Читать книгу Świąteczny dyżur - Adam Kay R. - Страница 11
Оглавление20 grudnia 2004, poniedziałek
O tej porze roku na szafkach i parapetach przy łóżkach pacjentów leży sporo kartek z życzeniami radosnych świąt i szybkiego powrotu do zdrowia.
Pacjent C.G. odzyskuje siły po operacji resekcji jelita. Jego pokój wygląda jak kiosk z pamiątkami.
W trakcie obchodu oddziału rezydent nadzorujący mój staż[1] rzuca wesoło: „Ktoś tutaj jest bardzo lubiany!” ułamek sekundy przed tym, zanim zdążę szepnąć mu do ucha: „Komuś tutaj właśnie umarła żona…”.
22 grudnia 2004, środa
W lekarskiej stołówce dzielę się ze współpracownikami znakomitą według mnie anegdotką. Z zachwytem opowiadam o dwudziestolatku i jego kostiumie na świąteczne przyjęcie, przez który ów facet wylądował na naszej izbie przyjęć[2]. Musiało mu się wydawać, że to świetny pomysł. Szkoda, że nie skonsultował tego z kimś, kto miałby choć odrobinę zdrowego rozsądku. Chłopak owinął sobie ręce, nogi, tułów i głowę folią aluminiową, zrobił dziury na oczy i usta, po czym wyruszył na imprezę przebrany za indyka. Kilka godzin później zasłabł, ponieważ odwodnił się tak, że stał się ludzkim odpowiednikiem wafli ryżowych i wymagał hospitalizacji w celu dożylnego nawodnienia.
Ku mojemu rozczarowaniu opowiastka o człowieku-indyku nie wywiera na nikim szczególnego wrażenia[3]. Frank, jeden ze starszych stażystów, próbuje wyciągnąć ze mnie trochę szczegółów i nieco ubarwić moją historię. „Czy twój pacjent wepchnął też sobie do tyłka dwa kilo farszu?” Niestety nie. Frank opowiada o pacjencie z zeszłego roku, który każdy centymetr swojego ciała pokrył płócienną taśmą klejącą. „Nie wybierał się jednak na przyjęcie…” – dodaje.
Pytam więc, dlaczego to zrobił, ale natychmiast uświadamiam sobie, z jakiego powodu większość ludzi robi większość rzeczy. W ten właśnie sposób, jako niewinny dwudziestoczterolatek, zaznajamiam się z fetyszem mumifikacji.
Niewiele się zmieniło przez ostatnie trzy tysiąclecia, odkąd Ramzes i jego kumple wymyślili tę procedurę. Jedyne ulepszenie to dwie dziurki doprowadzające powietrze do nozdrzy i trzecia, trochę większa, po drugiej stronie ciała. Pacjent Franka odkrył jednak, że płócienna taśma klejąca ma swoje ograniczenia jako materiał mumifikujący. Po „odsłonięciu”, jak oddający się tej praktyce nazywają odpakowanie mumii, taśma usuwa nie tylko naskórek i włosy na ciele, ale również napletek.
25 grudnia 2004, sobota
A więc to już dzisiaj. Wesołych Świąt! Wszyscy bawią się świetnie – ale nie tutaj. Po raz pierwszy spędzam święta na oddziale. Staram się sprawiać wrażenie uśmiechniętego doktorka z telewizji, ale drażnią mnie wszystkie świąteczne życzenia – zarówno te składane przez pacjentów, jak i przez współpracowników.
Próbuję nie myśleć o tym, co mnie omija, i zachowywać się tak, jakby to był kolejny zwykły dzień, ale co kilka minut coś przypomina mi, że wcale tak nie jest. Każdy kąt szpitala obwieszony jest sfatygowanymi świątecznymi dekoracjami, które wyglądają, jakby wyciągano je z pudełek rok w rok od czasu, gdy z Betlejem poszła w świat dobra nowina. Mój telefon aż dygocze od przychodzących bezustannie wiadomości. Mam wrażenie, że trzymam w kieszeni rozregulowany wibrator.
Święty Mikołaj odpoczywa teraz po długiej pracowitej nocy, ale jego kumpel, Ponury Żniwiarz, nigdy nie bierze wolnego. Dlatego siedzę teraz w pokoju ze zrozpaczoną rodziną i przekazuję złe wieści o ich mamie/babci. Wiedzą, jaka będzie puenta mojej przemowy, jeszcze zanim otworzę usta – lekarze nie wzywają wszystkich członków rodziny w dzień Bożego Narodzenia i nie sadzają ich na niewygodnych krzesłach, żeby pogratulować im wygrania pięćdziesięciu tysięcy w zdrapce.
Staruszka została zaatakowana przez przeważające siły wroga: w jej krwiobiegu znajduje się siedem miliardów bakterii E. coli. To może skończyć się tylko w jeden sposób, jednak krewni starszej pani wciąż liczą na jakiś zwrot akcji.
„Na pewno jest coś, co możecie jeszcze zrobić” – mówi załamany syn błagalnym tonem. Szczerze powiedziawszy, gdyby faktycznie tak było, wolałbym po prostu to zrobić i uniknąć tej rozmowy. Trudno się słucha złych wieści, ale równie trudno się je przekazuje. Widzę wtedy wymizerowane twarze tych ludzi ze znieruchomiałymi w smutnym grymasie ustami i zmatowiałymi, pełnymi rezygnacji oczami, widzę ich zaciśnięte dłonie z kłykciami wyraźnie rysującymi się pod skórą. Niektórzy szlochają, inni krzyczą, jeszcze inni wpatrują się pustym wzrokiem w otchłań, którą rozwarły przed nimi moje słowa. Dziś muszę zmierzyć się z tym kolejny raz.
Z całym spokojem i profesjonalizmem, na jaki mnie stać, tłumaczę, że chociaż organizm kobiety dzielnie walczył z chorobą, jej stan szybko się pogarsza – narządy wewnętrzne przestają działać jeden po drugim pomimo wszystkich antybiotyków i płynów, jakie jej podaliśmy. Oczy moich rozmówców wypełniają się łzami, a ja dodaję, że poprosiłem już lekarzy z oddziału intensywnej terapii, żeby skonsultowali ten przypadek – moi koledzy doszli do wniosku, że nie ma sensu kontynuować agresywnej terapii, która i tak nie ma szans zadziałać.
Pochylam się, próbując językiem ciała wyrazić moje współczucie, i dodaję, że jedyne, co możemy w tej chwili zrobić, to skoncentrować się na zapewnieniu jej komfortu i zadbać o to, żeby nie pozbawiać jej godności w ostatnich chwilach życia. Wypowiadając te słowa, niechcący naciskam końcówkę mojego krawata.
To świąteczny krawat – tuż pod węzłem widać Świętego Mikołaja w saniach na tle nocnego nieba. Niżej tłoczą się Pyszałek, Tancerz i cała reszta stada reniferów z Rudolfem dumnie rozpychającym się na samym środku. Mój łokieć zawadza o ukryty podstępnie pod czerwonym nosem Rudolfa przycisk aktywujący głośnik, z którego rozlega się opętańcza elektroniczna interpretacja Jingle Bells.
Moja twarz przybiera kolor keczupu. Przepraszam wszystkich zgromadzonych i dźgam się ręką w brzuch. Niestety udaje mi się jedynie puścić cholerną melodyjkę od początku. Po kilkunastu nieudanych próbach wyciszenia tego ustrojstwa (które, w moim odczuciu, zajęły z grubsza jakieś piętnaście lat) wybiegam na korytarz i ciskam krawat do dyżurki pielęgniarek.
Wracając, zastanawiam się, co jeszcze mógłbym dodać do moich przeprosin. Po wejściu do pokoju widzę, że córką pacjentki owładnął napad niepohamowanego śmiechu. Pozostali członkowie rodziny się uśmiechają. Być może jednak istnieje mniej bolesny sposób przekazywania złych wiadomości.
Dopiero o siedemnastej udaje mi się zjeść świąteczny obiad (ukradziony z oddziałowej kuchni tost i garść kiepskich czekoladek Quality Street). Uderza mnie wtedy niepokojąca myśl, że wcale nie śpieszy mi się do domu. Wlec się do pustego mieszkania? Nie uśmiecha mi się to. H.[4] wyjechał, żeby wypełniać rodzinne obowiązki, a moi najbliżsi i najdrożsi nie są mi ani szczególnie bliscy, ani szczególnie drodzy. Tak czy inaczej, szanse na to, że skończę pracę przed dwudziestą, są mniejsze niż jądra chomika, więc spędzę w domu samotnie zaledwie półtorej godziny tego świątecznego dnia.
Duncan, mój kolega ze stażu, wchodzi do kuchni, wymachując jednym z bardziej brytyjskich świątecznych artefaktów – zapakowanym w błyszczącą owijkę kartonowym cukierasem, który nazywamy Christmas cracker. Ten znaleziony przez Duncana wygląda dosyć smętnie. Ciągniemy za końce crackera, a potem wywracamy oczami, czytając homeopatycznie słaby dowcip wydrukowany na włożonym do środka karteluszku. Duncan wraca na oddział w papierowej koronie, która również stanowiła zawartość kartonowej rolki, a ja stoję przy kuchence mikrofalowej i wyciągam z owijki przepowiadającą przyszłość magiczną rybkę. Jej głowa podnosi się na mojej dłoni. Spoglądam na karteczkę z objaśnieniami tajemnych znaków dawanych przez rybkę: „Poruszająca się głowa – zazdrość”.
26 grudnia 2004, niedziela
Brawa dla anestezjologów, którzy przypięli sobie plakietki z fragmentem świątecznej piosenki Binga Crosby’ego: „He sees you when you’re sleeping, he knows when you’re awake” (On obserwuje cię, gdy śpisz, on wie, kiedy się obudzisz).
27 grudnia 2004, poniedziałek
Ciepły blask, który na was spływa, jest jedną z rzeczy, które wynagradzają wam trudy tej pracy. Nie sprawi on, że będziecie wyglądali na mniej zmęczonych, nie zapłacicie nim za czynsz i z pewnością jest wart mniej niż życie towarzyskie, które za niego oddajecie. Jednak to krzepiące przekonanie o własnej dobroci oraz poczucie sensu rozjaśniają nieco ciężkie życie lekarzy i pomagają im znosić trudy tego zawodu.
Ta Siła staje się jeszcze potężniejsza, kiedy pracujecie w dni świąteczne. W tym roku pierwszy dzień świąt, drugi dzień świąt oraz dzień dzisiejszy przekazałem na rzecz publicznej służby zdrowia, więc otaczający mnie blask można zobaczyć i poczuć nawet z gwiazdozbioru Wielkiego Psa, jednak światło to przygasło mocno na skutek działań pewnej kobiety, którą nie bez kozery mogę nazwać świętą.
O 14 na mój pager przychodzi wiadomość z centrali. Kate, jedna ze starszych stażystek, prosi, żebym zszedł na dół do recepcji. Zbiegając po schodach, sapię poirytowany. „Jestem zajęty… Czego ona chce… Nawet dziś nie pracuje”.
Kiedy staję przed nią, uśmiecha się ciepło niczym księżna Diana w sierocińcu i wyciąga rękę po mój pager. „Mąż zabiera dzieci do parku. Może chciałbyś wyjść na kilka godzin?” Mój mózg nie jest w stanie przetworzyć takiej ilości niespodziewanego i ekstremalnego altruizmu. Na początku nie jestem pewien, o co jej chodzi. Chce, żebym niańczył jej dzieci? A może mam śledzić jej męża? W końcu jednak dociera do mnie, że zostałem zaproszony na wagary. Jakimś cudem udaje mi się wyjąkać bełkotliwe podziękowanie. Powoli, jakbym trzymał w ręku granat odłamkowy, przekazuję jej pager. Może to jakiś dowcip? Ale nie, Kate bierze pager i udaje się z nim na oddział.
Wychodzę na ulicę i idę przed siebie zdumiony. Czuję się, jakby przed chwilą ktoś zadzwonił i poinformował mnie, że zostałem królem. Albo jakbym znalazł amulet, który obdarzył mnie umiejętnością latania.
Robię sobie krótki przystanek na wypicie kawy, a potem niespiesznym spacerkiem zachodzę do kina. Mam do wyboru film akcji, który z chęcią bym obejrzał, ale musiałbym zadowolić się jedynie jego drugą połową, hit kina familijnego, który niespecjalnie mnie interesuje, oraz jakiś francuski artystowski gniot – wolałbym włożyć głowę do wiadra gnojówki, niż oglądać coś takiego. Wybieram zatem najmniej nieciekawą opcję, czyli dwugodzinny film Pixara.
Film okazuje się dużo lepszy, niż przypuszczałem. Daję także upust moim wstydliwym upodobaniom żywieniowym. Kupuję coś, czym zajadam się jedynie w ciemności i samotności albo w towarzystwie osób, które znam od przeszło dwóch dekad i które mógłbym szantażować ujawnieniem równie niechlubnych faktów – jest to kubełek słodkiego popcornu wymieszanego ze skittlesami. A wszystko to za niewiele więcej, niż kosztuje tydzień wakacji na Santorynie!
Wracam do pracy przepełniony syntetycznymi dodatkami do żywności oraz wiarą w ludzką dobroć.
„No i co, porozrabiałeś trochę?” – pyta Kate.
„Tak” – odpowiadam rozpromieniony. „Poszedłem zobaczyć Iniemamocnych”.
„Och, jakie to urocze, że tak ich nazywasz! Mieszkają tu gdzieś w pobliżu?” Czyżbym wyszedł z kina niewłaściwym wyjściem i zanurzył się w równoległym wszechświecie?
„Urocze?”
„Tak, to urocze, że nazywasz rodziców Iniemamocnymi”.
Uśmiecham się tak, jak uśmiechnąłby się dobry syn, którym nie jestem, i odpowiadam, że owszem, tak ich właśnie nazywam. Dzięki temu Kate może trwać w przekonaniu, że zrobiła miłą rzecz dla miłej osoby, a nie dla sukinsyna, któremu nawet nie przyszło do głowy, że mógłby odwiedzić swoją rodzinę, i który zamiast tego poszedł do kina i obżarł się barwnikami, zagęstnikami, stabilizatorami i konserwantami.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
[1] Oto lekarska hierarchia zawodowa w Wielkiej Brytanii i odpowiadająca jej hierarchia służby domowej zamieszczona przez panią Beaton w wydanej w 1861 roku książce pt. Zarządzanie gospodarstwem domowym:
Stażysta – pomywaczka / parobczak
Starszy stażysta – pokojówka / stajenny
Rezydent – starsza pokojowa / lokaj
Starszy rezydent – ochmistrzyni / ochmistrz
Specjalista – majordomus.
Jestem obecnie stażystą. Według pani Beaton pomywaczka i parobczak wykonują pracę, która jest zbyt „brudna” dla pozostałych służących i nie wymaga żadnych większych kwalifikacji. To zdumiewająco trafny opis zadań przydzielanych stażystom. Pomywaczka i parobczak rocznie zarabiali od 5 do 12 funtów. I znowu nie ma między nami większej różnicy w tej kwestii.
[2] Cholerne przebieranki. Nie znam nikogo, kto ucieszyłby się, przeczytawszy wzmiankę o nich na zaproszeniu. Kończy się to zwykle tak, że albo jesteście jedyną osobą, którą się przebrała, albo jedyną osobą, która się nie przebrała. Może się też zdarzyć, że przeszarżujecie, poświęcając cały poranek i dwieście funtów na poszukiwania odpowiedniego stroju w wypożyczalni kostiumów National Theatre, tymczasem pozostali uczestnicy zabawy zadowolą się wykopanymi z szafy diablimi rogami albo papierową maską z twarzą księcia Karola. I jak, do diabła, skorzystać z kibla, kiedy ma się na sobie wdzianko Spidermana?
[3] Lekarze to trudna publiczność, nawet gdy macie na podorędziu świetną anegdotę. Opowieści o matołectwie pacjentów są jak antybiotyki – tracą swoją moc w populacji, która zbyt często była wystawiana na ich działanie.
[4] H. był wtedy moim chłopakiem („wtedy” – tak, przepraszam za spoiler tych, którzy nie czytali mojej pierwszej książki).