Читать книгу Kronika Strasznego Dworku czyli Wakacje z Dziewuchami - Adriana Johnson - Страница 7
Rozdział drugi Niespodzianki
ОглавлениеRozdział drugi
Niespodzianki
Maj tego roku nieoczekiwanie uradował mieszkańców Wysp Brytyjskich ciepłymi dniami i całkiem sporą dawką słońca. Każdą wolną chwilę spędzałam więc w ogrodzie, starając się, aby już niedługo rozkwitł różnobarwnym kwieciem.
Na punkcie ogrodu miałam prawdziwego hysia i każdy mógł to potwierdzić. Regularnie wizytowałam dwa lokalne sklepy ogrodnicze, biegałam między regałami jak szatan, wyławiałam łakomym okiem prawdziwe florystyczne perełki, wydawałam na nie fortunę, a potem targałam je do domu pieszo, w związku z ciągłym brakiem prawa jazdy. Sama śmiałam się z siebie, że jak tak dalej pójdzie, to będę mieć mięśnie jak Pudzian. Musiałam w dodatku nieść siaty z sadzonkami w wyjątkowo dziwacznych pozach, żeby się roślinki nie połamały w trakcie transportu.
Pewnie że byłoby łatwiej podjechać do ogrodniczego samochodem, ale Rośka na takie zakupy przezornie nie namawiałam, bo dostałby niechybnie zawału, patrząc na moje szaleństwo i rozrzutność. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, jak słusznie głosi mądrość ludowa. Biegałam więc sama po nowe sadzonki, kosze i donice, Rosiek żył w błogiej nieświadomości, a nasz ogród i patio piękniały w oczach.
Właśnie… ogród kwitł w wiosennym słońcu, a ja wewnętrznie usychałam jak jesienny liść. Wszystko to z powodu wiszącego nade mną drugiego egzaminu praktycznego z jazdy. Pierwszy oblałam z hukiem prawie rok temu, jeżdżąc po rondzie slalomem i cudem tylko nie doprowadzając do gigantycznej kolizji. Musiałam przyznać sama przed sobą, że nastawiłam się na kilka kolejnych podejść, zanim w końcu zdobędę upragnione prawko. Wszystko przez moje roztargnienie i nerwowość za kierownicą.
Bardzo chciałabym uplasować się gdzieś pomiędzy czterema podejściami Madzi (co stanowiło dotychczasowy rekord wśród Dziewuch, a więc moich czterech najbliższych przyjaciółek), a sześćdziesiątką mojej sąsiadki, pani Fisher, która w tym właśnie wieku zdobyła swoje pierwsze prawo jazdy. Ponoć urządzono z tej okazji monumentalną fetę. Certyfikat świadczący o zdanym egzaminie wręczył jej sam burmistrz Higham Ferrers, a potem wszystko opisano w lokalnej gazecie. Znając swoje możliwości, miałam szansę pobić jej rekord.
— Czy ktoś tam jest?! — usłyszałam rozpaczliwy i ponaglający głos, najprawdopodobniej należący do mojego własnego dziecka, które zapewne chciało dostać się do domu po szkole. Zupełnie straciłam poczucie czasu w tych chwaściorach za garażem, które akurat dziś, dzień przed egzaminem, postanowiłam absolutnie koniecznie wykarczować.
— Już idę! — wrzasnęłam w odpowiedzi, wynurzając się spod ogromnego krzewu dzikiej jeżyny, której kolce przypominały małe sztylety.
Droga z boku domu zarosła bujnie pokrzywami, których nawet nie zamierzałam tknąć do czasu, aż Rosiek zadeklaruje wyłożenie ścieżki kostką brukową. Pokrzywy działały na intruzów lepiej niż ogrodzenie z drutu kolczastego. Nikt nie miał ochoty przedzierać się przez wysoki na ponad metr gąszcz, żeby dostać się do domu od tyłu.
Otworzyłam drzwi Adamsowi, a ten, patrząc na mnie, cofnął się o dwa kroki z niepewną miną.
— Co? — spytałam podejrzliwie.
— Wszystko w porządku? — odpowiedział pytaniem syn z wyraźną troską w głosie, więc natychmiast zawróciłam do lustra.
Niepokój dziecka był rzeczywiście uzasadniony. Wyglądałam jak żeńska wersja czarodzieja Radagasta z Władcy Pierścieni, czyli niezbyt schludnie. Włos wzburzony, we włosach liście, a nawet… Fuj! Zdechłe muchy i pająki. Twarz umorusana i czerwona jak piwonia.
— Ojej, no… Pielę! — wyjaśniłam, starając się wyjąć wszystkie zdechłe owady z rozczochranych włosów.
— Sama?
— Sama. A z kim?
— Bo ja słyszałem męski głos — odpowiedział Adam tonem detektywa, zapuszczając żurawia do ogrodu.
— Ach! — Zaśmiałam się w nagłym olśnieniu. — To był Krzysztof Gosztyła!
— Hę? — Adam w napięciu skanował wzrokiem ogród niczym komandos.
— Audiobooka słuchałam. Relaksuję się, rozumiesz, przed jutrzejszym egzaminem z jazdy.
— A ponoć cały dzień miałaś studiować kodeks drogowy — mruknął pod nosem syn, rzucając szkolny plecak pod schody.
— Zmiana planów. Postanowiłam wyprzeć ze świadomości wszystko, co jest związane z jutrzejszym egzaminem. Byłabym wdzięczna, gdybyś się dostosował.
— W porządku — zgodził się, wzruszając ramionami. — Rozumiem. Egzaminu nie ma. To znaczy kto nie ma, ten nie ma. Ja na przykład mam jutro test z matmy… Mogę wafelka?
Chociaż myśl o egzaminie co jakiś czas dobijała się do mojej świadomości, wywołując nieprzyjemne załamanie w żołądku i drżenie kończyn, to jednak konsekwentnie tę niechcianą myśl odpychałam.
Byłam całkiem niezła, jeśli chodzi o wypieranie nieprzyjemnych myśli z głowy. Moja kuzynka Lusia twierdziła nawet, że byłam mistrzynią wyparcia. Doszła do takiego wniosku kilka lat temu, kiedy pewnego dnia wpadła do mojego rodzinnego domu na kawę i pochwaliła się nowymi okularami.
— Jak chcesz, to przymierz — powiedziała wtedy, ściągając na chwilę swoje szkła w modnych oprawkach i podając mi je. — Powiem ci, wcale mi się nie wydawało, że tak kiepsko widzę, dopóki okulista nie wyprowadził mnie z błędu.
— Ja mam bardzo dobry wzrok — odrzekłam z przekonaniem, udając, że nie widzę wyciągniętej ku mnie dłoni.
— Mówię ci, przymierz. Wcale nie mam dużej wady, ale w tych szkłach widzę po prostu doskonale — przekonywała kuzynka, a widząc mój opór, sama nałożyła mi okulary na nos.
Wyjrzałam przez okno na aleję kasztanową przed domem rodziców i skupiłam wzrok na starodawnej latarni.
— Ojej! — wykrzyknęłam w szczerym zachwycie. — Jak wszystko dobrze widać! Spójrz na te zdobne metalowe zawijasy oplatające klosz lampy…! A te liście na kasztanowcu… jakie wyraźne…! Zaraz, zaraz… Czy ja widzę na nich krople deszczu?!
— Ha! Mówiłam ci! — parsknęła Lusia z satysfakcją.
Przez chwilę zabawiałam się, koncentrując wzrok na tym samym szczególe za oknem, raz w okularach, a raz bez.
— Niezwykłe — przyznałam.
— Wcale nie takie niezwykłe — odpowiedziała kuzynka. — Po prostu musisz się wybrać do okulisty.
Uśmiechnęłam się pobłażliwie, zdjęłam okulary, chwilę nimi pomachałam, zmrużyłam oczy i zadałam pytanie, którego zapewne nie powstydziłby się nawet ekspert w tropieniu teorii spiskowych, Antoni Macierewicz:
— Tylko ciekawe, który obraz jest prawdziwy…?
Pamiętam, że Lusia załamała wtedy ręce i potrząsnęła głową z rezygnacją.
— Muszę ci przyznać, moja droga Ado, że jeśli chodzi o sztukę wyparcia, to jesteś jedynie o jeden szczebelek niżej niż moja własna matka, która jednakże jest w tej dziedzinie arcymistrzynią. Maleńki szczebelek… Nie wiem, czy powinnaś się cieszyć, czy też nad sobą użalić.
Oto jeden z krążących po rodzinie przykładów. Podobno ciocia Mirabela strasznie chrapie, ale zawsze temu stanowczo zaprzecza, więc pewnej nocy jej mąż, a mój wuj Albin, postanowił ją nagrać na dyktafon, który przypadkowo pozostawił poprzedniego wieczoru na stoliku obok łóżka. Nagrał dobre pięć minut, a że ciotka tej nocy chrapała niczym drwal, to tak się przy tym ubawił, że bez problemu usnął. Rano odtworzył nagranie małżonce, a ona powiedziała kategorycznie, że to nie jest jej chrapanie. Co wiecej, zasugerowała, że to wuj sam siebie przebudził swym chrapaniem w nocy, następnie się nagrał, jak chrapał, a teraz bezczelnie szkaluje jej imię.
Po wykarczowaniu nieużytku za garażem zamiotłam patio. Następnie pojechałam rowerem do sklepu ogrodniczego i kupiłam preparat, który według zapewnień producenta skutecznie odstraszał ślimaki.
Byłam w stanie zimnej wojny z tymi oślizgłymi skurczybykami, które pod osłoną nocy zjadały młodziutkie krzaczki dalii, lilie i aksamitki. Miałam przy tym spory dylemat — nadal odstraszać czy jednak zacząć eliminować szkodniki na amen, a ta druga możliwość była nadzwyczaj kusząca. Sól na nie nie działała, podobnie miedziane opaski na donice i korytka, które rzekomo są nie do przejścia dla tych śluzowatych kreatur. Widocznie te moje były nadzwyczaj odporne. W końcu jednak względy humanitarne kolejny raz wzięły górę i wybrałam odstraszający granulat, dając tym łajzom ostatnią szansę na załatwienie sprawy w sposób nieostateczny.
Po powrocie do domu nakarmiłam wygłodniałą rodzinę i zwierzynę, a następnie zmyłam naczynia, wyprasowałam i złożyłam pranie, a wszystkie te czynności wykonywałam, słuchając jednocześnie audiobooka: bardzo mocno skupiając się na fabule.
Tylko zdawkowo poinformowałam o swoich poczynaniach przyjaciółki na naszym grupowym czacie na Messengerze, nie puszczając pary z ust na temat jutrzejszego egzaminu, o którym Dziewuchy wiedziały tylko tyle, że miał się odbyć „wkrótce”. Wyszłam z założenia, że o czym się nie mówi, tego nie ma. Wieczorem obejrzałam z Rośkiem serial kryminalny na BBC, a następnie już w łóżku czytałam tak długo, aż padłam.
*
Ada: Dziewuchy! Zdałam!!! Zdałam!!!
Ana: Ale co???
Ada: O Jezu, zdałam! Zdałam!!! Wciąż nie wierzę!
Madzia: Hurra! Hurra! Ale co? Co? Czyżby egzamin na prawko???
Ada: TAK! TAK! O matko! Jak ja to zrobiłam?!
Kasia: Brawo! Mistrzyni! Zawsze w Ciebie wierzyłam.
Angie: Ale przecież miałaś zdawać w piątek? A dziś jest dopiero czwartek!
Ana: No właśnie. Jestem pewna, że pisałaś o piątku. Dlatego nie załapałam od razu.
Ada: Bo ja Wam napisałam, że egzamin jest pod koniec tygodnia… Same sobie dopowiedziałyście, że w piątek. To już nie moja wina. A ja wcale nie bujałam. Tylko chciałam zdjąć z siebie odrobinę stresu. Jakbyście mi wszystkie słały wczoraj słowa wsparcia, to ja bym wiecznie myślała o tym cholernym egzaminie i nie mogłabym się zrelaksować… O rany! Zostałam kierowcą!!! Legalnie! Wierzycie???
Kasia: Zuch! Jestem bardzo dumna! To teraz opowiadaj, jak było.
Ada: Dziewuchy, wszystko zrobiłam inaczej niż na poprzednim teście. Przede wszystkim prawie nikt nie wiedział dokładnie, kiedy był egzamin. Zero czytania podręcznika, powtarzania, nic! Nawet trampki założyłam inne. I mam nową szczęśliwą koszulkę. Ma ona wprawdzie trochę niestosowny napis, szczególnie jak na egzamin (PIEPRZYĆ ZASADY!), więc zakryłam go czarną kamizelką, którą… (I to jest kolejna niespodzianka, moje drogie dziewczęta!) jestem w stanie zapiąć na wszystkie guziczki! Wciąż się ciut z tyłu wznosi, ale… Oznacza to niezaprzeczalnie, że ćwiczenia na ujędrnianie brzucha pomagają! La la la la… A co u Was? Bo ja tu tak tylko o sobie…
Kasia: Nie jestem w stanie dziś przyćmić Twojego fenomenu.
Ana: Ani ja. Siedzę właśnie nad jakimiś gównianymi korektami. A, no i Valeria się wprowadziła wczoraj. Tyle o mnie.
Angie: Siedzę u dentystki, nic spektakularnego.
Madzia: A ja właśnie idę po Suzie do szkoły… Ana, czy ja dobrze widzę? I Ty tak cicho siedzisz?!
Angie: VALERIA CO ZROBIŁA??!
Ana: No, wprowadziła się. I chuj. Nie wiem, co z tego wyniknie. Niech się dzieje wola nieba. Chociaż powiem Wam, wczoraj śniło mi się, że robiłam kupę. A kupa to przecież dobry znak.
Ada: O ile narobi na człowieka gołąb! Chociaż mnie osobiście jako dobry znak jawi się raczej czterolistna koniczyna, słoń z podniesioną trąbą albo końska podkowa, ale co ja tam wiem.
Angie: Ja też mam wątpliwości. Wydaje mi się, że kupa oznacza jakieś męskie pragnienia… Aż zajrzę do sennika.
Ana: Co by nie było: kupa to kupa. Wysranie się przynosi ulgę. Innymi słowy: kupa to wysranie czegoś, co w życiu przeszkadzało. A mnie uwierało, że nie jesteśmy w pełni razem.
Ada: Wymowne, muszę przyznać. Bardzo, bardzo… wymowne.
Madzia: Normalnie aż usiadłam! Aniu, no to… powodzenia! Rozumiem, że wszystkie grzeszki Valerii zostały niniejszym wymazane z kartoteki?
Ana: No cóż, można powiedzieć, że się zrehabilitowała. Było, minęło. Wybaczyłam jej.
Ada: Dziewuchy, przecież my to musimy koniecznie obgadać! Planujcie sobie urlopy na sierpień. Zapraszam Was na wakacje na wyspę Skye.
Angie: Ale serio?! Ekstra!
Ada: Serio, serio. To może być niepowtarzalna okazja. Pamiętacie przecież, że w przypadku Strasznego Dworku wciąż obowiązuje zasada: kochaj albo rzuć. A zegar tyka…
Ana: No i tak sobie właśnie pomyślałyśmy z Valerią! Albo bądźmy razem, albo sobie nie zawracajmy dupy. Czy dup…? Więc się wprowadziła.
Ada: No to niech Wam to wyjdzie na zdrowie! A tymczasem ja, jako młody kierowca, jadę z rodziną świętować. Mowy nie ma, żebym w takim pięknym dniu gotowała obiad! A, czy już Wam mówiłam, że w tym uniesieniu kupiłam bilety dla mnie i Adaśka do Polski??? Kasia i Angie — za dwa tygodnie będę z Wami jadła naleśniki w „Manekinie”. Tylko nie mówcie nic mojej mamie, jak na nią przypadkiem wpadniecie, bo to ma być niespodzianka!
*
Dwa tygodnie później przechadzałam się uliczkami toruńskiej Starówki i gęba mi się śmiała od ucha do ucha, mimo że niedawno wyszłam od dentysty i wciąż miałam nieco zdrętwiałą szczękę.
Kręciłam się w pobliżu Osiołka przy skrzyżowaniu ulic Szerokiej z Żeglarską, gdzie umówiłam się z przyjaciółkami, co chwilę niecierpliwie zerkając na zegar na ratuszowej wieży. Spotkania na żywo to była nie lada gratka. Na co dzień musiałyśmy się zadowolić tekstami na Messengerze.
Pierwsza pojawiła się Kaśka i od razu wpadłyśmy sobie w objęcia. Wyglądało na to, że przyszła tu wprost z oficjalnego spotkania, bo wciąż miała na sobie szarą garsonkę i buty na obcasach, do których z zasady odczuwała pewną niechęć. Może i noga prezentowała się ładniej i bardziej elegancko na pewnym podwyższeniu, ale za jaką cenę?! Wielbicielce wygodnego obuwia sportowego cena ta wydawała się często zbyt wysoka i nieproporcjonalna do zysków.
Angie dołączyła do nas po piętnastu minutach, zaczerwieniona na twarzy od pospiesznego marszu i z rozwianą fryzurą.
— Wybaczcie! Interesy! — usprawiedliwiła się po krótkim powitaniu nasza bizneswoman, poprawiając na nosie okulary. — A to co?! — spytała w następnej chwili, oskarżycielsko celując palcem w mój brzuch.
— Yyyy… — wymamrotałam, całkowicie zbita z pantałyku.
Nie do końca wiedziałam, o co jej chodzi. Nie musiałam jednak długo czekać na rozwiązanie zagadki.
— Brzuch ci wywalił, jakbyś była w ciąży! — poinformowała mnie radośnie, a mnie zatkało.
— Gdzie idziemy na kolację? Do „Manekina”? — spytała Kaśka, ratując sytuację.
— A ja nie wiem. Dostosuję się — obiecała skwapliwie Angie. — Może być „Manekin”… Aczkolwiek ja chyba nie będę nic jadła, bo zanim się wybrałam na kawę z kontrahentem, zjadłam w domu potężny obiad. Wyobraźcie sobie, robiłam dziś po raz pierwszy tartę ze szpinakiem. Rodzina w kulinarnym zachwycie! Adzik, czy to właśnie ta kamizelka, która już rzekomo się dopinała? Kasiu, przyjechałaś autem? Będę mogła się z tobą zabrać do domu? Bo mój samochód u mechanika… Jakieś czujniki cofania wymieniają. Mówię wam, stale coś. Oszaleć można.
Przyjaciółka trajkotała jak nakręcona, gdy dziarskim krokiem zmierzałyśmy w stronę ulicy Wysokiej, gdzie znajdowała się nasza ulubiona naleśnikarnia. Zadawała dziesiątki pytań, wcale przy tym nie oczekując odpowiedzi, o czym przekonałam się, próbując co jakiś czas bezskutecznie wtrącić zdanie. Na domiar złego Angie co chwila rzucała okiem w stronę mojego brzucha i niedopiętej kamizelki.
— Proszę mi nie dokuczać, bo to żadna ciąża, tylko co najwyżej kapusta, którą zjadłam przed wyjściem do dentysty — powiedziałam godnie, starając się nie okazać urazy, choć w środku już się we mnie trochę gotowało. — Być może trochę mnie wzdęło…
— Być może?! Och, biedaczko! — wykrzyknęła Angie ze szczerym współczuciem. — Chcesz powiedzieć, że to cię tak sadzi…?! Ale byłaś już szczuplejsza, no nie? Przyznaj się. Byłaś! — drążyła, w najmniejszym nawet stopniu niezrażona moją miną.
— Jeśli chodzi o kamizelkę, to zwyczajowo powinna mieć jeden guzik od dołu rozpięty — zagadała Kasia koncyliacyjnie. — A jak są rozpięte dwa, jak u Ady, to znaczy ewidentnie, że mama kulinarnie dogadza dziecku i tylko się z tego cieszyć. W końcu nie ma jak u mamy! Siadamy w środku czy na zewnątrz?
— Ach, mnie wszystko jedno. Decydujcie, dziewczyny! — rzekła okularnica ugodowo. — Ja się dostosuję. Mówiłam wam przecież, że wcale nie jestem głodna.
— To może w środku? — zaproponowałam, wspinając się po schodkach prowadzących do znajomego i lubianego wnętrza. Ledwie jednak znalazłyśmy się w lokalu, Angie znacząco zmarszczyła nos.
— Nie, nie, dziewczyny… Tu się przecież nie da wysiedzieć! Piekielna duchota bije od tych patelni. Chodźmy na zewnątrz… Co by pan polecił, jeśli chodzi o zimne drinki? — spytała kelnera, gdy tylko znalazłyśmy odpowiedni stolik. Patrzyła przy tym na młodzieńca bardzo przenikliwie, aż dziw, że jej oczy nie przewierciły na wylot szkieł okularów.
— Serdecznie polecam specjalność naszego baru: mojito. Drink idealny przy tej pogodzie — odpowiedział pewnie chłopak.
— Taa, jasne… — mruknęła. — Z całą pewnością ta wasza specjalność, jak pan to określił, nawet nie stała w pobliżu prawdziwego mojito! Poproszę jakieś dobre piwo beczkowe. — Po tym, jak oberwało się kelnerowi, Angie przeniosła wzrok na mnie. Aż się wzdrygnęłam wewnętrznie, ale szczęśliwie przeszłyśmy na bardziej neutralny grunt. — Jak tam, Ado, niespodzianka się udała? Jak mama zareagowała na twój widok? Musiała być przeszczęśliwa, co?
— Ach — rozpogodziłam się natychmiast i opowiedziałam dziewczynom z detalami, jak mama, nie oczekując o tej porze żadnych gości, wyjrzała nieufnie przez judasza i zobaczywszy w ciemnym korytarzu zarys dwóch postaci, od razu się nastroszyła, myśląc, że to świadkowie Jehowy znów chcą ją nawracać. Uchyliła więc drzwi i ukazała nam się w tej szparze wielce niezadowolona. Patrzyła na nas dobre kilkanaście sekund, zanim do niej dotarło, że oto stoi przed nią córka i ukochany wnuczek.
Kolacja upłynęła w przyjemnej atmosferze, pewnie dlatego, że mój brzuch, będący dziś z niewiadomych względów solą w oku przyjaciółki, nie był widoczny zza stołu. Angie miała prawdziwe szczęście, bo nie dość, że ją lubiłam, to jeszcze odczuwałam dużą sympatię do własnej osoby i stać mnie było na to, aby docinki przyjaciółki traktować z przymrużeniem oka. Ostatecznie od kilku miesięcy wytrwale ćwiczyłam i pływałam, starając się jak najlepiej dbać o swoje ciało. Nawet mniejsza porcja jadu wymierzona w kogoś o nieco słabszej konstrukcji psychicznej mogłaby skutkować chęcią podcięcia sobie żył dowolnym tępym narzędziem.
Po kolacji postanowiłyśmy trochę pospacerować, do czego zachęcał ciepły majowy wieczór, ale nie zaszłyśmy daleko. Widząc wygodne rattanowe fotele wokół okrągłych stoliczków przed pierwszą napotkaną kawiarnią, od razu postanowiłyśmy na nich usiąść.
Wykorzystując moment, gdy Angie udała się do toalety, zastanawiałyśmy się z Kaśką, czy poza kawą uda nam się wepchnąć w siebie jeszcze jakieś lody. Po krótkiej chwili zdecydowałyśmy, że damy radę.
— Adzik, czy nasze wakacyjne plany są wciąż w mocy? — spytała Kaśka, gdy dostała swoją kawę. Pogoda ducha wręcz tryskała z jej oblicza i samą swoją obecnością oczyszczała atmosferę niczym tężnie w Ciechocinku.
— Tak, oczywiście! — potwierdziłam z żarem. — Wstępny harmonogram został już ustalony. W pierwszej turze na wyspę Skye jadą z nami Williamsowie. Znasz przecież Harriet. Już się pali do tego, aby być tam pierwsza przed wszystkimi i wraz ze mną przygotować pokoje na przyjęcie gości. Daję słowo, ta kobieta ma w sobie tyle pary, że spokojnie uruchomiłaby lokomotywę.
— Harriet mnie fascynuje — wyznała Angie, dołączając do nas i przywołując kelnerkę, która akurat kręciła się między stolikami. — Ja poproszę piwo. Duże. Żadnych soczków i, broń Boże, żadnej słomki! Uprzedzam z góry, bo mnie to niezwykle irytuje.
— Oczywiście. Żadnych słomek. Czy coś jeszcze? — Kelnerka uśmiechnęła się miło. Pomimo początku sezonu już zdawała się uodporniona na dziwaczne komentarze klientów. — Może skusi się pani na jakiś deser?
— Tylko piwo, dziękuję. Ile można jeść? — Bizneswoman przewróciła oczami. — Gdzie to wszystko pomieścić?! Ludzie! A wracając do Harriet… To jest taki typ, że tylko o niej książki pisać. Ja bym ją na przykład widziała jako główną bohaterkę mrocznego kryminału. Wy nie?
— Ale w roli ofiary czy mordercy? — spytałam, chichocząc, bo mnie się ten pomysł nadzwyczaj spodobał.
— Mordercy, rzecz jasna. Harriet nie nadaje się na ofiarę. Widzę ją jako bohaterkę zbrodni z namiętności.
— Dobra byłaby też w roli detektywa. Zwróćcie uwagę na to, że Harriet potrafi być w kilku miejscach jednocześnie — dopowiedziała Kasia, zacierając ręce na widok nadzwyczaj apetycznych pucharków lodów, które właśnie nam podano. Obdarzyłam deser takim samym błyskiem w oku. Oprócz setki innych rzeczy głęboka miłość do dobrego jedzenia była zdecydowanie tym, co nas z Kaśką łączyło.
— Chyba jednak będę się upierać przy roli morderczyni — rzekła Angie, z lubością sącząc zimny browar. — Posłuchajcie, jak to wspaniale brzmi: Harriet — samotny mściciel.
— Harriet upajająca się zemstą niczym obłokiem ulubionych perfum… — puściła wodze wyobraźni Kasia.
— Tylko jak ją nazwiemy na potrzeby literatury kryminalnej? — zastanawiałam się, wodząc dookoła oczami w poszukiwaniu inspiracji. — Wiem! — wykrzyknęłam entuzjastycznie, kiedy mój wzrok spoczął na skrzynkach z kwiatami, zawieszonych na pobliskim płotku: — Czarna Petunia! Powabna jak kwiat, ale o duszy mrocznej niczym czeluści kopalni węgla kamiennego…
Zainspirowane ideą Czarnej Petunii przez następne pół godziny dyskutowałyśmy na temat ulubionych literackich postaci kobiecych, do których nam najbliżej charakterologicznie.
— Powiem wam, że ja chyba mogłabym się z łatwością utożsamić z Joanną Chyłką, bohaterką prawniczych powieści Remigiusza Mroza. Nawet pod względem upodobań kulinarnych. Chyłka też jest mięsożercą i podobnie jak ja uważa, że lodówka nie powinna służyć do hodowli pnącz i wodorostów — oznajmiła Kasia. — Adzik wie, bo właśnie czyta audiobooka.
— Chyba słucha! — sprostowała Angie, dopijając piwo.
— Audiobooki się czyta uszami — wyjaśniłam uprzejmie, skrupulatnie ściągając łyżeczką resztki bitej śmietany ze ścianki pucharka.
— Dziewczyny, przyznam wam się do czegoś — powiedziała nagle Angie głośnym szeptem, rozglądając się za kelnerką, żeby zamówić kolejne piwo. — Od trzech tygodni nie jem słodyczy. Zero. Nawet mnie nie kusi. I schudłam już prawie cztery kilo!
Na te słowa rozjaśniłam się jak zorza. Zagadka rozwiązana! Alleluja! Angie nie stała się wredna bez powodu! Wystarczy tylko, że znów zacznie przyjmować cukier, i wszystko wróci do normy! Znowu będzie miłą osobą, która wspiera przyjaciółkę, zamiast jej wbijać sztylety między żebra z częstotliwością większą niż skróty wiadomości w TVN24. Pamiętałam doskonale z autopsji, że po zakończeniu trzynastodniowej diety kopenhaskiej musiałam kupić kilku osobom kwiaty na przeprosiny, bo byłam wtedy naprawdę nie do zniesienia i wiecznie zła jak osa.
— Czytałam ostatnio świetny artykuł — kontynuowała konspiracyjnym tonem, zupełnie nieświadoma mojego odkrycia. — Naukowcy przeprowadzili badania na szczurach i okazało się, że cukier uzależnia osiem razy bardziej niż kokaina! Stymuluje on produkcję serotoniny i… czegoś jeszcze. Zapomniałam teraz czego. W każdym razie ta serotonina poprawia nastrój i kiedy poziom cukru spada, nastrój też nam siada. Więc powstaje zaklęte koło: przyjmujemy cukier, żeby znów poczuć się dobrze. W następstwie tyjemy. Bardziej świadome jednostki odrzucają cukier. — Miałam wrażenie, że w tym miejscu okularnica ledwo powstrzymała się, aby nie wskazać na siebie palcem. — Nie wszyscy jednak są tak silni i dają radę na dłuższą metę oprzeć się nałogowi. Wtedy wpadają w depresję i znów sięgają po coś słodkiego na pociechę.
— Tak! — Uśmiechnęłam się rozanielona. — Tak! Znaczy to, że bez cukru nie jesteśmy szczęśliwi. Ba! Mamy syndrom odstawienia! Jesteśmy rozdrażnieni i mamy nastrój do dupy. I odgrywamy się na innych za to, że jedzą cukier. Genialne!
Kaśka zaczęła całkiem jawnie chichotać, bo podążała za moim tokiem myślenia jak po sznurku. Angie natomiast nie zwracała na mnie uwagi i dalej drążyła temat białej śmierci.
— Tak więc szczury, które zdążyły przyzwyczaić się przez kilka tygodni do dużych dawek cukru i nagle zostały go pozbawione, zachowywały się jak narkomani na głodzie. Podobno kiedyś też przeprowadzono podobny eksperyment na myszach. Wyobraźcie sobie, że gotowe były wytrzymać bolesne elektrowstrząsy, aby tylko dostać potem porcję czekolady!
— Przerażające! — Kasia pokręciła głową z podejrzanie poważną miną.
— Prawda? — podchwyciła wojująca z cukrem przyjaciółka. — A dajcie spokój, ja nie chcę być zniewolona! Dopamina! Przypomniało mi się. Dopamina to ten drugi neuroprzekaźnik poprawiający nastrój.
— Zgadza się — przyznałam, nagryzając maleńkie ciasteczko, które podano mi wraz z kawą. — Od czasu, gdy okazało się, że Rosiek ma fatalne wyniki krwi, też bardzo ograniczył spożycie soli i cukru.
— Ale ciebie to, widzę, kompletnie nie rusza? — wycedziła Angie przez zęby, zaraz po tym jak wytrąbiła kolejne piwo, w którym zawartość słodu najwyraźniej jej nie przeszkadzała.
Tego już było za wiele. Ciastko utknęło mi w gardle, a moje wewnętrzne rozwścieczone ja zerwało się z rattanowego fotela, a następnie rozerwało Angie na małe, krwawe kawałeczki niczym mściwa Czarna Petunia. Tymczasem moje uzewnętrznione i ekstremalnie tolerancyjne ja zrobiło kilka głębokich wdechów, po czym wyszło do toalety.
Spoglądałam na siebie w pomazanym lustrze wychodka, ciężko wzdychając. Chyba miałam już dość. Czas wracać do mamy. Zjem sobie na noc śledzia w oleju, zagryzę go pajdą chleba ze smalcem, wciągnę jakiegoś gołąbka, o ile Adams już wszystkich nie pożarł, a na deser skonsumuję kawałek sernika. Tak! Zrobię to dla Ojczyzny, dla świata, ba, dla ludzkości całej! Nie chcę być chuda, niedocukrzona i wredna.