził się Paragon.

Spletli mocno dłonie i, patrząc sobie w oczy, powtarzali za Maniusiem:

– Przysięgamy na naszą przyjaźń i na wierność naszemu Klubowi Młodych Detektywów, że nikomu nie powiemy tego, o czym się teraz dowiemy.

Potrząsnęli mocno splecionymi dłońmi, a gdy nastało milczenie, zwrócili oczy na Paragona.

– Więc mów! – przynaglił go Mandżaro.

Maniuś ułożył się wygodnie, wsparł się na łokciu i zaczął po swojemu, z werwą i temperamentem, opowiadać zdarzenia ubiegłej nocy. Opowiadanie zakończył tymi słowami:

– Mówię wam, ten brodacz ma chyba dwa metry i taką siłę w łapach, że jak mnie chwycił, to myślałem, że mi kości połamie. Z takimi nie warto zaczynać. Jeżeli się dowie, że pisnąłem choć jedno słówko, to zrobi ze mnie żałosną marmoladę.

Chłopcy patrzyli teraz na Paragona jak na bohatera, który powrócił z samego dna piekła.

– Kto to może być? – zapytał w zamyśleniu Perełka.

– Zaręczam ci, że nie duch, bo powiedział, że jest z Warszawy – odpowiedział Paragon.

– A ten drut – wtrącił Mandżaro – jaki to był drut i do czego służył?

Paragon uśmiechnął się kpiąco.

– Zdaje mi się, Mandżaro, że ciebie kwiczołami karmili. Gdybyś, bracie, wyrżnął ciemieniem w kupę żwiru, tobyś się zastanawiał, jaki to był drut? Okrągły i metalowy, jak ciocię kocham!

Mandżaro z przejęciem tarł czoło. Zdawało się, że w ten sposób chce pobudzić szare komórki mózgowe do intensywniejszej pracy. Wreszcie powiedział z namaszczeniem:

– Zdaje mi się, że jesteśmy na śladach niezwykłych przestępców, którzy posługują się nowoczesnymi środkami technicznymi. Czeka nas cholernie trudne zadanie. Po pierwsze, musimy dowiedzieć się, kto to jest ten dwumetrowy brodacz...

– Nie radzę ci, Mandżaro – wtrącił nieśmiało Perełka. – On może zrobić z nas żałosną marmoladę.

– Nie przerywaj! – skarcił go Mandżaro. Trąc coraz mocniej czoło, ciągnął: – Po drugie, musimy sprawdzić, co to za drut i do czego służy. A po trzecie, musimy się dowiedzieć, co to za duchy straszą na zamku.

– Bez pudła – zawyrokował Paragon i po raz pierwszy od przyjazdu spojrzał na Mandżara łaskawszym okiem.

Perełka, chłopiec zawsze skłonny do uniesień i podziwu, chlasnął dłonią w kolano.

– Panowie, mamy pierwszorzędną robótkę! Ta detektywistyczna zagadka bardzo mi się podoba. Tylko co będzie, jeśli brodacz dowie się, że go śledzimy?

– O to chodzi, żeby się nie dowiedział – przerwał mu Mandżaro. – Dobry detektyw potrafi tak działać, że nikt go o to nie podejrzewa.

– Legalnie – potwierdził Paragon.

Mandżaro zadowolony z uznania kolegów chrząknął dwa razy, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie zależy mu na tym.

– Panowie, przystępujemy do działania. Jest nas trzech i mamy trzy zadania. Proponuję, żeby Paragon zajął się duchami i zbadał zamek.

– Zrobi się – Maniuś skinął przytakująco głową. – Od wczoraj to moja specjalność.

– Ty, Boguś – zwrócił się Mandżaro do Perełki – będziesz miał za zadanie wyśledzić brodacza...

– Ojej! – skrzywił się Perełka. – Czy ja zawsze muszę dostać najtrudniejszą robotę?

– Nie martw się – pocieszył go Paragon. – On wcale nie taki straszny.

– Przecież powiedział, że zrobi z ciebie marmoladę.

– To ze mnie, a nie z ciebie. Zresztą, on ciebie przecież nie zna.

– W takich sprawach nie powinno być dyskusji – przerwał im Mandżaro. – Inspektor Albinawski otrzymał zadanie, i kropka.

Powiedział to tak stanowczo, że Perełka zatrzepotał tylko rudawymi rzęsami i zamilkł. Mandżaro zaś dokończył: – Ja natomiast zajmę się drutem i obejmę dozór nad całą sprawą. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

– Tak – westchnął Paragon – zobaczymy, co z tego wyniknie.

W tej chwili zrozumiał, że Klub Młodych Detektywów to już nie czcza gadanina, lecz najrzeczywistsza prawda.

* * *

Rozeszli się przy przystani. Mandżaro jeszcze raz zapytał Paragona:

– Gdzie jest ten drut?

– Mówiłem ci już, że niedaleko drogi, przy wielkiej kupie żwiru. – Pstryknął w połamany daszek kolarki i rzucił na pożegnanie:

– Czołem, szefie! Ciao!

Gwiżdżąc zawadiacko swoje ulubione „Ri-fi-fi”, zaczął wspinać się pod strome, porośnięte jałowcem, głogiem i tarniną zbocze. Ledwie widoczna wśród gęstej trawy ścieżka prowadziła ostrymi zakosami aż pod samą basztę. A baszta wisiała nad skłonem szarą, ponurą, kamienną ścianą. Na jej widok Maniusia przeszły ciarki. Przypomniał sobie ubiegłą noc i naraz zadanie, którego się podjął, wydało mu się ponad siły.

Zatrzymał się wśród gęstej tarniny. Z ulgą spojrzał za siebie. Pod nim, w zielonym pierścieniu lasu, leżało spokojne jezioro. Jego tafla odbijała wyraźnie posępną, kamienną basztę. Przez środek ciemnej wody płynął kajak. Ciągnął za sobą ślad podobny do narastających na siebie trójkątów. W ukośnych promieniach słońca migotały dwa wiosła jak muskające przezrocze skrzydła ważki. A dalej, u drugiego brzegu, dryfowała wolno żaglówka. Jej biały żagiel, ledwie wzdęty słabym podmuchem wiatru, sunął jak wycięty z papieru trójkąt. Na przystani kilku pływaków rozbijało wodę w pieniste bryzgi. Było cicho i pogodnie.

Cicho i pogodnie było nad jeziorem, lecz w myślach chłopca rozgrywała się walka. Jak miło i przyjemnie byłoby kąpać się teraz w jeziorze. Skakać z pomostu do wody, z dna wyławiać muszle i kamienie, a potem leżeć na wygrzanym piasku.

Paragon przeżywał chwilę słabości. Lecz wnet ciekawość, która kazała mu wczoraj iść na nocną wyprawę, pchnęła go w dalszą drogę. Każdy detektyw przeżywa coś podobnego – pomyślał. – Człowiek nie jest z żelaza. Trzymaj się, Paragon. Nie wiadomo, co cię czeka. Jeszcze raz zagwizdał „Ri-fi-fi” i wnet pozbył się wszelkich wątpliwości. Należał do chłopców, którzy nie lubią się wahać, a życie traktują z pobłażliwą życzliwością.

W kilka minut był już pod basztą.

Spojrzał w górę. Chropowaty mur z wybrzuszeniami strzelnic i flank piął się ku niebu. Zdawało się, że wspiera krawędź o płynące obłoki. Okrążył basztę. Wnet znalazł się przed gotycką bramą prowadzącą na zamkowy dziedziniec. Rozejrzał się. Było zupełnie cicho i pusto. Tak cicho i tak pusto, że aż w uszach dzwoniło i zapierało dech. Niżej, przy wybrukowanej kocimi łbami drodze stał opustoszały barak. Przez otwarte okna widać było rozbebeszone prycze i słomę rozrzuconą między nimi.

Po murze przebiegła zielona jaszczurka. Zastygła na gładkim piaskowcu jak miniaturowa broszka wykuta z malachitu. Potem zielonym wężykiem mignęła wśród liści dzikiego wina i zapadła w cienistą szczelinę.

Wszedł wolno na dziedziniec. Tutaj jeszcze głębsza cisza zalegała chłodną, cienistą przestrzeń. Chłopiec zatrzymał się na środku dziedzińca. Wolno wodził oczyma po starych, do połowy winem porosłych murach. Naraz drgnął. Usłyszał ciche brzęknięcie, a potem w podziemiach prowadzących do lewego skrzydła zamku zobaczył starego mężczyznę z wiadrami podzwaniającymi na nosidłach.

Pierwszą myślą było – uciekać. Lecz gdy starzec wynurzył się z cienia i wszedł na dziedziniec, chłopiec zbliżył się do niego. Uniósł wolno rękę do daszka i warszawskim zwyczajem przywitał go wesoło:

– Szanowanie panu! Może pomóc, bo ciężko z dwoma wiadrami?

Staruszek, ujęty uprzejmością chłopca, przystanął. Przyjrzał mu się uważniej. Rzekł starczym, zdartym głosem:

– Ty pewno z wycieczką? Dzisiaj baszta zamknięta.

Paragon momentalnie podchwycił tę myśl i powiedział niby od niechcenia:

– Szkoda. Z baszty pewno szlagierowy widok... Najładniejszy z całej okolicy. Zagranicznym gościom w ramach wymiany kulturalnej można pokazywać.

Na takie zagajenie staruszek postawił wiadra z nosidłami na ziemi, zamrugał żółtymi jak wosk powiekami.

– A skąd ty jesteś?

– Ja z Warszawy, z Woli. Okolica szanownego pana mogłaby nam kochane dewizy dawać. Tylko czy u nas znają się na handlu?

Nawet nie spostrzegł, jak z początkującego detektywa przeistoczył się w Maniusia – czarodzieja z Górczewskiej. Tak zaciekawił staruszka, że ten uśmiechnął się przyjaźnie.

– Miły z ciebie chłopiec.

– Co robić? U nas na Górczewskiej sami mili. Mówię panu, co jeden to milszy.

Staruszek roześmiał się szczerze, aż mu grdyka zadrgała, a jasne oczy zaszły łzami.

– Chętnie bym cię wpuścił, ale nie pozwolili. Kazali zamknąć aż do odwołania.

– To pan szanowny dyrektorem tego przedsiębiorstwa?

Staruszek machnął ręką, jakby muchy od siebie odganiał.

– Jaki ja tam dyrektor. Ja tu stróżuję i bilety na basztę sprzedaję.

– To szanowny pan kasjerem, że tak powiem.

– Ani kasjer, ani szanowny pan. Mnie tu po prostu dziadkiem nazywają.

Paragon doszedł do wniosku, że już zjednał sobie miłego dziadka, przeszedł więc do tematu.

– Słyszałem, że u szanownego dziadka duchy ostatnio grasują.

Uśmiechnięta twarz dziadka stężała, jakby ją ściął chłodny powiew. Rozejrzał się dokoła, chrząknął kilka razy i nie powiedziawszy słowa, schylił się po wiadra.

Źle zacząłem – pomyślał Paragon. Niezrażony pierwszym niepowodzeniem uśmiechnął się tajemniczo, przymrużył łobuzersko oko.

– To pewno dlatego szanownemu dziadkowi kazali zamknąć basztę?

Dziadek postawił wiadra.

– A ty skąd wiesz?

– Wiem coś niecoś... – powiedział z namysłem i naraz, jak natchnienie, przyszła mu do głowy znakomita myśl. Palnął więc odważnie: – Mówił mi taki duży pan z ryżą brodą.

Dziadek jeszcze szerzej rozdziawił usta.

– Ten asystent?

– Ten sam – odrzekł bez zastanowienia.

Dziadek pokiwał głową.

– Tak, tak... Duchy nie duchy, a ja ci radzę, ty się lepiej do tego nie wtrącaj. – Podniósł wiadra i nie patrząc na chłopca, skierował się ku stojącej na środku dziedzińca studni.

– Może dziadkowi pomóc?! – zawołał chłopiec. Lecz dziadek nawet się nie obejrzał.

Maniuś chciał iść za nim. Pomyślał jednak, że w tej sytuacji natręctwo może tylko zaszkodzić. Stał chwilę pogrążony w myślach. Przypuszczenia jego częściowo się sprawdziły. Nieznajomy brodacz jest prawdopodobnie tym człowiekiem, o którym wspomniał w rozmowie dziadek. Należy jedynie to sprawdzić. A jeśli tak jest, to sprawa przedstawia się korzystnie. Zerwany wczoraj drut powinien odsłonić rąbek tajemnicy. Zastanowiły go jednak słowa dziadka: „Duchy nie duchy”. Chyba nie duchy, skoro posługują się drutami. A więc kto? Zapewne ktoś groźny, jeśli dziadek ostrzegł go tak wyraźnie. Może groźni przestępcy, którzy nie chcieli dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła zamku?

Naraz w umyśle zamąconym nawałem dociekań rozjaśniło się. Paragon palnął dłonią w czoło, roześmiał się głośno.

Ciemna maso! – powiedział sobie. – Trzeba tylko trochę pokombinować. Jeżeli „duchy” nie chciały dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła, to w tym skrzydle muszą mieć coś ukrytego. A co może być ukryte w starym zamczysku, jak nie zrabowane skarby?

Skarby! To jedno czarodziejskie słowo wprowadziło go w stan całkowitego oszołomienia. Postanowił jak najszybciej podzielić się swymi genialnymi spostrzeżeniami z pozostałymi członkami klubu. Ruszył więc pędem ku bramie.

Staruszek, który właśnie wyciągał wiadro ze studni, zawołał za nim:

– Hej, mały! Przyjdź jutro, to cię zaprowadzę na basztę!

Ale Paragon nie słyszał jego słów. Przebiegł przez bramę. Puścił się prosto w dół pędem, na złamanie karku.

* * *

Mandżaro i Perełka po rozstaniu z Paragonem postanowili wspólnie szukać miejsca, w którym Maniuś natrafił wczoraj na drut. Nie należało to do wyczynów największej miary. Wkrótce, niedaleko drogi prowadzącej na zamek, zobaczyli dużą kupę żwiru. Obeszli ją kilka razy dokoła, czyniąc coraz większe kręgi, aż wreszcie Perełka zahaczył nogą o leżący w trawie drut. Był to dość gruby przewód elektryczny w przezroczystej izolacji ze sztucznego tworzywa. Wnet odnaleźli również miejsce przerwania. Teraz było już złączone węzłem i owinięte starannie izolacją.

Perełka, klęcząc nad węzłem, powiedział do Mandżara z przekąsem:

– Widzisz, nie chciałeś wierzyć Paragonowi. Wszystko się zgadza.

– Paragon lubi bujać – bronił się Mandżaro.

– On czasem lubi sobie bujnąć, ale nie w takich sprawach. – Potem dodał poważnie: – Ktoś tu był rano i połączył zerwany drut. Widzisz świeże ślady?

Istotnie, w miejscach odsłoniętych i niezarosłych widniały wyraźnie ślady trampek z charakterystycznymi nacięciami podeszwy.

– To pewno ten brodacz – wyszeptał Mandżaro.

– Ciekawe, do czego ten drut służy?

– Ba, gdybym ja wiedział. Na tym właśnie polega moje zadanie, żeby wydedukować...

– No to dedukuj – uśmiechnął się Perełka. – Ja muszę poszukać brodacza.

Na samą myśl o olbrzymie Perełce nogi zadrżały w kolanach. Łatwo powiedzieć: poszukam brodacza. Gdzie go mam szukać? Co mam zrobić, jeżeli go znajdę? Czy w ogóle brodacz istnieje? A jeżeli istnieje, czy nie zechce mu się zrobić ze mnie marmolady? – Tego rodzaju wątpliwości i obawy nasunęły się Perełce, gdy patrzył na tajemniczy przewód elektryczny ginący w gęstych zasiekach tarniny.

– Mam plan działania – powiedział pełen rozsądku Mandżaro. – Ja pójdę wzdłuż tego drutu w stronę zamku, do góry, a ty w dół.

– A jeśli drut się skończy?

– Taki drut ma zawsze dwa końce – filozofował Mandżaro.

– A na dwóch końcach są dwa rozwiązania zagadki. No, cześć! – skinął mu ręką. – Spotkamy się na obiedzie.

Skulona postać Mandżara zniknęła w krzakach. Mały Perełka został sam. Nie mógł uwolnić się od przykrego uczucia, że ktoś go śledzi z oddali. Jeśli to jest ten brodaty olbrzym, to smutny mój los – pomyślał i naraz poczuł, że włosy jeżą mu się ze strachu. Ukrył się więc w tarninie i z niezbyt tęgą miną spojrzał na przewód. Dokąd on mnie zaprowadzi? – medytował, ale właściwie nie było czasu na jałowe rozmyślania. Otrzymał od Mandżara ważne zadanie, które należało wykonać. Perełka był chłopcem zdyscyplinowanym. Zaczął więc schodzić wzdłuż ukrytego w krzewach przewodu.

Zadanie okazało się dość skomplikowane i trudne. Biała nitka przewodu co chwila ginęła w najgęstszych zaroślach. Perełka musiał przedzierać się przez zasieki kolczastych gałęzi, przebijać się przez gęstwinę, czołgać wśród kamieni i rumowiska. Po kilku minutach uciążliwego marszu był cały zlany potem, miał podrapaną twarz, ręce i nogi, i dyszał ciężko strudzony.

Na szczęście odcinek nie był długi. Nasz detektyw po jakimś czasie ze zdumieniem zobaczył przed sobą małą polankę, a na polance dwa żółte namioty. Przewód prowadził do jednego z nich, stojącego bliżej zarośli. Z radością pomyślał, że znalazł jeden koniec tajemniczego drutu.

Położył się za kępą karłowatych jałowców, przylgnął mocno do ziemi, z bijącym sercem obserwował namioty. Były dość duże, prawdopodobnie sześcioosobowe. Wejścia do nich znajdowały się po przeciwnej stronie. Na linkach suszyła się bielizna: skarpetki, koszule, ręczniki. Wiatr poruszał nimi jak banderami na żaglówce. Panowała cisza. Zdawało się, że wewnątrz nikogo nie ma.

Naraz odezwało się ciche stukanie maszyny do pisania. W niezmąconej ciszy letniego przedpołudnia zabrzmiało ono tajemniczo i groźnie, lecz wnet urwało się, by za chwilę posypać się suchymi uderzeniami jak odgłos gradu na napiętym płótnie namiotu. Po chwili odezwał się czyjś głos. Z tej odległości Perełka nie mógł wyłowić ani jednego słowa. Postanowił więc podczołgać się bliżej. Nie odrywając głowy od trawy, sunął po ziemi jak skradający się kot. Osłaniały go gęste chwasty i wielkie parasole łopuchowych liści. Gdy był już blisko kołków podtrzymujących linki, zatrzymał się. Uniósł lekko głowę. Maszyna stukała wyraźnie, jakby znajdowała się blisko ucha, a gdy ustała, dał się słyszeć męski, wesoły głos:

– No, na dziś chyba dosyć.

Perełka jeszcze mocniej przylgnął do ziemi. Gdyby mógł, rozpłaszczyłby się jak placek, zostałby plamą albo wsiąkłby w kamienie. Tymczasem usłyszał miły głos kobiecy:

– Jeżeli duchy będą łaskawe, to pozwolą nam skończyć jeszcze w tym tygodniu.

Perełka poczuł, że skóra mu cierpnie. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad swoim położeniem, gdyż znowu zabrzmiał głos męski, tubalny i ciepły:

– Duchy są na naszym utrzymaniu. A zresztą mam nadzieję, że profesor załatwi w Warszawie.

Kobieta roześmiała się głośno.

– A gdzie są teraz nasze duchy?

– Jedne poszły na zamek, a drugie kąpać się do jeziora – odpowiedział głos męski.

– To wiesz co? Chodźmy i my nad jezioro. Trzeba się trochę ochłodzić. W południe będzie upał.

Coś zaszeleściło w środku namiotu. Perełka nie wytrzymał tej wyczerpującej próby nerwów. Zerwał się. Kilkoma susami znalazł się znowu za jałowcem. Był przekonany, że za chwilę z namiotu wyjdą co najmniej upiory. Co za dziwna historia? – plątało mu się w głowie. – Jedne duchy straszą na zamku, drugie kąpią się w jeziorze, a trzecie piszą na maszynie.

Naraz zastygł. Spoza namiotu wychyliła się kędzierzawa głowa. Ujrzał najpierw ogorzałą na brąz twarz, duże, błyszczące oczy, a potem... rudawą brodę.

Olbrzym z brodą!

Chciał uciekać, ale widok brodacza odebrał mu zupełnie zdolność poruszania się. Młody detektyw zamknął oczy. Usłyszał wesoły, niemal dobroduszny śmiech. Przemógł strach, spojrzał w kierunku namiotu. Olbrzym stał, przeciągając się leniwie i błyskając zdrowymi zębami. Teraz już nie wydawał się taki straszny ani tak bardzo wielki. Był słusznego wzrostu, szeroki w ramionach, dobrze zbudowany. Robił wrażenie normalnego, nawet sympatycznego człowieka. Perełkę olśniła nieoczekiwanie myśl: Te duchy to pewno koledzy brodacza i tej miłej młodej pani, która wyszła za nim z namiotu.

Była bardzo ładna i bardzo wesoła. Oboje śmiali się bez przerwy i żartowali z czegoś, czego wystraszony Perełka niestety nie mógł zrozumieć.

Brodacz zdjął z linki ręcznik, slipy i koszulę, jego towarzyszka zabrała kostium kąpielowy, wzięli się za ręce i pobiegli w stronę lasu. W niczym nie przypominali ani duchów, ani upiorów. Byli pełni młodości, radości i szczęścia.

Perełka uniósł się wolno z ziemi. Świat był pogodny, słoneczny, pachnący trawami, jałowcem i żywicą. Ciemne, ponure myśli pierzchły bezpowrotnie. Perełka doznał niewysłowionej ulgi. Podskoczył kilka razy jak konik polny. Ruszył za brodaczem i jego towarzyszką.

Zadanie należało wypełnić do końca.

* * *

Droga wiodąca w górę, wzdłuż tajemniczego przewodu, okazała się dużo cięższa. Mandżaro musiał dobrze się namozolić, by przedrzeć się przez dżunglę tarninowych zasieków. Wnet jednak znalazł się przy drodze wiodącej do głównej bramy. Tutaj przewód ginął w betonowym przepuście. Skrupulatny szef brygady nie zastanawiał się długo. Wpełznął do betonowej rury, przeczołgał się na drugą stronę, oczyszczając przepust z naniesionego błota i mułu. Po tym wyczynie podobniejszy był do kreta niż do normalnego chłopca. We włosach, uszach, w dziurkach nosa miał pełno mułu. Między zębami zgrzytały mu ziarenka piasku.

W pewnym miejscu, niedaleko murów zamku, przewód ginął w rumowisku skalnym. Jego biała nitka więzła w wielkich, zwietrzałych kamieniach. Mandżaro otarł rękawem pot z czoła. Zastanawiał się, czy warto odwalać kamień po kamieniu. Gdy jednak zabrał się do pierwszego, starając się bez skutku go poruszyć, zrezygnował. Okrążył więc rumowisko, rozgarniając każdy krzaczek, każdą kępę trawy. Po godzinie poszukiwań z radością odnalazł wątłą nić przewodu.

Poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Wyciągnął się na suchej trawie, odetchnął, pobiegł wzrokiem za pulchnym, różowym obłokiem i na chwilę zapomniał o niepokojącej zagadce. W tarninie pełno było ptaków. Smykały wśród ciemnej gęstwiny jak ryby w akwarium. Spostrzegł małego, barwnego szczygła; ptak usiadł na suchym oście; kołysząc się, wydziobywał zeschłe nasiona.

Naraz w sielankową niemal ciszę wdarł się brutalnie głos ludzki. Ktoś zakryty krzewami mówił z rozwagą:

– Jak sądzisz, czy ten fragment murów pochodzi z czternastego, czy z piętnastego wieku?

– Wydaje mi się – odpowiedział głos drugi – że tę część dobudowano później.

Mandżaro, wyrwany z miłego leniuchowania, zerwał się, wychylił głowę zza krzaków. Pod murami, które w tym miejscu pięły się wysoko ponad otaczające je drzewa, zobaczył dwóch młodzieńców. Siedzieli na wielkim głazie. Jeden z nich, ubrany w szorty i kraciastą koszulę, szkicował coś w rozłożonym na kolanach bloku. Drugi, w dżinsach i szerokim słomkowym kapeluszu, zwijał wolno mierniczą taśmę.

Co oni tu robią? – myślał Mandżaro. – Kto to może być? Chyba nie przestępcy...

Młodzieniec w wielkim słomkowym kapeluszu zeskoczył nagle ze skały.

– Dokąd idziesz? – zapytał jego towarzysz.

Człowiek w słomkowym kapeluszu nie zatrzymując się, odkrzyknął: – Muszę sprawdzić, czy przewód niezerwany!

Człowiek w kapeluszu zbliżył się do miejsca, gdzie przewód opuszczał rumowisko skalne. Po chwili dał się słyszeć jego głos:

– W porządku. Wczoraj Antoniusz mówił, że jakiś chłopiec zerwał mu przewód przy drodze.

– To o Paragonie – wyszeptał Mandżaro i przylgnął płasko do ziemi.

Młodzieniec w szortach zapytał:

– Czy dzisiaj znowu straszymy?

– Tak, ale tylko raz, po zmroku, żeby nie pomyśleli, że duchy się wyniosły.

– Ciekaw jestem, kiedy oni się skapują.

– Nie mam pojęcia, ale tamci robotnicy już chyba nie wrócą.

Na tym rozmowa się urwała. Mandżaro usłyszał oddalające się kroki i wesoły, beztroski śmiech odchodzących. Gdy wynurzył się z krzaków, daleko za zakrętem drogi ujrzał biały kapelusz i nagie plecy młodzieńca w dżinsach. Zatarł z radością dłonie. Jako chłopiec nadzwyczaj skrupulatny wyjął z kieszeni notes i długopis. Starał się w notesie odtworzyć usłyszaną rozmowę.

Dobra jest! – myślał, zapisując każde słowo. – Ci przebiegli przestępcy udają, że mierzą mury. Ale my, detektywi, jesteśmy sprytniejsi. Nie damy się nabrać. – Roześmiał się ze złoś liwą satysfakcją. – „Jak sądzisz, czy ten fragment murów pochodzi z czternastego wieku?”. Dobrze się maskują, a tymczasem prowadzą przewód elektryczny do zamku, żeby wywoływać efekty świetlne i straszyć robotników. Znamy się na tym... A więc mamy do czynienia z niezwykle przebiegłymi przestępcami, którzy posługują się najnowszą techniką i duchami. Poczekajcie! My się do was dobierzemy! Herszt bandy, który wczoraj przyłapał Paragona, nazywa się Antoniusz. To pewno jego kryptonim. Poczekaj, ptaszku, jeszcze inaczej zaśpiewasz!

Skończywszy zwięzłe sprawozdanie, postanowił iść dalej za nitką przewodu. Był już pewny, że doprowadzi go ona do nowego, wielkiego odkrycia. Przewód, sprytnie i dokładnie ukryty wśród zarośli, zawiódł go aż pod wysoki mur lewego skrzydła. Tutaj poprowadzono go po pniu gęstego świerka. Mandżaro nie namyślał się długo. Wspiął się na drzewo. Gdy był na wysokości małego prześwitu w murze, spostrzegł, że drut przywiązano do gałęzi i przerzucono na drugą stronę muru. Trzeba było cofnąć się, a potem wewnątrz murów lewego skrzydła szukać dalej przewodu.

Ześliznął się szybko z drzewa. Dłonie miał lepkie od żywicy, a kolana zdarte do krwi, lecz nie przejmował się tym wcale. Myśl, że wnet rozwiąże tajemniczą zagadkę, pchała go wciąż naprzód. Znalazł w murze szeroką wyrwę, przecisnął się przez nią bez trudu i był już po drugiej stronie. Tu niepodzielnie panowały chwasty. Sięgały chłopcu do pasa. Były to niestety chwasty złośliwe, rosnące prawdopodobnie jedynie w tym celu, by utrudnić pracę młodemu detektywowi. Przed nim bowiem roztaczała się wzdłuż fosy prawdziwa dżungla pokrzyw, tak gęsta, że trudno było przedrzeć się przez nią.

Mandżaro spojrzał żałośnie na swe pokiereszowane nagie kolana, zacisnął mocno zęby. Raz kozie śmierć! – pomyślał i rzucił się w tę dżunglę jak w zielony, piekący nurt. Brodził w nim, sycząc z bólu. Podrapane kolana i łydki paliły, smagane żywym ogniem. Lecz cóż znaczy ból wobec myśli, że za chwilę odkryje wielką tajemnicę.

Gdy dobrnął do prześwitu, z radością ujrzał białe pasemko przewodu ukryte w załamaniach muru. Spływało ono aż na dno fosy, w samo piekło pokrzyw, a potem przez otwór okienny przechodziło już do budynku. W tym miejscu mury były najbardziej zniszczone. Strop leżał w gruzach, a w załamaniach i rozpadlinach rosły drobne krzewy i drzewka, jak gdyby natura chciała przystroić ruiny i zatrzeć ślady ich ran.

Zarośla byty tu tak gęste, że Mandżaro musiał przebijać się na oślep. Wyciągniętą dłonią przesuwał wzdłuż drutu. Wolno, krok za krokiem, parł do przodu.

Naraz jego dłoń napotkała coś chłodnego, metalowego. Otworzył oczy, rozchylił gałęzie i syknął ze zdumienia. Tuż nad nim, w szczelinie muru, tkwił wielki głośnik.

Mandżaro przyjrzał mu się uważnie. Obmacał go ze wszystkich stron, opukał.

A więc to tak – pomyślał uszczęśliwiony. – Oto tuba, przez którą przemawiają duchy starego zamczyska.

Był dumny ze swego odkrycia. Zagadka jednego końca drutu została rozwiązana. Wyobrażał sobie miny dwóch inspektorów – Paragona i Perełki – kiedy stanie przed nimi i powie: „Mam dla was ciekawe wiadomości”. A może oni mają jeszcze ciekawsze?

Zaczął się niecierpliwić. Wylazł z zarośli. Wyjął notatnik, naszkicował pospiesznie plan sytuacyjny, zaznaczył krzyżykiem miejsce głośnika.

Zadowolony z solidnie wykonanej roboty wracał do leśniczówki.

* * *

Zziajany, zmęczony, oszołomiony nadzwyczajnym odkryciem, wbiegł na werandę. Z głębi kuchni wyłoniła się zawsze uśmiechnięta pani Lichoniowa.

– Czy jest Boguś albo Paragon? – zapytał z przejęciem.

Pani Lichoniowa na jego widok załamała ręce.

– Matko Najświętsza, gdzieżeś ty był? Co się z tobą stało? Wyglądasz jak straszydło!

Chłopiec stał przed nią cały umazany błotem. Włosy miał zjeżone, oczy płonące, a twarz, ręce i kolana tak straszliwie pokiereszowane, jakby wrócił z bijatyki albo z dalekiej wyprawy w głąb dżungli. Jedynie zuchowata, zadziorna mina przeczyła jego żałosnemu wyglądowi.

Pani Lichoniowa powtórzyła pytanie:

– Gdzieżeś ty był, Mandżaro?

Chłopiec uśmiechnął się tajemniczo.

– Ja... proszę pani... spełniałem tylko swój obowiązek.

– Obowiązek? – zdumiała się kobieta. – Jaki obowiązek?

– To tajemnica.

– Może ty masz gorączkę?

– Nie, proszę pani. Jestem zupełnie zdrów.

– W takim razie co się z tobą stało?

– Wypełniłem jedynie zadanie.

Pani Lichoniowa jeszcze raz uniosła ręce do góry ruchem wyrażającym rozpacz i zdumienie.

– Ty pleciesz, mój chłopcze. Może dać ci jakieś proszki?

– Dziękuję.

– W każdym razie umyj się, bo jak na ciebie patrzę, to mi się chce płakać.

Z kłopotliwej sytuacji wybawił Mandżara warkot motoru na drodze prowadzącej do leśniczówki.

– Któż to może jechać? – zapytała gospodyni, przenosząc wzrok z chłopca na skraj lasu. Przymrużyła oczy, uniosła dłoń do czoła i na chwilę zastygła w tym geście wyczekiwania.

Warkot motoru zbliżał się szybko. Były to dziwne odgłosy, mieszanina skrzypienia starej sieczkarni z grzmotami środków wybuchowych. Mandżaro, zaciekawiony tymi niezwykłymi zjawiskami akustycznymi, stanął obok gospodyni. Był przekonany, że za chwilę z lasu wyłoni się maszyna piekielna lub rakieta międzyplanetarna. Długą chwilę czekali z rosnącym niepokojem, aż wreszcie na polanę wjechał przedziwny pojazd.

Miał cztery koła – to fakt, miał karoserię – to fakt, miał maskę i przednią szybę – to też nie ulegało wątpliwości, lecz w gruncie rzeczy przypominał raczej przedpotopowy wehikuł aniżeli współczesny samochód. Prychał przy tym, jakby jego wnętrzności trawiła piekielna siarka, a z rury wydechowej wyrzucał potężne kłęby ciemnego dymu.

Pseudosamochód zatoczył krąg, zachwiał się na rachitycznych kołach, prychnął z wściekłością i zatrzymał się przed werandą.

Z jego wnętrza wygramolił się z trudem przedziwny osobnik. Był niezwykle wysoki i niezwykle chudy, a przy tym tak przygarbiony, że kształtem przypominał olbrzymi znak zapytania. Nosił szerokie, sięgające kolan szorty z kraciastego drelichu, trykotową koszulę w poprzeczne biało-niebieskie pasy, a na czubku jego łysej jak kolano głowy tkwiła mała płócienna furażerka. Ten młodzieńczy strój uzupełniały olbrzymie buty na wibramowej podeszwie i mapnik zwisający z boku. Twarz miał suchą, pomarszczoną i spaloną słońcem. Na wielkim, łuszczącym się nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie, spoza których patrzyły małe, zamglone oczy krótkowidza.

Dziwaczny przybysz wyprostował się, przetarł okulary i spojrzał na osłupiałą gospodynię.

– Podobno wynajmuje pani pokoje? – powiedział po chwili.

Pani Lichoniowa cofnęła się o krok.

– Jest jeden mały pokój, ale jestem pewna, że nie będzie się panu podobał.

Kto inny po takiej odpowiedzi odjechałby czym prędzej, ale oryginalny automobilista przetarł jeszcze raz okulary i rzekł niezwykle przewlekle:

– Zooobaczymy.

– A pan na długo?

– Zobaczymy – powtórzył i nie obejrzawszy się nawet na gospodynię, wszedł na werandę.

Mandżaro z niedowierzaniem patrzył na jego chude, długie nogi obrośnięte gęsto czarnymi włosami. Dziwił się, jak można poruszać się na takich szczudłach.

Pani Lichoniowa zauważyła z przekąsem:

– Pokój jest ciemny, na pewno nie będzie się dla pana na dawał.

Nieznajomy nie odwróciwszy się, bąknął:

– Lubię ciemne pokoje.

– I wynajmujemy najmniej na dwa tygodnie.

– Zapłacę pani za miesiąc.

– I... jest brzydki! – krzyknęła niemal.

Nieznajomy nie dał się wyprowadzić z równowagi. Robił wrażenie człowieka niereagującego na żadne ziemskie zjawiska. Pani Lichoniowa uczyniła w stronę Mandżara rozpaczliwy gest, jakby chciała powiedzieć: „Co ja mam zrobić z tym typem?”. Potem wzruszywszy ramionami, zaprowadziła nieproszonego gościa w głąb mieszkania.

Kto to może być? – zastanawiał się Mandżaro. Niezwykła postać przybysza wydała mu się ogromnie tajemnicza. – Może to jeszcze jeden przestępca? – Szef Klubu Młodych Detektywów przystąpił momentalnie do fachowej oceny osobnika. Sama postawa tego dziwaka wzbudzała podejrzenie. – Jeżeli to przestępca, to nie jest tak źle – rozumował. – Będziemy go mieli pod ręką. A może ten człowiek ma coś wspólnego z tajemniczymi zjawiskami na zamku?

Wiedziony tą myślą zbliżył się do wehikułu, który tylko z litości można było nazwać samochodem. Dziwaczny ten pojazd nie miał przednich błotników, a blachy maski odstawały od karoserii jak niezwinięte skrzydła wielkiego, oskubanego ptaka. Wewnątrz znajdowało się tylko przednie siedzenie obite popękaną skórą, spod której wyłaziły kłaczki morskiej trawy. Jednym słowem – przedziwny, przedpotopowy gruchot marki austro-daimler.

Mandżaro odnosił wrażenie, że gdy głębiej odetchnie, to samochód rozleci się na części. Zbliżył się więc ostrożnie, zajrzał do wnętrza. Wśród starych, połatanych dętek i najrozmaitszych przyrządów samochodowych tkwiła jedna duża, czarna walizka z solidnymi, mosiężnymi zamkami. Chłopiec dużo dałby za to, żeby móc poznać jej zawartość. Wzbudzała bowiem w nim podobne zainteresowanie co jej właściciel i jego samochód.

Szef Klubu Młodych Detektywów zamyślił się głęboko.

– W tym coś musi być! – wyszeptał w skupieniu. Z głębokiego zamyślenia wyrwał go głos Paragona:

– Szanowanie, panie nadinspektorze!

Obejrzał się gwałtownie. Od strony lasu zbliżali się dwaj inspektorowie – Paragon i Perełka. Szli raźnym krokiem, a ich zuchowate gęby świadczyły, że są w znakomitych humorach i wracają z rannej wyprawy z niezwykle ciekawymi wiadomościami. Na widok przedpotopowego samochodu przyspieszyli kroku.

– Co to? – zapytał zdumiony Paragon.

Mandżaro uniósł palec do ust.

– Ciszej! Mnie się zdaje, ze będziemy mieli nowe zadanie.

* * *

Za gospodarskimi zabudowaniami leśniczówki ciągnął się sad, dalej były pasieki, a dalej gęsty, pachnący żywicą świerkowy młodnik. W południe słychać było w sadzie senne bzykanie pszczół. Jabłonie uginały się pod ciężarem dojrzewających owoców. Przesiane przez gałęzie słońce mżyło delikatnie na zeschniętą trawę.

Tutaj właśnie udali się młodzi detektywi na naradę. Nie mieli jednak zamiaru podziwiać piękna tego zacisznego zakątka. Pełni wrażeń, zajęci własnymi sprawami, oszołomieni nowymi odkryciami – przystąpili do składania raportów.

Pierwszy przemówił Perełka. Jąkając się z przejęcia, opowiedział dokładnie przebieg swej przedpołudniowej służby. Gdy doszedł do momentu odkrycia namiotów i powtórzył usłyszaną rozmowę, Mandżaro przerwał mu gwałtownie:

– Wszystko się sprawdza. Mówiłem, że drut rozwiąże nam zagadkę. W namiocie jest prawdopodobnie urządzenie nadawcze, za pomocą którego brodacz i cała ferajna straszą na zamku. Potwierdza to odnaleziony przeze mnie głośnik.

– To fantastyczne – wyszeptał z przejęciem Perełka.

– Fantastyczne – powtórzył Paragon – ale skąd się wzięła na baszcie zjawa? Przecież nie wyskoczyła z głośnika.

– To inna sprawa – zauważył Mandżaro. – Będziesz miał wieczorem nowe zadanie. Słyszałem, że oni dzisiaj znowu straszą.

– Baszta zamknięta na cztery spusty – zakomunikował Paragon.

– Phi! – Perełka wydął wargi. – Co to dla takich zradiofonizowanych duchów. – Odezwał się nie w porę, gdyż w ten sposób zwrócił na siebie uwagę szefa.

– Słuchaj, Perełka, czyś ty śledził tego brodacza? – zapytał Mandżaro.

– No, jasne!

– I co?

– I nic. Poszedłem za nimi na przystań, a potem klops z powidłami. Odpłynęli kajakami na wyspę.

– A ty co?

– Ja? Co miałem robić? Przecież nie jestem rybą.

– Trzeba było popłynąć za nimi.

– Nie ma cudów, za daleko.

– Dobry detektyw zawsze coś wykombinuje.

Paragon obruszył się.

– Ty, Mandżaro, nie gadaj tak, bo jak na ciebie patrzę, to mnie zęby bolą.

Mandżaro utkwił w nim badawcze spojrzenie.

– A ty?

– Co ja?

– Coś ty wykrył?

Paragon uśmiechnął się tajemniczo.

– Jednego sympatycznego dziadka, który mi na wszystko oczy otworzył. – Wstał nagle, oparł się o drzewo i powiódł kocimi oczami po kolegach. – Trzeba mieć w szanownej czaszce móżdżek elektronowy i umieć trochę kombinować. Jeżeli szanowne duchy nie chcą dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła, to co można z tego wydedukować, hę? – uśmiechnął się triumfalnie.

Sławni detektywi zbaranieli. Po chwili Mandżaro odparł niepewnie:

– Można wydedukować, że im na tym zależy.

– A dlaczego im na tym zależy?

– No, bo... – Mandżaro utknął. Zaczął nerwowym ruchem trzeć czoło, jakby chciał przyspieszyć oporne myśli. Perełka skrzywił się.

– No, wal, Paragon! Co ty się tak z nami droczysz?

– Można wydedukować – podjął Paragon – że w tym skrzydle muszą mieć coś zamelinowanego.

Mandżaro przestał trzeć czoło. Popatrzył na swego inspektora z respektem.

– Wiesz, że o tym nie pomyślałem.

Maniuś uderzył się w czoło.

– Elektronowy móżdżek inspektora Paragona pracuje bez awarii. A co może być ukryte w historycznych ruinach?

Perełka zamrugał powiekami.

– Żebym to ja wiedział.

– Skarby! – wyszeptał Paragon.

Oświadczenie to wywołało olbrzymie wrażenie. Przez chwilę stali w milczeniu.

– Skąd wiesz? – zapytał wreszcie Mandżaro.

– Móżdżek elektronowy wydedukował z rozmowy z sympatycznym dziadkiem.

Mandżaro nie dał się jednak zwieść zaskakującej teorii swego inspektora. W jego dociekliwym i skrupulatnym umyś le zrodziły się wątpliwości.

– Bardzo pięknie to wydedukowałeś, ale najpierw trzeba udowodnić.

– Bardzo pięknie to powiedziałeś, ale to proste jak parasol. Sami musimy odnaleźć ukryty skarb.

Perełka wyszeptał drżącymi wargami:

– My... skarby... To fantastyczne!

Szefowi klubu pomysł ze skarbami wydał się rzeczywiście fantastyczny. Zamyślił się tak głęboko, jak Sherlock Holmes, gdy miał podjąć ważną decyzję.

– Skarby skarbami – rzekł wreszcie – ale my do tej pory nie wiemy, kto to są ci ludzie brodacza.

– Wiadomo! – palnął bez namysłu Paragon. – Sprytna szajka.

– A dlaczego oni mierzą mury, robią rysunki i piszą na maszynie?

– Dla zamydlenia oczu.

– To wszystko jeszcze niesprawdzone.

– Sprawdzi się, panie nadinspektorze.

– Sprawdzi się – potwierdził Perełka.

– Dobrze – rzekł poważnie Mandżaro. – Dzisiaj wieczorem rozpracujemy całą szajkę.

Nowe określenie szefa spodobało się obu inspektorom. „Rozpracujemy całą szajkę...” Paragon chciał nawet coś powiedzieć na ten temat, ale w tej samej chwili dało się słyszeć wołanie pani Lichoniowej:

– Chłopcy, na obiad! Na obiad!

Młodocianym Sherlockom Holmesom przypomniało się, że od rana nic nie jedli. Paragonowi głośno zaburczało w brzuchu. Mandżaro schował bezcenny notatnik do kieszeni, Perełka pierwszy ruszył ku leśniczówce. Sławni detektywi nie mogą żyć jedynie tropieniem przestępców, zwłaszcza jeżeli na stole czeka smakowity obiad.

Wakacje z duchami

Подняться наверх