Читать книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj - Страница 5

Rozdział 3

Оглавление

O siódmej Paragon był już na dziedzińcu zamkowym. Pamiętał doskonale instrukcje Mandżara: „Bądź ostrożny i za wszelką cenę dowiedz się, jak oni to robią z tą zjawą na baszcie. To dla nas bardzo ważne”.

Oczywiście, że ważne – pomyślał z przekąsem. – On też ważny. Sam zgodził się wspaniałomyślnie na czekanie w krzakach i przerwanie przewodu. W ten sposób chce jeszcze raz sprawdzić, czy głośnik ma połączenie z namiotem. Strasznie niebezpieczna robota! Małego Perełkę posyła na polanę. Cwaniak! A jak go tam złapią, to powie, że dobry detektyw nigdy nie da się zaskoczyć. A niech mu tam! Wolę tropić ducha na baszcie, niż siedzieć w krzakach. Czekaj, panie szefie, będę zasmarkanym krasnalem, jeśli nie złapię za piętę tego ducha z baszty!

Tak mędrkował pan inspektor Paragon, stojąc na środku dziedzińca i rozglądając się dokoła. Było cicho, tak cicho, że słyszał skapującą w studni wodę i szelest jaszczurek w dzikim winie. Słońce zapadło już za mury. Jeszcze tylko korona baszty lśniła jak odlana z miedzi. Nad basztą jaskółki szyły czysty błękit szybkimi ściegami. Samotna wrona odezwała się w załomie muru, potem spłynęła jak strzęp czarnego płótna. Wśród murów panował przyjemny chłód.

Paragon postanowił przed przystąpieniem do akcji przeprowadzić krótki wywiad z sympatycznym dziadkiem. W tym celu skierował się ku podcieniom. Wśród gęstych chwastów wiła się wydeptana ścieżka. Prowadziła na drugi, mniejszy i jeszcze bardziej zarośnięty dziedziniec. Tutaj właśnie było przejście do lewego skrzydła.

Gdy stanął u wylotu podcieni, ujrzał dziadka szamocącego się z wielką, białą kozą.

– Hej, Zazula! Hej! – wołał dziadek ze złością, starając się skrócić powróz, na którym była uwiązana brodata niewdzięcznica. Zazula stawała dęba, wyrywała się, beczała wniebogłosy.

Maniuś podszedł bliżej.

– Szanowanie dziadkowi – powiedział z wrodzoną galanterią. – Może pomóc poskromić to uparte bydlę?

Dziadek wypuścił z rąk sznur.

– Ty znowu tutaj?

– Przyszedłem odwiedzić dziadka – uśmiechnął się przyjaźnie. – Może trzeba wody przynieść?

Dziadek z niedowierzaniem pokręcił siwiutką głową.

– Coś za często tu przychodzisz.

– Okropnie mi się podobają te prehistoryczne ruiny – palnął bez zmrużenia powiek. – A szczególnie piastowska baszta.

Staruszek zmarszczył brwi.

– Już ci mówiłem, że baszta zamknięta. Przyjdź jutro, to cię wpuszczę. Dzisiaj nie mogę.

Maniuś zbliżył się jeszcze bardziej, wspiął się na palce i zapytał szeptem:

– Dziadku, a czy dzisiaj będzie straszyć?

Dziadek ofuknął go:

– A idź ty, smyku! Za dużo chcesz wiedzieć.

Paragon uśmiechnął się szelmowsko.

– To ja dziadkowi powiem: będą, ale krótko...

Dziadek poruszył bladymi wargami. Chciał coś powiedzieć, ale go zamurowało. Paragon wykorzystał tę krótką chwilę.

– Jak się mają szanowne duchy? – zapytał z przekąsem.

Dziadek prychnął jak stary kot.

– A idziesz ty, złe nasienie! Czego tu szukasz? Uważaj, żebyś stąd cały wyszedł. Już późno. Czas wracać do domu.

– Zaraz idę – uspokoił go młody detektyw. – Chciałem się tylko dowiedzieć, co to za ludzie mieszkają pod zamkiem w namiotach.

Dziadek nasrożył rzadkie, pożółkłe od tytoniu wąsy.

– Co ty mnie tak wypytujesz, jakbyś był milicjantem? Wracaj lepiej do domu, bo zaraz się ściemni...

Paragon zrezygnował z dalszych pytań. Zrozumiał, że od dziadka nie wydębi żadnych informacji. Cmoknął więc znacząco, rozejrzał się i rzekł tak beztrosko, jakby przyszedł tutaj jedynie w celu podziwiania widoków:

– Jaki piękny wieczór, aż szkoda odchodzić.

Dziadek uśmiechnął się pojednawczo.

– No, idź już, idź. A jutro rano wpuszczę cię na basztę. Stamtąd dopiero widok! Ho, ho, ho!

Maniuś uniósł dłoń do daszka.

– W takim razie – najmilszych snów! Szanowanie!

– Dobranoc, chłopcze! – pożegnał go z ulgą dziadek.

* * *

Paragon zniknął w podcieniach. Nie wrócił jednak na wielki dziedziniec. W murze spostrzegł bowiem wyłom prowadzący zapewne do lewego skrzydła zamku. Wyłom był cały zaroś nięty dziką kaliną. Na linii, gdzie mury stykały się z ciemniejącym niebem, widać było wielką szczerbę. Nasz dzielny detektyw ukrył się w gęstwinie. Nasłuchiwał. Było cicho. Widocznie dziadek zdołał już poskromić kozę, gdyż od strony bocznego dziedzińca nie dochodził najmniejszy szmer.

Chłopiec szybko przedarł się przez zarośla, wspiął się po występach w poszczerbionym murze i wnet znalazł się w małej, zacisznej wieżyczce. Jej kamienna, na poły chwastami zarośnięta wnęka była osłonięta z trzech stron murami. Gdy wyjrzał przez otwór strzelnicy, z radością stwierdził, że wieżyczka stanowi znakomity punkt obserwacyjny: z jednej strony widać z niej było cały wielki dziedziniec, z drugiej – mały dziedziniec z pasącą się kozą, a dalej ruiny lewego skrzydła zamku.

Ten rejon starego zamku zainteresował chłopca najbardziej. Słyszał już o nim od wujka Perełki. Lewe skrzydło stało się przecież przyczyną nocnych harców zgranej szajki przestępców. Cóż kryło się we wnętrzu tych ruin, że mieszkańcy żółtych namiotów bronili do nich dostępu?

Inspektor Paragon, ukryty w zacisznej wieżyczce strzelniczej, bacznie obserwował ruiny lewego skrzydła. Otoczone zmurszałym, walącym się murem obronnym, zagarnięte niemal całkowicie przez falę chwastów i krzewów, oplecione kaliną i dzikim winem szczerzyły jeszcze ku niebu pokruszone zręby ścian i węgłów. Na wprost wieżyczki znajdowała się smukła kolumna podpierająca walący się strop. Pod nią bielało kilka marmurowych stopni prowadzących do zacienionego wnętrza jak do tajemniczej jaskini...

Właśnie teraz, gdy obserwował to wejście, spostrzegł ze zdziwieniem wysuwającą się z jego głębi postać. Był to szczupły mężczyzna w jasnych płóciennych spodniach i granatowej sportowej koszuli. Z tej odległości trudno było rozpoznać jego rysy twarzy. Paragona uderzyła jedynie bujna czupryna opadająca na kark nieznajomego.

Chłopiec cofnął się, wytężył wzrok... Mężczyzna, który stanął na stopniach, rozejrzał się uważnie, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie śledzi... Potem zszedł wolno ze stopni i znikł w cieniu.

Czego on tam szuka? – myślał Paragon.

Tajemnicza postać tak bardzo go zainteresowała, że postanowił stwierdzić, kim był nieznajomy. Szybko i zręcznie zsunął się z wieżyczki i wnet znalazł się przy podziemiach. Teraz bardzo ostrożnie skradał się w stronę lewego skrzydła. Wąska ścieżka prowadziła jak nitka wśród bujnych zarośli. Z daleka widać było kamienną kolumnę oświetloną jaskrawo ostatnimi promieniami słońca... Paragon zbliżył się do kolumny. Naraz z lewej strony, w cieniu, ujrzał tego samego człowieka...

Obrócony do chłopca plecami, stał przed rozpiętym na sztalugach kartonem i szybkimi ruchami nakładał farby.

Malarz – pomyślał zawiedziony detektyw i westchnął żałośnie.

Malarz odwrócił się gwałtownie, pokazując bladą, nieogoloną twarz.

– Przepraszam – powiedział rezolutnie chłopiec. – Widzę, że pan tu historyczne mury uwiecznia.

Malarz był zaskoczony.

– Czego tu szukasz? – zapytał opryskliwie.

– Przepraszam – powtórzył chłopiec. Przymrużywszy oko, dodał: – Czy można spojrzeć z podziwem na to arcydzieło?

– Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że pracuję? – rzekł malarz już łagodniej.

Paragon bez zaproszenia zbliżył się do obrazu. Była to niedokończona akwarela. Z mokrych jeszcze plam wyłaniały się wyraźne zarysy kolumny i marmurowych schodów. Chłopiec pokręcił z uznaniem głową.

– Pierwszorzędne! Jak ciocię kocham, ja bym czegoś takiego nie namalował!

Tym powiedzeniem rozbroił malarza. Mężczyzna o bladej, zarośniętej twarzy parsknął śmiechem.

– Interesujesz się malarstwem?

– Trochę... Na wiosnę wymalowałem cioci drzwi na olejno. Cud nie robota! – cmoknął z podziwem. – I w ogóle lubię artystów.

– To ładnie – uśmiechnął się malarz.

– Ciekaw jestem, ile pan za taki jeden obraz załapie?

– Niewiele... niewiele.

– To nie warto się męczyć.

Malarz zatrząsł się cały ze śmiechu.

– Masz rację. Nie warto się męczyć.

Paragon patrzył na akwarelę z miną wielkiego znawcy.

– Ładne to – zauważył – ale ja bym co innego namalował.

– Na przykład?

– Na przykład duchy straszące na baszcie.

Twarz malarza spochmurniała.

– Duchy? A co ty wiesz o duchach?

– Ja? – Paragon drasnął go uważnym spojrzeniem. – Wiem tylko tyle, że podobno tu straszą.

Malarz chwycił go mocno za ramię.

– Słuchaj – wyszeptał – jeżeli wiesz, kto to straszy, to powiedz. Nie będziesz żałował.

Chłopiec wzruszył ramionami. Ty, braciszku – pomyślał – jesteś za bardzo ciekawy. Potem powiedział spokojnie:

– Gdybym wiedział, tobym panu jak na spowiedzi... Ale co ja mogę wiedzieć o duchach? Mnie duchy nie interesują.

Malarz uspokoił się. Poklepał chłopca po ramieniu.

– Oczywiście... oczywiście, nie powinieneś zajmować się takimi sprawami. – Pchnął go lekko. – Ale zmykaj już, bo chcę jeszcze trochę popracować. Teraz najciekawsze oświetlenie.

Przymrużonymi oczami powiódł po samotnej kolumnie.

Chłopiec odszedł kilka kroków.

– Szanowanie! – rzucił uprzejmie. – Życzę, żeby pan szybko opylił to arcydzieło.

Pstryknął w daszek i skierował się w stronę wyłomu w murze. Po chwili przystanął, ukrył się w zaroślach.

Coś mi się ten gość nie podoba – myślał. – Dlaczego tak bardzo wypytywał o duchy? Dlaczego przestał się śmiać, gdy tylko wspomniałem o baszcie? Może on też ma coś wspólnego z tymi strachami? A może...

Malarz wydał mu się niezwykle podejrzanym osobnikiem. Postanowił włączyć go do rejestru przestępców. Zawrócił więc z myślą, że będzie go śledził. Gdy zbliżył się do marmurowych stopni, ze zdumieniem spostrzegł, że po malarzu nie zostało ani śladu.

– Co u licha – szepnął – przecież zapowiadał, że chce jeszcze malować. „Teraz najciekawsze oświetlenie” – przedrzeźnił go w myśli. Rozejrzał się. Naraz zdało mu się, że ktoś przemknął wzdłuż ruin za kolumną. Rzucił się w tamtym kierunku. Przesadził kilka stopni, wpadł do chłodnej, zionącej mrokiem sali.

Było tu cicho. Kilka smukłych kolumn podpierało walący się strop. W mroku coś zaszeleściło. Paragon cofnął się pospiesznie.

Niech mnie wieloryb wypluje – pomyślał – jeżeli to nie był ten malarz. Ale czego on tu szuka?

Całe zdarzenie wydało mu się zastanawiające. Wycofał się na mały dziedziniec. Tutaj było już zupełnie ciemno. Pod murami leżał nieprzenikniony mrok. Nasz młody detektyw przypomniał sobie, że nadinspektor Mandżaro wyznaczył mu ważne zadanie. Postanowił więc wrócić na swój punkt obserwacyjny na wieżyczce. Gdy wspinał się przez wyłom, pomyślał: Trzeba mieć oko na tego malarza.

* * *

Tymczasem inspektor Perełka leżał w jałowcach za namiotami. Serce kołatało mu w piersi, skóra cierpła na grzbiecie, a na czoło wysypywał się zimny pot. Znajdował się przecież o kilka kroków od niezwykle groźnych przestępców.

Niedawno skończyli kolację. Mały Perełka tak się przejął swą funkcją, że mimo strachu zanotował w pamięci całe menu. Kolacja składała się z cielęcego gulaszu z puszek, herbaty i chleba z dżemem. Jak na groźną szajkę, to niezbyt wykwintny jadłospis. Musiał jednak przyznać, że młodzi ludzie mieli wspaniałe apetyty. Z brzękiem wyskrobywali resztki jedzenia z menażek, a wielkie pajdy chleba znikały szybko.

Było ich może dziesięciu. Wszyscy młodzi, opaleni, weseli. A jednak napawali go wzrastającym lękiem. Najbardziej bał się brodatego Antoniusza, herszta gangu. Nic więc dziwnego, że na moment nie spuszczał go z oczu. Śledził każdy jego ruch, starał się usłyszeć każde jego słowo. Niestety, do jego uszu dochodziły tylko strzępy rozmów.

Właśnie teraz brodacz zbliżył się do namiotu i zaczął rozmowę z wysokim młodzieńcem w dżinsach i wielkim słomkowym kapeluszu.

– Jak myślisz, Marek – zapytał – kiedy skończycie swoją robotę?

Młodzieniec wycierał menażkę.

– Nie mam pojęcia, bo znaleźliśmy nowe przejście w podziemiach.

Perełka zamienił się w słuch.

– To ciekawe – rzekł Antoniusz. – Nie wiesz, dokąd ono prowadzi?

– Chyba pod basztę.

– W takim razie będziecie mieli ciekawą robotę.

– Tak... poślemy grotołazów, bo przejście jest cholernie wąskie.

– Myślisz, że coś znajdziecie?

– Nie wiem, trzeba będzie dobrze poszperać. Niebezpieczna robota...

Na tym rozmowa urwała się. Brodacz znikł w namiocie, a człowiek w wielkim kapeluszu odszedł w stronę lasu.

Perełka był już pewien, że ci tajemniczy ludzie poszukują w podziemiach skarbu, o którym wspominał Paragon. Dlatego straszą i nie chcą dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła.

Z drugiego namiotu wyłonił się młody człowiek w kraciastej koszuli. Zawołał w stronę grupy stojących na polanie:

– Ewa, zbieraj się, bo już idziemy!

Młoda kobieta, którą Perełka widział rano z brodaczem, odwróciła się ku wołającemu.

– Poczekaj chwilę, muszę jeszcze sprawdzić nowe efekty.

To powiedziawszy, weszła do namiotu.

Po jakimś czasie z namiotu wysunęła się przedziwna postać, cała w bieli. Głowę miała obandażowaną. Na ramiona miała narzucone muślinowe szaty. Gdy stanęła, wiatr porwał miękkie, powiewne poły i rozwiał je jak skrzydła.

Perełka struchlał. Wiedział, że w przebraniu tym wyszła z namiotu młoda kobieta, która przed chwilą rozmawiała o nowych efektach, a mimo to owładnął nim strach. Biała, zwiewna zjawa na tle ciemnego lasu robiła wstrząsające wrażenie.

Postać wykonała kilka tanecznych ruchów i naraz cała zaczęła świecić fosforyzującym blaskiem, a ze szczeliny między bandażami, w miejscu gdzie znajdowały się oczy, jak dwa rozżarzone węgliki błysnęły czerwone światełka.

– Znakomicie! – powiedział młodzieniec w kraciastej koszuli. – Uważaj tylko, żebyś nie zahaczyła suknią o krzaki, bo możesz spaść z murów.

Zjawa ponownie znikła w namiocie. Perełka odetchnął z ulgą. Otarł rękawem pot z czoła. Zmienił pozycję i pomyślał, że taki duch mógłby w nocy nastraszyć największego śmiałka.

Tymczasem młodzieniec w kraciastej koszuli zbliżył się do namiotu brodacza.

– Antoniusz! – zawołał. – Jak tam dzisiaj z efektami akustycznymi?

Z namiotu dał się słyszeć przyjemny niski głos brodacza:

– Nagraliśmy nową taśmę. Będzie dzisiaj chór cierpiętników i głosy łamanych kołem. Do tego Błękitna rapsodia nagrana od końca. Mówię ci, klasa! Najinteligentniejsze duchy nie wymyśliłyby bardziej potępieńczych dźwięków.

– A efekty naturalne?

– Nie martw się. Bronek ze swoją grupą zejdą dzisiaj do podziemi. Będą jęczeć na nutę Ciao, ciao bambina.

Antoniusz wyłonił się z namiotu. W zapadającym zmierzchu jego ruda broda nabrała żywszych barw i wyglądała groźniej niż w świetle dziennym. Brodacz zawołał gromko:

– Czy wszyscy gotowi?

– Tak, tak – odezwały się poszczególne głosy.

– Musimy dzisiaj wystawić ubezpieczenie, żeby nas nie nakryli. Słyszałem, że w nocy milicja ma urządzić obławę.

– Obławę na duchy – zaśmiał się ktoś w namiocie.

– Trzeba uważać, żeby nam ktoś nie przerwał przewodu.

W tym momencie Perełka, mimo przejmującego go lęku, zachichotał cichutko.

Uważajcie – pomyślał. – Przewód jest w naszych rękach, a Mandżaro, kiedy zapragnie, będzie mógł go przerwać.

Przestępcy oczywiście nie domyślali się grożących im ze strony detektywów niespodzianek. Na rozkaz Antoniusza wyruszali małymi grupkami po dwóch, po trzech w stronę zamku. Polana opustoszała. Tylko w pierwszym namiocie, do którego prowadził przewód, paliło się światło, a na cienkich ścianach z namiotowego płótna widać było wyolbrzymiony, zniekształcony przez załamania cień człowieka.

* * *

Pokruszone mury starego zamczyska napełniał z wolna gęstniejący mrok. Narastała przejmująca wieczorna cisza, a z nią, z głębi ciemnych, zarosłych zielskiem zakamarków, pełzało coś, czego nie można określić słowami. Coś, co pulsuje podskórnie i liczy mijające chwile niesłyszalnym oddechem wieczoru.

Maniuś dał się opanować temu tajemniczemu nastrojowi. Skulił się w ciasnej wieżyczce, z narastającym lękiem oczekiwał nadchodzących wydarzeń. Długo, bardzo długo nic się nie działo. Od stygnących murów szedł ziąb. Przenikał chłopca do głębi. Dopiero gdy na dole odezwało się bicie kościelnego zegara, zamczysko jakby ożyło. Z baszty podniósł się przejmujący głos puszczyka. Potem w zaroślach pod wieżyczką coś zaszeleściło.

Inspektor Paragon wytężył słuch. Zdawało mu się, że ktoś się zbliża. Naraz usłyszał ciężkie kroki i trzask łamanych gałęzi. Po chwili wyłoniła się dziwna postać – coś niezwykle długiego, cienkiego, na szczudłowatych nogach. Po białej furażerce, sterczącej na czubku głowy, Maniuś poznał lokatora z leśniczówki. Widział go już po obiedzie, gdy z miną hindus kiego maga naprawiał coś w swoim staroświeckim samochodzie. Teraz przypomniał sobie ostrzeżenie Mandżara: „Trzeba uważać na tego typa, bo wydaje mi się bardzo podejrzany”. Słowa te Maniuś zbył wtedy jakimś żartem. Czy każdy kto się nawinie, jest od razu podejrzany? Ale teraz, gdy jegomość zjawił się wśród ruin, wydało mu się, że Mandżaro miał dobrego nosa.

– Czego on tu szuka o tej porze?

Długonogi jegomość przedzierał się przez zarośla zalegające dno ruin lewego skrzydła. Kilka razy błysnęła jego elektryczna latarka, wydzierając z mroku niewyraźne zarysy murów i gęstwinę pokrzyw. Jegomość brodził w niej jak bocian w młakach. Jeszcze raz błysnął jasny język światła, a potem zapadła cisza. Jegomość znikł tak nagle, jak nagle się ukazał.

Paragon początkowo chciał opuścić swe stanowisko i podążyć za białą furażerką, ale wnet doszedł do przekonania, że ma inne, ważniejsze zadanie. W każdym razie nieoczekiwane zjawienie się właściciela przedpotopowego wehikułu zastanowiło głęboko wnikliwego detektywa.

Wakacje z duchami

Подняться наверх