Читать книгу Wybór Elżbiety - Adam Molenda - Страница 4
Rozdział I
ОглавлениеNa przełęczy znów dopadło ich słońce. Wcześniej odetchnęli nieco, kiedy cień góry na kwadrans obniżył temperaturę powietrza, wpadającego do samochodu otwartymi na oścież oknami. Teraz, gdy żółty okrąg ponownie wyskoczył zza białych głazów, blachy mikrobusu nagrzały się w ciągu kilku minut i upał wewnątrz wozu stał się nie do wytrzymania.
Czechy i Austrię przebyli w ulewach, ale nad ranem, przed Zagrzebiem, niebo pojaśniało i wkrótce stało się bezchmurne. Potem wyszło słońce, prażąc od razu niemiłosiernie.
Elżbieta sięgnęła po termos. Nieśpiesznie łykała wystygłą kawę, kryjąc się przed kąśliwymi promieniami za okienną zasłonką z tkaniny. Czuła zmęczenie i była nieco oszołomiona prawie bezsenną nocą. Chciała, żeby łódź znalazła się już na wodzie, i żeby można było poleżeć w zacienionej koi albo dać nura w chłodną głębinę. Elżbieta wiedziała jednak, że mają przed sobą jeszcze kilka godzin jazdy, więc przekręciła ścierpnięte kolana w drugą stronę i próbowała drzemać.
– Niedługo powinniśmy zobaczyć morze – oznajmił siedzący obok Darek.
Koła podskoczyły na kamieniu, który widać stoczył się na asfalt ze skalnej ściany i przyczepa z jachtem zatańczyła, przenosząc rozkołys na auto. Kierowca cicho zaklął.
– Jest! – krzyknął Norbert.
Patrzyli na Adriatyk z wysoka niczym z samolotu. Byli prawie półtora tysiąca metrów nad płaszczyzną morza, które przypominało błyszczącą modrą szybę. Wzdłuż wybrzeża bielała wąska platforma szelfu, potem był pas granatowej wody i brunatna wyspa, której garb niknął w mgiełce, tracącej przejrzystość wraz z odległością.
Śledzili krajobraz, odwracając głowy w miarę, jak mikrobus kręcił na serpentynach. Było stromo i do kabiny sączył się swąd przypalonych hamulców. Samochód wolno pokonał kilkadziesiąt zawijasów drogi, po czym w miejscu, gdzie było szerzej, zjechał na pobocze. Kierowca i Wacek podłożyli kamienie pod koła, następnie rozpakowali kanapki i razem z innymi stanęli w cieniu rzucanym przez jacht.
Od karłowatych krzewów, rosnących na zboczu, dochodził słodko – cierpki zapach, odmieniający się subtelnie z niemrawymi podmuchami wiatru. Gdzieś wysoko, w zygzaku zakreślanym przez drogę, beczała koza.
Darek sięgnął przez uchylony wywietrznik i wyjął wojskową lornetkę z korpusem w gumowej osłonie. Dłuższą chwilę obserwował morze, zanim podał przyrząd trącającej go w ramię Elżbiecie.
Norbert wylał na ziemię resztki herbaty z kubka i zakręcił termos. Przeglądając się w szybie, przyczesał palcami krótkie siwe włosy, po czym wszedł do wozu, zabrał własną lornetkę i zbliżył się do Kuby.
– Chcesz spojrzeć? – zaproponował.
– Twoja? – zdziwił się Kuba. – Oprócz Darkowej jeszcze jedna jest na jachcie.
Norbert mrugnął porozumiewawczo.
– Może znajdzie się na nią dobry kupiec?
Kuba przyjął lornetkę, przypominając sobie dwie ogromne torby Norberta, ulokowane w bagażowej części mikrobusu. Oglądał krajobraz w znacznym powiększeniu. Przez szkła morze wydawało się jaśniejsze niż widziane gołym okiem. Wyspa podzielona była kamiennymi murami na niezliczone prostokąty, co nadawało jej wygląd labiryntu.
– Ciekaw jestem czy miejscowi oznaczają w ten sposób granice posiadłości, czy też jest to metoda ochrony pastwisk przed erozją? – pomyślał na głos Kuba.
– Oprócz kozy, która odzywa się gdzieś niedaleko, nie widziałem dotąd żadnego domowego zwierzaka – stwierdził Norbert.
– Murki spełniają z pewnością obie funkcje, o których wspomniałeś, i dodatkowo jeszcze jedną: ogrodzeń, przez które owce lub kozy nie mogą wyleźć – włączył się do rozmowy Darek.
– Przecież w tych murach są wyrwy – zauważył Norbert, nie odrywając oczu od lornetki.
Darek speszył się tylko na ułamek sekundy, po czym niecierpliwie wyrzucił z siebie:
– Wypełniają je kamieniami, gdy już wprowadzą zwierzęta.
– Jesteś pewien? – kpiąco zmrużył oczy Kuba.
– Oczywiście! – zlało się słowo wypowiedziane jednocześnie przez oboje Skotnickich.
Kuba parsknął śmiechem, szczerze rozbawiony małżeńską jednomyślnością.
Elżbieta poczuła doń nagłą niechęć. Głupi gówniarz! – pomyślała. Był od niej o kilka lat starszy, przy Darku jednak wyglądał jak szczeniak i już. Czym ten Kuba się zajmuje, jakie studia skończył? Prawie się nie znali. Wcześniej tylko raz rozmawiali z sobą, w kawiarni, dwa tygodnie przed rejsem i już wówczas budził jej rezerwę, choć był kulturalny, pogodny i Darkowi wydał się idealnym kompanem. Obserwowała teraz dyskretnie, jak Kuba żywo rozprawia o czymś z kierowcą. Uświadomiła sobie, że jest przystojny – wysoki, mocno zbudowany, długowłosy blondyn przed trzydziestką. Byłby akuratnie w skandynawskim typie, gdyby nie ciemne, prawie czarne źrenice szeroko rozstawionych oczu. Dominant... – pomyślała Elżbieta. Tak samo, jak Darek, więc będzie między nimi iskrzyło – westchnęła.
Mężczyźni sprawdzili czy liny mocujące łódź do przyczepy są odpowiednio napięte i samochód ruszył dalej. Zakręty stawały się dłuższe, bardziej łagodne, można było przyśpieszyć jazdę. Po godzinie dotarli nad morze.
Droga biegła wzdłuż brzegu, kilka metrów nad ciemnobłękitną powierzchnią wody. Wiatru prawie nie było, lecz między Pagiem a stałym lądem kołysała się martwa fala. Nadchodził wieczór, słońce słabło, zachodząc za wyspę. Skały wprawdzie jeszcze parowały gorącem, lecz temperatura powietrza stawała się bardziej znośna.
Samochodów na drodze było mnóstwo. Ich mikrobus z przyczepą poruszał się wolno, rzadko przekraczając sześćdziesiątkę, osobowe auta natomiast pędziły niczym na wyścigach. Wystarczyło sto metrów prostej szosy, by któryś z kierowców przycisnął pedał gazu i z wyciem silnika próbował wyprzedzić innych.
– Ależ prują ! – z zachwytem powtarzał Norbert.
– Dlatego niektórzy są już tam... I u Bozi! – kierowca pokazał palcem najpierw w dół, a potem do góry.
Na skalnym rumowisku, nad samą wodą, leżał wrak samochodu.
– Ciarki przechodzą! – powiedziała Elżbieta, odprowadzając wzrokiem kłąb pogiętego żelastwa.
– To już czwarty, który zauważyłem – odezwał się kierowca.
– Mogli pozbierać, żeby nie straszyć ludzi – wtrącił Wacek.
– Myślę, że po to je zostawiają. Żaden inny znak ostrzegawczy nie byłby bardziej skuteczny – stwierdził Darek.
Co parę kilometrów mijali kolonie małych domków o białych ścianach. Były podobne do tych, które widzieli w głębi kraju, lecz mniejsze. Błyszczące świeżością budynki sąsiadowały z ruinami kamiennych budowli bez dachów, porosłymi trawą i krzewami. Obok domostw parkowały samochody. Za falochronami cumowały motorówki, które zbyt były wymuskane i nowoczesne jak na łódki rybaków i można się było domyślić, że jeśli ich właściciele pływają na ryby, to bynajmniej nie dla zarobku.
– Fascynujący pejzaż – zachwycała się Elżbieta. – Nie do uwierzenia, że jeszcze niedawno była tutaj wojna, i że trochę dalej na wschód ciągle się kotłuje.
Była sobota, mnogość aut w nadmorskich osadach świadczyła, że ich właściciele przyjechali na weekend. Przed restauracjami piekły się na rożnach baranie tusze.
– Kupimy taki przysmak na kolację? – zażartowała Elżbieta.
– Otworzysz sobie dorsza z puszki – warknął Darek.
W Maslenicy czekała niemiła niespodzianka. Droga do Zadaru była zamknięta i, żeby tam dotrzeć, trzeba było nadłożyć trzydzieści kilometrów.
– Ależ tu musiał być płomień. Do samego nieba! – zawołał Norbert.
Zaczynały się opłotki kolejnej wsi i wśród okaleczonych przez ogień drzew straszył czarny szkielet spalonej stodoły. Dalej zabudowa przy drodze robiła się gęstsza, ale domy były zniszczone. Stały puste, bez szyb w oknach, niektóre z ogromnymi dziurami w ścianach.
– To otwory po pociskach artyleryjskich! O kurczę, widzimy ślady wojny! – domyślił się Kuba.
Mijali martwe wioski, w których domostwa wyglądały upiornie niczym okaleczone trupy. Mury były rozdarte, osmolone ogniem, niektóre dachy się zapadły, dachówki innych, rozrzucone wybuchami, tworzyły na ziemi pomarańczowe plamy. Kule karabinów maszynowych zsiekały tynki, w szczelinach pomiędzy cegłami rosły już samosiejki.
Słońce mrugnęło po raz ostatni i raptem świat zabarwił się na popielato. Do Zadaru wjeżdżali po zmroku. Kaskady neonów oświetlały ulice, na chodnikach i skwerach panował ruch, z otwartych okien barów i winiarni wychodziła muzyka.
Dotarli do basenu portowego. Z lewej strony ciągnął się wysoki mur starych fortyfikacji, po prawej zapełniony samochodami parking, na nieruchomej wodzie przy nabrzeżu leżały rybackie kutry. Przed główkami portu droga skręcała i Darek kazał zatrzymać.
– Nie znajdziemy tutaj zjazdu do wodowania łajby – frasował się, masując dwoma palcami nos, co było u niego oznaką zakłopotania.
Znowu wydał się Kubie śmieszny. Wiedział o nim tylko tyle, że Skotnicki prowadzi małą firmę, zajmującą się komputerami. Elżbieta była znacznie młodsza od męża, co Kuba uświadomił sobie dopiero po pewnym czasie. Bodaj celowo dodawała sobie lat makijażem i poważnym, eleganckim kostiumem. Atrakcyjna dziewczyna – myślał, zastanawiając się jednocześnie, co tych oboje do siebie zbliżyło. Miłość, pieniądze czy też jakieś wyjątkowe zdarzenie?
Kuba z zaciekawieniem obserwował Skotnickiego. Darek wykazywał nużącą drobiazgowość. Był elokwentny i miał ambicję udzielania odpowiedzi na każde pytanie, a przy tym rozbrajał ignorancją w wielu sprawach, w których usiłował autorytatywnie zabierać głos. Czuł się dowódcą od chwili, kiedy wsiedli do mikrobusu i usiłował, na każdym kroku, zaznaczać swoją nadrzędną pozycję.
– Może poczekamy do rana? – odezwał się Kuba. – Nie bardzo wyobrażam sobie wodowanie jachtu po ciemku.
– Warto byłoby zjeść coś ciepłego – poparł go Norbert.
Kierowca i Wacek milczeli wyczekująco. Widać było, że nie w smak im perspektywa dalszych rozjazdów po mieście. Prowadzili samochód na zmianę i żaden z nich nie spał więcej niż dwie godziny.
Zniecierpliwiony Skotnicki machnął ręką.
– Mamy latarki a zjeść możemy później! Chciałbym dziś spać na wodzie.
– Ja też uważam, że powinniśmy zwodować łódź – poparła go Elżbieta.
– Jedźmy do mariny, tam mają dźwig, więc załatwimy sprawę w pół godziny – odezwał się Kuba.
Kierowca skrzyżował łokcie na kierownicy i opuścił na nie głowę.
– Co robimy? – spytał.
– Poszukamy slipu z drugiej strony portu!
Zawrócili na pobliskim placyku i niebawem znaleźli się po przeciwnej stronie basenu. W światłach lamp błyszczały dziesiątki masztów. Mieli przed sobą jachtową przystań.
– Wjeżdżać? – zapytał kierowca, hamując na widok bramy.
– Skądże! – żachnął się Skotnicki. – Wodowanie tutaj kosztowało będzie majątek!
Uliczki były wąskie. Posuwali się wolno, oglądając z troską na przyczepę, w obawie, żeby jacht nie zahaczył o jakąś ścianę i nie uległ uszkodzeniu.
– Aleśmy się wchrzanili! – narzekał Wacek. – Mam wysiąść i rozpatrzyć drogę?
Kierowca potwierdził ruchem głowy, zatrzymał wóz i przekręcił kluczyk, wyłączając silnik. W oświetlonym pastelową czerwienią wnętrzu pobliskiego baru widoczne były sylwetki tańczących ludzi. Przy wystawionych na ulicę stolikach hałasowała młodzież.
– Co jest?! – obruszył się Skotnicki.
– Dalej nie pojadę, dopóki nie dowiem się gdzie – odrzekł nieprzyjaźnie kierowca.
– Ja tu dowodzę! – uniósł się Darek ambicją.
Kierowca milczał.
– No, dobrze – skapitulował Skotnicki. – Wspólnie zastanówmy się, co robić. Jak myślisz, Kuba?
– Powiedziałem pół godziny temu.
– Norbert?
– Mdli mnie z głodu.
– Ten znowu swoje – skrzywił się Skotnicki.
– Zaraz wracam – powiedział kierowca, po czym zeskoczył na ulicę i z rozmachem trzasnął drzwiami.
– Może jednak zanocujemy na parkingu i zabierzemy się do roboty od rana? – nieśmiało podsunęła Elżbieta.
– Jesteś durna – żachnął się Darek. – Niepotrzebnie się z nimi spoufaliliśmy – kiwnął brodą w kierunku, gdzie zniknęli kierowca i jego pomocnik. – Człowiek sądzi, że przyczyni się do lepszego samopoczucia obu stron, tymczasem prymityw zawsze w końcu pokaże, że ma cię gdzieś.
Kuba opuścił samochód. Przeszedł kilkanaście kroków i usiadł na jednym z kamiennych słupków, przegradzających boczną ulicę. Palił, czując, jak chłód kamienia przyjemnie przenika umęczone podróżą ciało. Przechodnie mijali go bez zainteresowania, był jednym z wielu ludzi, którym nigdzie się nie śpieszyło.
– Namyślił się wasz kapitan? – zapytał kierowca, rozcierając czubkiem buta rzucony przez Kubę niedopałek.
– Nie wiem, przeglądał mapę, kiedy wychodziłem z auta.
– Na rany...! Dwadzieścia jeden godzin za kółkiem! Przetłumaczcie mu!
– Znam go ledwo dobę, ale myślę, że nie jest z tych, którym cokolwiek można wytłumaczyć.
– Współczuję wam urlopu z tym facetem – odezwał się Wacek.
– Koleeedzyyy! – nawoływał Skotnicki, wysunąwszy głowę przez okno.
Kierowca mamrotał pod nosem przekleństwa, Wacek i Kuba bez słowa zajęli swoje miejsca. Norbert drzemał, Elżbieta wpatrywała się w mur po drugiej stronie ulicy. Darek, jak gdyby nieświadom ogólnego nastroju, mierzył coś na mapie linijką.
– Gdzie będziemy spali? – przerwał kierowca przeciągającą się ciszę.
Skotnicki, zmarszczywszy czoło, wetknął koniec linijki w usta.
– Wiem, że jesteście zmęczeni – uśmiechnął się przepraszająco – ale przejedziemy kilka kilometrów wzdłuż wybrzeża. Z pewnością znajdziemy odpowiednie miejsce do wodowania. Kwadrans jeszcze wytrzymacie.
Nikt nie odpowiedział, Elżbieta skuliła się na fotelu, jakby w oczekiwaniu kłótni. Darek stracił pewność siebie i odchrząknął.
Naraz poderwało ich wszystkich gwałtowne dudnienie. Grupka młodzieży przechodziła obok i ktoś dla żartu uderzył pięścią w burtę mikrobusu. Kierowca bluznął wymyślną klątwą, czym wywołał nową falę rozbawienia. Wściekły, przekręcił kluczyk.
Północ zganiała ludzi do domów i hoteli, reflektory samochodu odkrywały na poboczach przytulone pary.
– Pierwszy raz widzę białą nawierzchnię drogi. Z czego oni ją robią? – zdziwił się Norbert.
Darek uznał za stosowne odpowiedzieć:
– To albański asfalt. Znakomicie toleruje wysokie temperatury. Kładą go na szosy na Bałkanach, we Włoszech i krajach afrykańskich.
Skończył się pas drzew i zobaczyli morze. Stało mroczne, nieruchome i ciche. Darek kazał zwolnić, wpatrywał się w brzeg, spuściwszy okulary na koniec nosa.
– Nic nie zobaczysz, chociaż masz czworo oczu. Jest już za ciemno – odezwał się Norbert.
Skotnicki puścił uwagę mimo uszu, lecz Elżbieta poczuła się dotknięta za niego.
– Ależ dowcip! – stwierdziła z irytacją.
– W prawo! – przerwał Darek, wskazując boczną drogę.
Po kilkudziesięciu metrach znaleźli się nad morzem. Grunt był wyrównany, pokryty zwalcowanym grysem. Darek poszedł z latarką tam, gdzie woda stykała się z lądem. Elżbieta, chcąc zapewne okazać małżeńską solidarność, opuściła samochód i podążyła za nim.
– Na waszym miejscu – podjudzał kierowca – nie zgodziłbym się na tyranie po ciemku. Ja, w każdym razie, palcem nie kiwnę!
– Wracają – powiedział Norbert.
Skotniccy stanęli w drzwiach. Darek bezradnie rozłożył ręce.
– Nie mamy szczęścia.
– Co dalej? – spytał Kuba.
Zauważył, że Elżbieta odwróciła się bokiem, jak gdyby dystansując od rozmowy. Darek sięgnął po mapę i chwilę ją studiował.
– Może wam się to nie spodoba, lecz uważam, że powinniśmy szukać. Po co tracić jutrzejszy dzień na czynności, które możemy wykonać dziś?
– Sądzę... – zaczął Kuba.
– Panie szanowny! – zdenerwował się kierowca. – Mnie klub płaci za przewóz jachtu i ludzi, a nie za to, żebym się przy tej robocie wykończył!
Sięgnął pod fotel, wydobył saszetkę z przyborami do mycia i oddalił się w stronę wody.
– Coś podobnego! – wykrztusił Darek.
– Tupeciarz! – poparła go żona.
Odsunęli się na bok z niesmakiem, gdy Kuba oraz Norbert wysiadali z ręcznikami w rękach.
Zejście do wody było wygodne, lecz toń odstraszała czernią.
– Słona, jak jasny gwint! Bałtyk przy niej to cukierek – zauważył Norbert, prychając wodą.
– Wcale się nie pieni – mruknął Kuba. Pocierał dłonie mydłem przypominającym w dotyku kawałek drewna.
– W klubie mówili, żeby zabrać dużo szamponu. Przy tym zasoleniu nie umyjesz się niczym innym. Od dawna znasz Skotnickich? – spytał Norbert. W jego głosie słychać było maskowaną niechęć.
– Wcale.
– Ten wariat nas wykończy! – powiedział Norbert markotnie.
– Nie będzie tak źle.
– Czeka nas przerąbany miesiąc, zobaczysz.
Woda ich orzeźwiła. Mimo że dochodziła druga, senność na pewien czas odeszła. Elżbieta postawiła obok przyczepy kuchenkę turystyczną i wyłożyła na patelnię zawartość kilku puszek konserw.
– Sztućce każdy musi wziąć swoje – powiedziała.
– Ja mam w jachcie – bąknął Norbert.
– Niech ci je poda Darek, akurat tam jest – poradziła.
Kuba oparł się o chłodną burtę łodzi i wciągał dżinsy. Słyszał, jak Norbert półgłosem woła Skotnickiego.
– Czy ci odbiło?! – rozległ się zjadliwy głos Darka. – Czego się drzesz jak małpa?! Odrobinę kultury! Szacunku! Jestem kapitanem! Było nie było, twoim przełożonym!
Norbert przeszedł obok Kuby z pobladłą twarzą i zniknął w mroku.
– W zeszłym roku, o tej porze, byłem ze speleologami w Hiszpanii – opowiadał kierowca. – Siedziałem w bazie, z kucharzem i jednym chłopakiem, który złamał rękę. Obozowisko mieliśmy niedaleko schroniska, zaglądaliśmy tam co dzień na piwko z lodu.
Kosztowało, ale przy takim upale nie można się było powstrzymać. Wy tu też wydacie majątek na napoje. Przyjechać, jak widzę, warto. Człowiek tyle ma w życiu, co zobaczy. Ja dlatego, zamiast hulać po mieście na taryfie, kupiłem tego grzmota – wskazał mikrobus – i telepię się po świecie z takimi palmusami, jak alpiniści czy żeglarze.
– Dareczku, całkiem wystygnie – zawołała Elżbieta.
Jacht zakołysał się na przyczepie, ziemia głucho oddała odgłos skoku, drobne kamyki zachrzęściły pod butami. Skotnicki wziął swoją porcję i jadł, oparty plecami o samochód.
Kierowca trącił Wacka.
– Rozłożymy siedzenia. Wy, jeśli chcecie, śpijcie z tyłu – zaproponował Skotnickim.
– Kuba! – zawołał Norbert, który tymczasem wszedł na jacht. – Chodź, zdrzemniemy się w łodzi!
– Pobudka o szóstej! – zarządził Darek.
Kuba sięgnął po papierosy. Norbert krzątał się w kabinie, układając sprzęt oraz kartony z żywnością. Wyjął z bakisty słoik i nóż.
– Przekąsimy coś? – zaproponował, zdejmując wieczko weka.
– Jadłem już – odparł Kuba.
Norbert omiótł jego twarz badawczym spojrzeniem.
– Słyszałeś? – spytał, zażenowany.
Kuba pomyślał, że to, co padło pomiędzy tych dwóch, trudne będzie do uładzenia. Przeprosin ze strony Skotnickiego nie można się było spodziewać. A Norbert był głęboko urażony.
– Wypijemy po kielichu? – proponował teraz. Nie czekając na odpowiedź, otwarł butelkę.
Kuba wypił i oddał kieliszek. Żal mu było tego starszego mężczyzny o zaciętej twarzy, który czuł się bardzo sam i gorączkowo szukał choćby milczącego wsparcia.
– Cuchnie paliwem – zauważył, obracając w palcach papierosa. – Chyba nie wylecimy w powietrze, jeśli zapalę?
– Zrobimy przeciąg – Norbert odłożył widelec, przecisnął się przez góry gratów i otwarł luk. Do kabiny wpadło pachnące morzem powietrze, ciepłe, lecz niosące świeżość swoim ruchem.
– Nalej – ponaglił Norbert. Wypił, krzywiąc się zabawnie przy przełykaniu.
– Dostaliśmy się jako dodatek do załogi – stwierdził.
– Proszę? – nieuważnie spytał Kuba. Zainteresował go, widoczny przez otwartą zejściówkę, żółty punkt daleko na morzu.
– Nikt nie chciał płynąć ze Skotnickimi po zeszłym sezonie.
– Skąd wiesz?
– Opowiadali w klubie, że to psychole.
– A konkretnie?
– Jemu się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy. Ona to żmija. I traktuje męża jak Boga.
– Dobra żona – roześmiał się Kuba.
Norbert otwarł słoik.
– Jedz. Końskie kiełbaski – zachęcił.
Kuba nie lubił koniny, lecz, żeby nie urazić Norberta, wziął kawałek wędliny do ust.
– Dobre! – powiedział ze zdziwieniem.
– Sam zaprawiałem – pochwalił się Norbert. Pociągnął nosem:
– Okropnie śmierdzi ten olej. Może zbiornik przecieka? – wstał z koi, zaniepokojony.
Kuba przymknął oczy. Zmęczenie chciało je skleić, lecz stan błogości przerwało wołanie:
– Musisz mi pomóc!
Przemógł się i wyszedł na pokład.
– Zobacz, jaki bajzel – powiedział Norbert, kierując światło latarki do wnętrza bakisty. Walało się tam potłuczone szkło, puszki, szmaty i narzędzia, utytłane w kleistej, żółtej mazi. Kanister był przewrócony i spod korka wybiegała szklista strużka ropy.
– Kto pakował bagażnik? – zapytał Kuba.
– Pan kapitan!
Narbert zaczął wycierać dno schowka. Kuba, trzymając w dłoniach latarkę, świecił nad jego ramieniem. Co pewien czas spoglądał w niebo. Gwiazdy błyszczały, silnie migocąc.
Elżbieta nie mogła zasnąć. Oboje z Darkiem leżeli w tylnej części mikrobusu, gdzie była nakryta materacem prycza, zajmująca całą szerokość kabiny. Panowała absolutna ciemność i tylko ciche pochrapywanie męża przypominało dziewczynie, że nie jest sama. Czuła niepokój, gdyż zapowiadał się zepsuty urlop, tak samo niewart wyjazdu, jak zeszłoroczny. Nie miała nadzwyczajnego wodniackiego zacięcia. Kiedyś, jeszcze w liceum, za namową koleżanki wyjechała na obóz, podczas którego zdobyła podstawowy stopień żeglarski. Wychodząc za Darka wiedziała, iż jachting jest jego pasją, lecz nie sądziła, że będą tak właśnie spędzali wakacje. Ubiegłego lata po raz pierwszy żeglowali razem, wspólnie z innym małżeństwem. Było mnóstwo kwasów, co do trasy rejsu, pór wstawania, podziału zadań w kuchni i na pokładzie, wyboru atrakcji turystycznych. Po kilku dniach każda drobnostka urastała do rangi wielkiego problemu i czworo ludzi, skazanych na wspólne jachtowe życie, nie mogło na siebie patrzeć. Rozstawali się skłóceni, zarzekając, że już nigdy więcej z sobą nie popłyną.
Kiedy Darek uparł się jechać do Chorwacji również w tym roku, Elżbieta nalegała, by wynajęli łódź tylko dla siebie. Nie zgodził się, ze względu na koszty.
– Weźmiemy dwóch facetów. Żadnych bab, bo one intrygują i potrafią wszystko zepsuć. Zabierzemy dwóch gości obeznanych z żaglami, dzięki czemu będziemy mieli więcej czasu dla siebie – zapowiadał.
Ten Kuba ma taki bezczelny, pewny siebie uśmiech... Norbert wydawał się być, jako złota rączka, użytecznym członkiem załogi, lecz doszło do tej nieszczęsnej kłótni przed dwoma godzinami, która usposobiła go nieprzyjaźnie...
Darek zareagował stanowczo zbyt nerwowo. Niepotrzebnie potraktował tak ostro Norberta, który w dodatku jest starszy. Starszy..? O ile lat od Darka? Najwyżej o trzy, może pięć? Za to ja mam męża, który dubluje mój własny wiek – pomyślała. Była dumna z siebie, że potrafiła przezwyciężyć opór rodziców wobec swoich ślubnych planów. Nie przejmowała się też spojrzeniami znajomych, które zdawały się mówić:
– Wyszła za niego dla kasy!
Pieniędzy nie było znowuż tak wiele, zwłaszcza ostatnio. Firma funkcjonowała słabiej i Darek nie woził już Elżbiety, jak dawniej, do sklepów z eleganckimi rzeczami. Nie miała zresztą o to żalu.
Darek poruszył się, głęboko westchnął i przekręcił na drugi bok. Elżbieta mocno przytuliła się do jego pleców.