Читать книгу Świąteczny dyżur - Adam Kay R. - Страница 8
Wstęp
ОглавлениеŚwięta Bożego Narodzenia to pachnący świerkiem, migoczący świecidełkami czas wytchnienia, kiedy wszystko – czy wam się to podoba, czy nie – po prostu zamiera. To chwilowa apokalipsa, w której trakcie codzienne normy zastąpione zostają gorączkowymi rojeniami o dobrej woli i powszechnej radości. Przez wlokący się w nieskończoność tydzień dotychczasowa rutyna ulega zawieszeniu, a jej miejsce zajmują dziwaczne rytuały, od których nie ma ucieczki.
Musicie grać w planszówki ze swoją rodziną – tymi w zasadzie obcymi wam ludźmi, z którymi nie łączy was nic poza więzami krwi i których rozmyślnie unikacie przez pozostałą część roku. Obżeracie się tak, jakby to była dyscyplina sportowa, w której każdy kilogram pochłoniętego mięsa lub ciasta gwarantuje wam przejście do kolejnego etapu rozgrywek. Aby poradzić sobie z napięciem, które wywołują w was krewni, nie tyle flirtujecie z alkoholem, ile raczej wikłacie się w jakiś sadomasochistyczny związek z mocnymi trunkami.
Święta to dziwaczna odmiana prawdziwego życia, to alternatywna rzeczywistość, w której dobry humor jest obligatoryjny, a zarazem osiągalny jedynie dzięki rozwiązywaniu szarad, tłumieniu gniewu, zgadze i kanapowym odleżynom. Wszystko to jest możliwe, ponieważ – dzięki niech będą Dzieciątku Jezus – nie musicie wtedy chodzić do pracy. Cóż, przynajmniej większość z was nie musi.
Działający na pierwszej linii frontu pracownicy publicznej służby zdrowia nie dostają, niestety, zaproszenia na świąteczną balangę z nielimitowaną wyżerką. Dla personelu medycznego na całym świecie Boże Narodzenie to po prostu kolejny dzień pracy.
Święta Bożego Narodzenia, chociaż są tylko raz w roku (na całe cholerne szczęście), przynoszą nam taką porcję szpitalnych dramatów, że mamy ich po dziurki w nosie. Bożonarodzeniowe grypy i zapalenia płuc dają zajęcie pulmonologom, a zatrucia pokarmowe i norowirusy nie pozwalają odpocząć gastrologom. Endokrynolodzy wyciągają pacjentów ze śpiączki cukrzycowej wywołanej świątecznymi wypiekami, z kolei oddziały ortopedyczne wypełnione są staruszkami, którzy wywinęli orła na oblodzonym chodniku i rozkruszyli swoje biodra niczym paczkę herbatników.
Na izbach przyjęć jest tłoczniej niż w kurniku z powodu wszystkich tych nieszczęśników, którzy dorobili się śliwki pod okiem, nieostrożnie otwierając szampana, albo do żywego mięsa przypalili sobie przedramię blachą do pieczenia. Pełno jest tam także dzieci, które doznały wstrząśnienia mózgu, zjeżdżając po schodach w pudełku po minitorze wyścigowym Scalextric. Do tego dochodzą porażenia prądem przy rozwieszaniu lampek choinkowych, indycze kości uwięźnięte w tchawicach i palce do amputacji po nieuważnym krojeniu pasternaku. Ofiar wypadków spowodowanych jazdą pod wpływem alkoholu jest tyle, że nie jestem w stanie podać nawet ich przybliżonej liczby.
Lekarze muszą też zająć się ofiarami rodzinnych jatek. Kiedy napięcie między członkami rodziny osiąga punkt krytyczny (zazwyczaj dzieje się to gdzieś między przemówieniem królowej a emitowanym późną nocą talk-show), pod wpływem ducha świąt czy może zapachu jemioły agresja uwalnia się z ludzi niczym zły dżin wypuszczony z butelki i salony rozsianych po całym kraju domów stają się scenami zbrodni w afekcie – wciąż lepki nóż do krojenia mięsa zostaje wbity w siedzącego najbliżej wujka rasistę.
Przez większość mojej medycznej kariery zajmowałem się głównie ginekologią i położnictwem. Rodzące kobiety raczej nie mogą zostać w domu przez kilka dni i zobaczyć, czy przypadkiem „wszystko się samo nie ułoży”. Święta to także czas, kiedy ginekolodzy znacząco częściej mają do czynienia z pacjentkami, które na rauszu wywołanym ajerkoniakiem wepchnęły sobie jakiś przedmiot do któregoś z otworów ciała, a potem odkryły, że nie sposób go wyjąć.
Zdarzają się również sytuacje, które wprost ściskają serce. Mówię o ulubionej rozrywce klasy średniej, czyli podrzucaniu babci do szpitala na Wigilię. Spryciarze przyjeżdżają ze starszym lub niedołężnym krewnym i jakąś wymyśloną naprędce mętną historyjką o rzekomym pogorszeniu stanu zdrowia seniora; dzięki temu przez następnych kilka dni będą mogli ostro imprezować, nie przejmując się opieką nad rodzicami.
Wielu ludzi doprowadzonych do ostateczności przez instagramowych chwalipiętów, reklamy Johna Lewisa i straszliwą pieśń Paula McCartneya (wmawiającą słuchaczom, że każdy człowiek na świecie rozkoszuje się magią świąt) dochodzi do wniosku, że nie są w stanie dłużej tego znosić, i postanawia skorzystać z naszej okrutnie niedofinansowanej opieki psychiatrycznej. I chociaż, ma się rozumieć, utrata ukochanej osoby jest czymś strasznym niezależnie od daty w kalendarzu, przeżywanie żałoby w trakcie świąt, gdy jest się otoczonym opresyjną globalną wesołością, ma w sobie coś naprawdę wstrząsającego.
Zimowy kryzys w ochronie zdrowia co roku trafia na pierwsze strony gazet, ale w trakcie świąt media, nie chcąc napluć wam do kieliszka z baileysem, przymykają oko na złe wieści i karmią was krzepiącymi historyjkami o niedźwiedziu polarnym, który robi pocieszne fikołki, albo o jednym z królewskich berbeci drepczącym do kościoła w obszytym futrem płaszczyku. Jednak strategia ta nie przynosi rezultatów. Pacjenci nie znikają (tak samo jak wy nie znikacie, kiedy zasłonicie sobie oczy rękami), a kolejki karetek przed szpitalami przypominają rzędy ciężarówek przed Calais. Personel medyczny również nie znika; nie przedkłada świętowania nad powołanie. Nie ma żadnych rezerw, żadnych ochotniczych hufców pracy, które pozwoliłyby odpocząć pracownikom służby zdrowia. Prawie półtora miliona zatrudnionych w brytyjskiej służbie zdrowia (NHS) rozdziela między siebie wszystkie zmiany, pracując w godzinach, które uniemożliwiają im prowadzanie normalnego życia. Robią to, żeby reszta z nas dotrwała do Nowego Roku w jednym kawałku.
Praktykowałem medycynę przez siedem lat i przez te siedem lat aż sześć razy spędziłem święta, pracując w szpitalu. Złożyło się na to kilka powodów. Po pierwsze wszyscy myśleli, że jestem Żydem, założyli więc, że nie będę miał nic przeciwko wypełnianiu obowiązków zawodowych w najmniej żydowskie święto w roku. Muszę dodać, że ludzie, którzy sądzili, że jestem Żydem, mieli rację. Byłem i nadal jestem Żydem, ale niepraktykującym. Jestem typem Żyda, który ubiera choinkę na święta, nie chodzi do synagogi i który, pisząc to zdanie, musiał wygooglować sobie, czy żydowski dom modlitewny to faktycznie synagoga. No i nie wierzę w Boga, co jest, jak sądzę, kwestią podstawową dla bardziej sumiennych wyznawców judaizmu. Tak czy inaczej, moi współpracownicy uznali, że moje żydowskie korzenie są wystarczająco silne, abym z radością poświęcił coroczny dwudziestoczterogodzinny maraton obżerania się i oglądania telewizji na rzecz większego dobra[1].
Co więcej, nie miałem (i wciąż nie mam) dzieci. Boże Narodzenie to rodzinny czas, dlatego wszyscy lekarze, na których czekała w domach dziatwa, cieszyli się w święta specjalnymi względami i dostawali dzień wolnego. Nie zazdrościłem im, chociaż przez pewien czas całkiem poważnie zastanawiałem się nad załatwieniem sobie jakiegoś potomstwa (oczywiście wyimaginowanego). Wzięcie na siebie niewdzięcznych obowiązków faktycznego rodzicielstwa byłoby koszmarnie drogim, stresującym i nieefektywnym sposobem na to, żeby móc jeść brukselkę w ten sam dzień, co reszta Brytyjczyków.
Ze względu na charakter szkolenia młodych lekarzy (raz tu, raz tam – adepci tego zawodu mogliby stworzyć klub perypatetyków) każde kolejne święta przepracowałem w innym szpitalu. Nie mogłem więc protestować i narzekać, że pracowałem także w poprzednim roku. Byłoby to mniej więcej tak, jakbym odmówił kupna pierwszej kolejki drinków, ponieważ tydzień wcześniej w trakcie wypadu z paczką innych znajomych kupiłem ostatnią kolejkę. W pubie oddalonym o 150 kilometrów.
Oczywiście gdybym to ja układał grafik, mógłbym mieć więcej szczęścia. Osobom, które się tym zajmowały, podejrzanie często udawało się uniknąć najgorszych zmian. Ale wypełnianie oznaczonych różnymi kolorami arkuszy kalkulacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną, a po pieniądze, jakie oferowano za ten przywilej, nie warto było się nawet schylać. Wolny czas, którego miałem naprawdę niewiele, wolałem spędzić z moim partnerem, zamiast trwonić go na walkę z Excelem ciągle wyrzucającym błąd #VALUE! i na odbieranie telefonów od pokrzywdzonych moimi decyzjami kolegów. Zresztą, nawet gdyby udało wam się uniknąć pracy w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, niemal na pewno dostalibyście nocny dyżur w drugi dzień świąt albo w sylwestra. Szpitale starają się ograniczyć obsadę kadrową w dni świąteczne do niezbędnego, ale bezpiecznego dla pacjentów minimum. Ponieważ jednak nawet w dni powszednie niezbędne minimum kadrowe to najlepsze, na co możecie liczyć, trudno dostrzec różnicę między jednym a drugim.
Koniec końców nawet najgorsze zmiany muszą zostać obsadzone i nikt nie jest w stanie ich uniknąć. Prawdopodobieństwo, że młody lekarz dostanie tydzień wolnego na święta Bożego Narodzenia, jest mniej więcej takie samo, jak prawdopodobieństwo, że będzie miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby spędzić ten czas na jednej z karaibskich wysp, popijając przy hotelowym basenie koktajl White Spider w towarzystwie Berniego Ecclestone’a. Albo Jeremy’ego Hunta.
Książka, którą trzymacie w rękach, to mój szpitalny dziennik, będący zapisem wszystkich bożonarodzeniowych dni spędzonych na wyjmowaniu bombelków i bombek z różnych miejsc, w których zdarzyło im się utknąć[2]. Nie był to wcale zły czas. Przynajmniej miałem wymówkę, żeby nie spędzać świąt z rodziną.
[1] Co dziwne, żydowski rodowód nie uprawniał mnie do wolnych sobót. Chyba mogę nazwać to prześladowaniem.
[2] Redaktorzy pracujący nad moją pierwszą książką pt. Będzie bolało usunęli część wpisów, ponieważ uznali je za „zbyt obrzydliwe” lub „zbyt świąteczne”. W tej książce wynagrodzę to sobie z nawiązką.