Читать книгу Brzydki, zły i szczery - Adam Ostrowski - Страница 4
ОглавлениеSelektywne, starannie dobrane brzmienia bębnów, mocny bas, sample z płyt winylowych, których znalezienie nieraz wymagało odwiedzenia miejsc, do jakich nigdy bym pewnie nie dotarł, gdyby nie moja pasja i chęć stworzenia czegoś wyjątkowego. Muzyka – zakochałem się w niej od pierwszego dźwięku. Odkąd pamiętam, w domu był gramofon i potężna jak na tamte czasy kolekcja płyt: jazz, funk, soul z lat siedemdziesiątych. Rodzice z początku nie pozwalali mi ich dotykać, obawiając się, że wszystko popsuję, ale nie byli w stanie mnie upilnować. Z uporem maniaka i bezwzględną premedytacją wykorzystywałem każdą chwilę ich nieuwagi, by dorwać się do płyt. Uwielbiałem patrzeć, jak igła przemierza kilometry wosku, wydobywając dźwięk, który wywoływał u mnie ciarki. Kładłem się na podłodze przy głośniku, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że stoję na scenie z mikrofonem w ręku, śpiewając ulubione utwory z takim zaangażowaniem, jakby to były moje własne kompozycje.
Narastała we mnie niepohamowana chęć tworzenia. Godzinami eksperymentowałem w swoim pokoju z magnetofonem, zapełniając kasety najróżniejszymi dźwiękami przedmiotów, które akurat miałem pod ręką. Budowałem perkusje z krzeseł i garnków. Przy śniadaniu, zamiast skupiać się na jedzeniu, konstruowałem instrumenty ze szklanek i z talerzy, których odgłosy, wydobywane uderzeniami widelca, nieraz doprowadzały rodziców do szału. Ojciec, widząc moją fascynację, postanowił zapisać mnie do szkoły muzycznej. Zresztą sam uwielbiał śpiewać i grać na gitarze. Miał stary mikrofon Unitry i zaawansowanego wiekowo szpulowca, na którym nagrywał własne interpretacje piosenek Beatlesów. Uwielbiałem zakradać się pod drzwi jego pracowni i podglądać, jak podłącza sprzęt. Obserwując te działania, byłem pod tak wielkim wrażeniem, jakbym był świadkiem pierwszego lądowania na Księżycu. Te wszystkie kable, mozolne ustawianie głowicy w magnetofonie, test mikrofonu – to był kosmos.
Bardzo chciałem się dowiedzieć, jak on to robi, ale byłem tak zafascynowany jego poczynaniami, że czułem się kompletnie onieśmielony. Ojciec często wspominał, jak za studenckich czasów grywał po łódzkich klubach, takich jak Tygrys czy Futurysta. Kiedy o tym opowiadał, widziałem w jego oczach radość i smutek jednocześnie. Zawsze wyważony, spokojny, wręcz mizantropijnie podchodzący do życia, nie był w stanie ukryć emocji. Chociaż nie potrafiłem jeszcze wyrazić tego słowami, w głębi serca czułem, że mamy to samo marzenie, z tą tylko różnicą, że on nie widział już szans na jego realizację.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego rodzice postanowili posłać mnie do klasy skrzypiec. Proszę wybaczyć, jeśli ktoś poczuje się urażony, ale moim zdaniem jest to strasznie denerwujący i bezużyteczny instrument. Szczerze współczuję sąsiadom, którzy musieli wysłuchiwać tego rzępolenia przez tyle lat. Na wczesnym etapie mojej nauki profesorka zwykła mawiać, że rżnę smyczkiem jak szkłem po dupie. Trudno było się z nią nie zgodzić. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze jedenastopiętrowego wieżowca. Gdy zaczynałem ćwiczyć, sąsiad z drugiego piętra walił kijem od szczotki w sufit, a sąsiedzi z góry stukali krzesłem o podłogę. Sąsiad mieszkający za ścianą dołączał do tej kociej orkiestry, napieprzając młotkiem w kaloryfer. Musieli to kochać.
Początkowo ćwiczyłem pod okiem mamy godzinę dziennie. Nie brzmi to może hardcorowo, ale miałem wyjątkową zdolność marnotrawienia czasu i wydłużania tej godziny w nieskończoność. Robiłem wszystko, byle tylko nie ćwiczyć. Co chwila wymuszałem przerwy, wymyślając setki powodów, takich jak: ból brzucha, nerki, głowy czy dużego palca u nogi. Kiedy symulowanie przestawało działać, zaczynał się maraton toaletowy. Co trzy minuty, ze szwajcarską precyzją, biegałem do kibla, jakbym miał problemy z pęcherzem. Niestety, z każdym miesiącem musiałem ćwiczyć coraz więcej, sąsiedzi z każdym dniem byli coraz bardziej wkurwieni, a mama była nieugięta jak snajper, który zastrzelił Kennedy’ego. Pewnego dnia tak ją zirytował sąsiad z dołu, który chciał zapłacić rodzicom tylko za to, bym przestał grać, że kiedy wyszedł z naszego mieszkania, poprosiła, bym grał najgłośniej, jak potrafię. Gość do dzisiaj się do mnie nie odzywa. Innym razem kompletnie pijany sąsiad zza ściany próbował włamać się do naszego mieszkania, by porąbać skrzypce. Wspominałem, że to bezużyteczny instrument? Myliłem się. Skrzypce w rękach dziecka to najbardziej wyrafinowane narzędzie tortur w historii.
Dzięki Bogu poza szkołą i denerwującymi mnie i całe otoczenie ćwiczeniami miałem też trochę czasu dla siebie. W klasie przyjaźniłem się z niejakim Stefciem, z którym mieliśmy wiele wspólnych zajawek. Nasi rodzice też się polubili, więc często odwiedzaliśmy się po lekcjach, mimo że mieszkaliśmy daleko od siebie. W pierwszej klasie podstawówki wpadliśmy na niebanalny pomysł stworzenia własnej audycji radiowej. Na wzór Polskiego Radia nazwaliśmy ją Polski Magnetofon. Wszystko nagrywaliśmy na małego grundiga i 60-minutowe kasety. Ostatnio, przeszukując swoje rzeczy, które zostały u mamy, natknąłem się na jedną z tych kaset i ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że mimo młodego wieku byliśmy bardzo pomysłowi. Audycja składała się z kilku części. Były wiadomości, koncert życzeń Głuchego Muzyka, gdzie puszczaliśmy przeboje (najczęściej Jarre’a i Vangelisa), było kilka minut humoru z dowcipami Masztalskiego i kącik Ślepego Widza, czyli krótkie informacje o filmach.
Starszy brat Stefcia miał pewne tajemnicze wówczas urządzenie, które nadawało naszym głosom efekt echa, dźwięków robota albo pogłos. Cały rok męczyłem rodziców, by mi kupili takie magiczne pudełko na Gwiazdkę, niestety dostałem czekoladę i skarpetki. W latach osiemdziesiątych nie było szans na zdobycie takiego sprzętu bez znajomości, a i tak pewnie był superdrogi. Całe szczęście, że poza skarpetami i czekoladą, dostałem kasetę od wujka; na jednej stronie była płyta Black Sabbath, a na drugiej – Heavy D, czyli dobry nowojorski rap. Wtedy nie miałem pojęcia, jak się nazywa ten rodzaj muzyki, ale wiedziałem, że to jest właśnie to, co chcę robić w życiu – łączyć rytmiczne mówienie z zajebistą nutą.
Gdy za dzieciaka wsłuchiwałem się w płyty rodziców, to w każdym kawałku miałem ulubiony fragment, który trwał maksymalnie kilkanaście sekund. Nagle poznałem utwory, w których ukochane motywy były zapętlone do kilku minut, a rap płynący z głośników budził we mnie narkotyczne pragnienie tworzenia.
Nie wiem, jakim cudem tacie udało się zdobyć dwukaseciaka z możliwością podłączenia mikrofonu. Zanim rodzice zdążyli się nacieszyć nową zabawką, przejąłem sprzęt, szybko zabierając go do swojego pokoju. Cały czas nurtowało mnie, jak zapętlić ulubione fragmenty z płyt tak, abym mógł do nich rapować. Ów magnetofon był rozwiązaniem wszystkich moich muzyczno-twórczych problemów. Precyzyjnie mierzyłem obroty taśmy i kilkunastokrotnie przegrywałem z kasety na kasetę 10-sekundowe motywy, tworząc kilkuminutowe bity.
To był czas wielkich przemian nie tylko w moim życiu, ale także w całym kraju. Nastał rok 1989 i skończył się komunizm. Korzystając z okazji, całe nasze osiedle zrzuciło się na wielki talerz z odbiornikiem telewizji satelitarnej. Pamiętam dzień, w którym po powrocie ze szkoły włączyłem telewizor i zamiast dwóch szarych jak stopy alpinisty kanałów zobaczyłem kolorowy świat Yo! MTV Raps! Nie było siły, która mogłaby oderwać mnie od ekranu. Czułem się tak, jakby ktoś wpuścił mnie do Disneylandu z dożywotnim karnetem na wszystkie atrakcje. W końcu miałem nieograniczony dostęp do całego rapowego świata. Nagrywałem wszystkie odcinki na kasety VHS, po czym katowałem je na okrągło jak kibice prewencję na derbach Łodzi.
Gdy pierwszy raz usłyszałem rap, myślałem, że wszystkie rymowanki odbywają się na zasadach improwizacji, i tak zacząłem swój niekończący się, jak czas pokazał, romans z freestyle’em. Włączałem zapętlone przez siebie bity i godzinami próbowałem rapować o wszystkim, co mi tylko przyszło na myśl. Pierwszy raz w życiu czułem, że jestem częścią czegoś wyjątkowego, co sprawiało mi olbrzymią przyjemność. Oglądając Yo! MTV Raps!, szybko dowiedziałem się, że freestyle a nagrywane kawałki to dwie różne sprawy. Jako dziecko miałem nieodpartą potrzebę wyrzucenia z siebie emocji, więc pisałem wiersze. Nie były to górnolotne konstrukcje, ale przynajmniej dzięki temu doświadczeniu nie miałem oporów przed próbami pisania rapowych tekstów.
Na samym początku mojej przygody z hip-hopem nie było żadnych polskich wzorców, z których mógłbym wyciągnąć coś dla siebie, dlatego byłem przeszczęśliwy, kiedy pierwszy raz usłyszałem płytę Spalam się Kazika. To było świeże, odkrywcze, mówiło wprost o tym, jak wygląda świat, który mnie otaczał. Do dziś mam do tej płyty wielki sentyment, a Kazik to pierwszy bohater mojego dzieciństwa.
Bloki na rogatkach Łodzi zostały wybudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, większość dzieciaków na osiedlu była w podobnym wieku. Większość miała też te same zainteresowania, więc nie trudno było znaleźć kumpli, którzy jak ja fascynowali się rapem. Najwięcej czasu spędzałem z moimi przyjaciółmi Pawłem i Tomkiem. Nasze życie kręciło się wokół hip-hopu i koszykówki. Byliśmy pokoleniem Jordana i finałów NBA z 1991 roku. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy dorastać w tak niesamowitych czasach.
To była złota era rapu – Wu-Tang Clan, Black Moon, Dr. Dre, Snoop Dog, Ice Cube, 2Pac, The Notorius B.I.G., Nas, Mobb Deep. Oj, działo się na amerykańskiej scenie. Każdy z nas kombinował przez ciotki, wujków, dziadków czy kuzynów mieszkających w Stanach kolejne zajebiste płyty, które, przegrywane z kasety na kasetę, rozchodziły się po osiedlu. Mieliśmy po 15 lat i całymi dniami przesiadywaliśmy na pobliskim boisku do koszykówki. To było tak zwane boisko na domkach albo po prostu placyk. Boombox, freestyle, browarki, jointy i dobra atmosfera powodowały, że przychodzili tam wszyscy znajomi i nie tylko.
Na placyku odbywały się zacięte mecze w kosza, dzięki którym stale spotykałem nowych ludzi, i tak poznałem między innymi Kasa i Wygę oraz dwa lata starszego ode mnie Maćka o wdzięcznym pseudonimie Kot. Szybko znaleźliśmy wspólny język, gdyż Maciek również bardzo interesował się hip-hopem, choć jego pasją było graffiti. Zresztą od razu nas tym zaraził. Po kilku miesiącach założyliśmy nasze pierwsze crew BDC, czyli Brigade De Combat. Maciek był pomysłodawcą nazwy; niestety, moja znajomość języka francuskiego kończy się na filmach dla dorosłych.
Wspomniałem o graffiti, więc muszę się przyznać, że w przeciwieństwie do Kota byłem kompletnym beztalenciem i moja rola ograniczała się wyłącznie do stania na czatach, co i tak robiłem nieudolnie. Na trzeciej czy czwartej akcji udało mi się wprawdzie ostrzec ziomków, ale sam dałem się złapać. Byliśmy na tyle głupi, że do malowania wybraliśmy ścianę bloku na naszym osiedlu. Przez kolejny tydzień, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, musiałem zamalowywać białą farbą wszystkie widniejące tam napisy. Chłopaki mieli straszny ubaw, patrząc, jak zapieprzam z wałkiem i zamalowuję kibicowskie hasła białymi kwadratami. Jeszcze większą bekę mieli, kiedy skończyłem, gdyż wszystkie bazgroły przebijały przez białą farbę, dając efekt nieporównywalnie gorszy niż przed malowaniem. Na tym skończyłem śmieszną karierę grafficiarza, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to właśnie rap będzie moją profesją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki