Читать книгу Kronika Strasznego Dworku czyli Wakacje z Dziewuchami - Adriana Johnson - Страница 8
Rozdział trzeci Plany, strategie i wyładowania nieatmosferyczne
ОглавлениеRozdział trzeci
Plany, strategie
i wyładowania
nieatmosferyczne
Doświadczenia ostatnich kilku dni dowodziły niezbicie, że nic nie wnerwia mojego męża bardziej niż prace remontowe we własnym domu. Oto bowiem przyszła kolej na wykończenie łazienki, której remont Rosiek zaczął prawie dziesięć lat temu. Od tego czasu moda zmieniła się kilka razy i teraz trzeba było dostosować to, co już było na ścianach, do tego, czego byśmy aktualnie chcieli.
Łatwo nie było. Małżonek prychał, pufał, miotał się, klął jak szewc i wyglądał jak wcielenie bożka wszystkich rozeźlonych. Nietrudno zgadnąć, że w tej postaci nie był wymarzonym towarzystwem. Całe szczęście miałam co robić, siedziałam więc w Narnii, jak nazywaliśmy nasz ogród zimowy, oddzielona od reszty domu solidnymi szklanymi drzwiami, i robiłam rozliczenie wydatków firmy za zeszły miesiąc.
Spajkuś leżał w ogrodzie, pod krzakiem różowej hortensji, i tylko czasem łypnął złym okiem na królika, który właśnie miał wychodne i brykał po świeżo skoszonej trawie. Pies w porze wiosenno-letniej był nadzwyczaj wyluzowany. Rzadko co go ruszało — ani króliki, ani pszczoły brzęczące mu nad uchem, ani mrówki maszerujące rządkiem wokół jego nosa. Jedynie żółwica Molly i koty sąsiadów wzniecały w nim żywsze emocje.
Około piętnastej, kiedy byłam gotowa do wysłania księgowemu płodów swych wysiłków, okazało się, że internet nie działa. Jakby tego było mało, przestała współpracować drukarka. Po kilku próbach zreanimowania ustrojstwa zaczęła we mnie wzbierać fala wściekłości i poczułam, że za chwileczkę wybuchnę. Wyszłam więc na patio celem przewietrzenia strapionej głowy i jak tak sobie stałam, to zaczynałam trochę żałować, że nie palę papierosów, bo jeśli wierzyć palaczom, to może by mi trochę nerwów zeszło wraz z wydmuchiwanym dymem. W zamian zjadłam cukierka.
Kątem oka zauważyłam, jak nasza wiekowa sąsiadka, pani Fisher, prawie zgięta wpół, sprawdzała stan swojego trawnika wzdłuż płotu. Dwa dni temu Rosiek zlitował się nad jej synem Gordonem, który niedawno złamał rękę, i skosił u nich trawę. Swoją drogą, pomimo dziewięćdziesiątki na karku, sąsiadka wciąż była całkiem żwawa, o czym świadczyły jej przedziwne wygibasy, które akurat miałam wątpliwą przyjemność obserwować.
— Dzień dobry, pani Fisher! — odezwałam się pogodnie, ściągając jednocześnie z linki wysuszone skarpetki. — Jak samopoczucie?
— No właśnie! — rzekła sąsiadka z wielką mocą i… jakby pretensją? — Kiedy w końcu twój mąż przyjdzie zabrać stąd swoją trawę?!
— Jaką trawę? — spytałam lekko zbaraniała, po czym nagle z głębi domu dobiegł mnie mocno poirytowany głos małżonka.
— Adaaaa!!! — darł się Rosiek, przy czym słowo „poirytowany” na określenie tonu, który właśnie usłyszałam, należało uznać za wyjątkowo grubymi nićmi szyty eufemizm.
— Przepraszam, muszę lecieć! — powiedziałam więc spiesznie do pani Fisher, a ta w odpowiedzi pokręciła głową wielce rozczarowana moją osobą.
Rosiek wyglądał jak ktoś, kogo ze złości właśnie zalała krew i to w sensie dosłownym, więc w pierwszej chwili patrzyłam na niego w osłupieniu. Łysa głowa ociekała mu czerwonymi smugami aż do skroni, podczas gdy on sam wciąż majstrował pod sufitem.
— Co się stało?! Przecież to trzeba jakoś zdezynfekować…! Złaź z tej drabiny!
— Kiedy nie mogę, bo muszę tu trzymać, żeby mi się nie przesunęło! Wkręty mi z rąk wypadły, więc cię wołam jak idiota… A ty mnie całkiem ignorujesz! — warczał mój mąż.
Zebrałam więc wkręty z podłogi, podałam mu, a kiedy umocował do sufitu to, co było do umocowania, spytałam znów, co mu się stało w głowę.
— Uderzyłem się w ten cholerny bojler! — wysyczał Rosiek, obdarzając urządzenie morderczym spojrzeniem. — Pod sufitem gorąco, krew mi oczy zalewa, pot po dupie cieknie… A jeszcze ciebie dowołać się nie mogłem!
— Przepraszam — mruknęłam bez cienia skruchy i przystąpiłam do dezynfekowania skaleczenia. — W ogrodzie byłam. Pranie ściągałam. Wtedy pani Fisher naskoczyła na mnie z pytaniem, kiedy zamierzasz przyjść po swoją trawę. Czy ty coś wiesz?
— Nawet mi nie przypominaj o tym babiszonie! — warknął Rosio, wciąż siedząc na krawędzi wanny i spoglądając w mój dekolt. — Zaczepiła mnie wczoraj przed domem i spytała, kiedy zabiorę swoją trawę. Więc jej powiedziałem, że to nie moja trawa, tylko ich. Ja ją tylko skosiłem i jeszcze zapakowałem w worek, a nawet położyłem obok kosza na odpadki organiczne.
— No wiesz…? — Kręciłam głową z niedowierzaniem, aczkolwiek ciut rozbawiona. Pani Fisher była do tego zdolna, rzecz pewna.
— Ona na to, że skoro skosiłem trawę w ich ogrodzie, to teraz jest to moja trawa i mój problem.
Parsknęłam w odpowiedzi, zauważając jednocześnie, że spoglądanie na mój biust z bliskiej odległości działa na Rośka wręcz terapeutycznie. Dzięki temu był w stanie wypowiadać się na wyjątkowo drażliwy temat pani Fisher z niezwykłym jak na niego spokojem. Czytałam gdzieś, że jeśli kobieta na chwilę odsłoni piersi w czasie największej nawet kłótni ze swoim partnerem, to on automatycznie schodzi z tonu i jest duża szansa na natychmiastowe zażegnanie awantury.
— Jeśli jeszcze raz mnie o to zapyta, to przysięgam, że wepchnę jej to siano w tyłek i jeszcze zatkam pompką do roweru! A tobie jak idzie z rozliczeniem?
— Rozliczenie zrobione. Internet się wprawdzie zawiesił, ale jak zresetowałam router, to wszystko poszło w końcu do księgowego… Za to teraz mam problem z drukarką! Francy jednej cartridge z tuszem się nie podoba i nie chce mi nic wydrukować! Ech, chyba zostawię to drukowanie na później, a w zamian wyżyję się na odkurzaczu…
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Podczas sprzątania w Narnii odkryłam, że w rogu parapetu, zaraz za lodówką, spaceruje sobie w najlepsze dość liczna grupa skrzydlatych mrówek. Pognałam więc do szafki po specjalny proszek, obsypałam nim szczodrze parapet, a czekając na jego zabójczy efekt, włączyłam odkurzacz i zabrałam się za usuwanie psiej sierści z czerwonej sofy. Nagle odkurzacz ucichł znacznie, jakby był tylko na częściowych obrotach, a potem warknął. W przeczuciu najgorszego szybko odłączyłam go od sieci.
— Co tak śmierdzi?! — spytał Rosiek, materializując się znienacka obok mnie z wiertarką w ręce.
— Chyba się właśnie silnik spalił… — wyjęczałam, padając bez sił na sofę. Miałam ochotę się rozpłakać. — Mnie też zaraz szlag trafi, zobaczysz. Dokładnie jak ten odkurzacz. Nic mi dziś nie idzie!!!
— Nie martw się, kochanie. Kupimy nowy — powiedział Rosiek kojąco. — Idź, usiądź w ogrodzie i się zrelaksuj… Taki dzień, że wszystko idzie jak po grudzie. Ja już też przerwałem robotę, bo mam dość. Zaraz poszukam w necie jakiegoś przyzwoitego dysona…
Spojrzałam na niego podejrzliwie, bo zrobił się nagle tak wyluzowany, jakby sobie coś cichcem zapalił. Odprowadzałam go wzrokiem, gdy tanecznym krokiem oddalał się do saloniku, zapewne po to, żeby zasiąść w ulubionym fotelu naprzeciwko telewizora.
Też starałam się zrelaksować, ale mi za cholerę nie szło. Musiałam wyłączyć audiobooka, bo myśli były tak rozbiegane, że umysł nie dawał rady zrozumieć dialogów. Jeśli w tej sytuacji nie pomogą Dziewuchy, to ja już nie wiem, co pomoże! Postanowiłam zrobić kawę i pokonwersować z przyjaciółkami w ramach terapii. Przedtem zajrzałam na chwilę do saloniku i zauważyłam, że Rosiek przysypia nad swoim iPadem. Zapewne poszukiwania odkurzacza na eBayu śmiertelnie go znużyły. Zrobiłam więc kawę latte tylko dla siebie i uruchomiłam Messengera.
Angie: Szlag! Właśnie byłam na inspekcji w warzywniku i, niestety, nie wszystko mi wzeszło. Cały rządek fasoli pusty!
Ana: Pewnie nasiona były do niczego.
Angie: No cóż, część nasion była z poprzedniego roku, przyznaję. Ale czy to powód??? Mówią, że organizmy żywe mogą przetrwać całe lata w wiecznej zmarzlinie, czy w jakichś morzach kwasu solnego na księżycu Jowisza, a moje nasionka nie przetrwały nawet jednej zimy w szopce?! No proszę was!
Kasia: Pewnie masz tam warunki hiperekstremalne, Angie.
Ana: Powiem Wam, mnie też nosi. Cały dzień użerałam się w robocie z debilami, wróciłam do domu i dostałam okres! A planowałyśmy z Valerią popływać wieczorem w morzu! Jeszcze na dokładkę zauważyłam, że te kurwy, mszyce, pożarły żywcem drzewko cytrynowe! Zrobiłam oprysk z mydła i tak czyszczę liść po liściu… Mam ochotę komuś przypierdolić.
Kasia: No dobra. To i ja się wygadam — właśnie straciłam fortunę na wymianę progów w aucie. Niemniej miałam miłe poczucie spełnienia, bo już im się dawno należało. Radość nie trwała jednak długo, bo w drodze z warsztatu do domu wysiadła klimatyzacja!!! W taki upał! Dodatkowo podczas dramatycznej próby ugotowania obiadu dla siebie i mojej szanownej rodzicielki zorientowałam się, że piekarnik wcale się nie nagrzewa!!! Co jeszcze? Pytam się ja?!
Ada: Dziewczyny, to chyba wszystkie mamy taki szalony dzień! U mnie dziś też nic nie idzie.
Kasia: Zen, dziewczęta. Zen!
Ana: Dzień na zen. Kurwa.
Angie: No pięknie! Zamiast papryką posypałam mięso cynamonem! Myślicie, że jak rodzinie nie powiem, to się sami zorientują?
Kasia: Zależy, czy szczodrą ręką podsypałaś mięcho. Ale ja bym szła w zaparte. Niech to oni myślą, że coś z nimi nie tak. Ty już dziś dość przeszłaś.
Angie: Racja, Kasiu! A u Ciebie co w końcu będzie na obiad?
Kasia: W związku z zepsutym piekarnikiem i chwilowym brakiem szans na pieczoną szynkę w miodzie naszła mnie wena na harce kulinarne i serwuję dziś kaszę gryczaną w formie nafaszerowanych nią pieczarek.
Ada: Ja nie mam głowy do gotowania. Rosiek ma jeszcze pomidorową z wczoraj, podam mu do tego koktajl z krewetek, żeby się dopchał. Przynajmniej się pozbędę tych śmierdzieli z lodówki. Krewetek znaczy. A dzieciorom usmażę naleśniki. Truskawki na deser, nie będą fikać.
Angie: À propos truskawek, dziewuchy! W zeszły weekend zrobiłam taki pyszny deser, że nawet teściowa rozpływała się w zachwytach. Takie jakby truskawkowe tiramisu… Sama wzięłam dokładkę, przyznaję się bez bicia.
Ada: Angie… czy to oznacza, że znów przyjmujesz cukier???
Angie: Wstyd się przyznać, kurczę blaszka, ale tak… przyjmuję. Od jakiegoś tygodnia.
Ada: Alleluja!
Angie: Ech, powiedziałam sobie, a co ja, kurna, jestem? Męczennica? W dodatku Michu mi strasznie przysrywał, że na głodzie jestem niesamowicie wręcz upierdliwa i wredna. No, wiecie co?! Takie słowa od własnego męża?
Ada: Hm…
Angie: Więc jeśli byłam kiedykolwiek wredna wobec Was, to najgoręcej przepraszam. Można to usprawiedliwić okolicznościami.
Ada: Dziewuchy, nie uwierzycie, kto właśnie pojawił się na moim podwórku! Piąta, brakująca do kompletu, Dziewucha! Ciekawe, jaka jest jej historia…
Madzia, która od ponad roku mieszkała ze mną prawie po sąsiedzku, wyglądała jak urodziwa, nieduża, za to wyjątkowo żądna krwi Furia. Kiedy wyszłam ją powitać, wciąż starała się oprzeć swój rower o taczkę Rośka. W związku z tym, że jednoślad był wyjątkowo krnąbrny i nieustawny, Ruda cisnęła go w końcu na stertę worków jutowych.
— Matko! Czy ty chcesz mi powiedzieć, że przyjechałaś ze Stanwick rowerem? — zawołałam, łapiąc się za głowę.
— Grrrrrr!!! — Przyjaciółka parła prosto na mnie, aż musiałam uskoczyć w przejściu, żeby mogła wejść do środka.
— Nawet nie wiedziałam, że masz rower!
— A tak! — wysapała Madzia już w kuchni, siadając z impetem na drewnianej skrzyni na pranie, po czym dodała zjadliwie: — Liam mi zamówił. Taka, rozumiesz, niespodzianka…
— Świetnie!
— A ty widziałaś, jak on wygląda? Ten rower?!
— No jak? Bardzo fajnie wygląda.
— Ale on jest RÓŻOWY, do diaska! Wściekle neonowo różowy! Nawet moja Suzie ma ładniejszy! Zielony. Jak normalny człowiek, a nie jakaś cholerna Barbie… — Madzia westchnęła ciężko, a następnie spytała znienacka: — Aduś, masz może jakieś wino?
— Pewnie, że mam! Zawsze. — Uśmiechnęłam się słodko i dałam nura w czeluści witrynki z alkoholami. — Tylko nie mów, że to ten różowy pojazd tak cię zeźlił. Ostatecznie pięknie dowiózł cię na miejsce.
— I to w trzydzieści trzy minuty! — podkreśliła Madzia z pewną dumą, pukając w szkiełko zegarka. — Przyjechałam rowerem, bo nie miałam innego wyjścia. Liam zabrał Suzie do kina autem. Zaraz po tym, jak mi oznajmił, że już jutro znowu będę miała na głowie cały jego zespół! Odbiera ich o siódmej rano z lotniska!!! I co na to powiesz??? — Ruda przesunęła znacząco wzrok z butelki wina, którą dzierżyłam w dłoni, na swój pusty kieliszek. — Lej do pełna, Aduś. Napisałam Liamowi, żeby mnie odebrał wieczorem… Mnie i rower.
— I nic ci wcześniej nie wspomniał, że to planują? — wystękałam, z trudem wciskając korek w szyjkę butelki, po tym jak już napełniłam kieliszki.
— Bo wiedział, że się nie zgodzę! Szubrawiec! Więc mnie postawił przed faktem dokonanym. Zdrajca! Znów będę miała dom wariatów! — To rzekłszy, wychyliła jednym haustem całe wino i z impetem odstawiła kieliszek na kuchenny blat. — Ja na twoim miejscu bym się nie kłopotała tym korkiem…
— A co? Czyżby znów jakiś duży koncert mieli? — zainteresowałam się.
Liam był Irlandczykiem, podobnie jak cały jego zespół rockowy, w którym grał na klawiszach. Przeprowadził się do Anglii na życzenie ukochanej żony, aby była bliżej mnie, ale niestety, wszystko w życiu ma swoją cenę. Teraz Madzia musiała znosić pod swoim dachem obecność kumpli męża częściej, niżby sobie tego życzyła.
— Nie, tym razem pracują nad nowym materiałem na płytę, bo ktoś załatwił im studio nagraniowe na… sierpień. Więc teraz chłopaki przyjeżdżają tutaj z Irlandii, a potem Liam bierze urlop i jedzie z nimi do Dublina.
— Aaaa… — Kiwnęłam głową ze zrozumieniem.
— Słyszałaś, co powiedziałam?! — Ruda zdenerwowała się, niebezpiecznie balansując na krawędzi skrzyni. — Mają załatwione studio na sierpień!!!
— Ach! — zreflektowałam się. — To niedobrze.
— Na sierpień! — powtórzyła Madzia z goryczą. — Tym samym zrujnował nasze wspólne wakacje.
— Ale ty i Suzie wciąż przyjeżdżacie do Strasznego Dworku! — bardziej zakomunikowałam, niż zapytałam, z bardzo surową miną.
— Oooo, ja sobie tego nie odmówię, kochana, choćby nie wiem co! Tylko nie wiem, jak my to zrobimy organizacyjnie… Przecież jest jeszcze pies! I w jedną stronę to żaden problem, mogę jechać po prostu za wami na Skye, ale z powrotem? Zostanę tam jakieś dwa tygodnie, póki nas nie wywalicie, i co? Samotna podróż do domu. A jak ja sobie poradzę sama z Suzie i Malutkim?! To dobre dziewięć godzin jazdy! Wyobrażasz sobie tę dwójkę siedzącą grzecznie na tylnym siedzeniu? Bo ja nie!
Malutki był całkiem sporych rozmiarów golden retrieverem, którego Madzia dostała w prezencie od męża w zeszłą Gwiazdkę jako szczeniaczka. Teraz młody miał już dziewięć miesięcy i ważył tyle, co mały samochód. Dodatkowo na pewno miał ADHD, o które Madzia często posądzała również swoją pięcioletnią córkę.
— Oj tam, najwyżej zostaniecie z nami cały miesiąc. Tym sposobem pojedziemy razem i wrócimy razem — odpowiedziałam niefrasobliwie, powtórnie napełniając kieliszki.
— Taaaak? — Ruda w końcu nieco się rozjaśniła. — Ale macie tam dość miejsca? Nie będę nikomu zajmować łóżka? Och, mówię ci, Aduś, miałam dziś ochotę zdjąć strzelbę ze ściany, naładować ją śrutem i strzelić Liamowi w oba kolana za ten numer, który mi wykręcił! Dlatego musiałam przyjechać do ciebie i się rozładować.
— Bardzo słusznie uczyniłaś, kochana, bardzo słusznie — zapewniłam gorąco. — Wiele kobiet nie siedziałoby teraz w więzieniach za zbrodnie w afekcie na własnych mężach, gdyby w porę wsiadły na rower i pojechały napić się wina z przyjaciółką! A teraz idź sobie chwilę pogadaj z Rośkiem, bo ja muszę usmażyć dzieciakom naleśniki.
— FUCK, FUCK, FUCK!!! — Dobiegł nas spanikowany głos.
Wpadłyśmy z Madzią do saloniku jak dwa pioruny kuliste i ujrzałyśmy pobladłego nad swoim iPadem Rośka.
— Kochanie… — odezwał się mąż ze skruszoną miną — chyba musiałem przysnąć z tabletem w ręku i niechcący kupiłem na eBayu ciężarówkę…
*
Całe szczęście właściciel ciężarówki miał poczucie humoru i anulował transakcję po tym, jak Rosiek do niego zadzwonił i mu wszystko wytłumaczył. Nasz majątek nie powiększył się zatem o ośmiotonową scanię.
Madzia pomagała mi dzielnie w wieczornym podlewaniu kwiatów w ogrodzie, aczkolwiek wypełniona wodą po brzegi konewka nieco ją znosiła w różne strony.
— Ty, Aduś, a co to tam pływa w tych małych puszeczkach wkopanych w rabatę? — zapytała w pewnym momencie.
— Ślimaki pływają. — Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
— Co?! A jak one tam wpadły?
— Wpadły, bo zostały zwabione piwskiem, moja droga — odpowiedziałam, wyciągając z ziemi pojemniczek i opróżniając jego zawartość w kompostowniku, choć trochę mnie kusiło, aby je wywalić przez płot do pani Fisher. — W sumie dobrze, że pytasz, bo muszę im wymienić browar. W tym już pływają ze trzy dni i jak widzisz, pojemnik pełen. Już się pewno tam żadna kreatura nie zmieści. A to właśnie wieczorem i w nocy jest największa impreza.
— Chcesz powiedzieć, że topisz ślimaki w piwie?! — Ruda odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się łobuzersko, dokładnie tak, jak czyniła to jej córka.
— Nie było wyjścia! — Rozłożyłam ręce w geście bezradności. — Po kilku tygodniach bezskutecznego odstraszania i kilkakrotnej wymianie sadzonek na rabacie walka z tymi skurczybykami weszła w zabójczą fazę. Przeczytałam gdzieś, że ślimaki lubią piwo. Postanowiłam sprawdzić i okazało się, że faktycznie działa. Zamiast zasadzić się na młodziutki krzaczek dalii pędzą do pojemniczka z browarem… Cóż. Przynajmniej umierają szczęśliwe.
— Taaaa… Na pewno. — Madzia zachichotała.
— Z pewnością wolą to niż nafaszerować się zabójczą chemią, którą oferują w sklepach ogrodniczych — rzekłam z przekonaniem.
— Z pewnością to one by wolały nafaszerować się twoją dalią, hi, hi.
— Ale tak dobrze to nie ma — odparłam, napełniając na nowo pojemniczki piwem. — Wierz mi, próbowałam różnych mniej inwazyjnych metod, ale nic nie działało. Więc je teraz upijam…
— Rosiek się nie wkurza, że mu browar z lodówki podbierasz? — dochodziła dalej Madzia, po raz kolejny nawracając z pełną konewką.
— Trochę… — przyznałam. — Ale to już nie będzie długo trwało. Jak te roślinki podrosną, to ślimaki stracą zainteresowanie, bo one lubią tylko takie młodziutkie listeczki i łodyżki, takie z nich cwaniaki. — Uśmiechnęłam się pobłażliwie, ale zaraz potem spoważniałam, bo targnęła mną bardzo nieprzyjemna myśl. — Ty! Humanitarna śmierć to jedno, ale jeszcze tego brakowało, żeby się wieść rozniosła i wszystkie ślimaki z okolicy zaczęły ściągać do Hudsonów na piwo!
*
W połowie lipca w końcu pochyliłyśmy się z Harriet nad planem dworku, który opracowaliśmy z Rośkiem podczas kwietniowej wizyty na wyspie Skye, w celu teoretycznego ulokowania wszystkich gości w Leśnej Sadybie. Nie wiem, jak to możliwe, ale podczas miesięcy letnich Harriet była nawet bardziej zapracowana niż normalnie i w domu niemal nie bywała, więc żeby się z nią zobaczyć, musiałam przyjechać na farmę swoim niebieskim, kanciastym autkiem.
Ośmioletnie farmerskie dziecko o imieniu Daisy beztrosko skakało sobie na trampolinie, bardzo ubawione widokiem podskakującego w rytm jej skoków labradora o imieniu Rollo, który najwyraźniej został posadzony na owej trampolinie za karę. Zaparkowałam pod bramą i zauważyłam rozwścieczoną Harriet, wymachującą w jego stronę dwoma zaduszonymi indykami. Nieszczęsne ofiary Rolla majtały w powietrzu zwiędłymi szyjami, a mord w oczach farmerki natychmiast przypomniał mi o pomyśle obsadzenia Harriet w roli zimnokrwistej zabójczyni. Chociaż może raczej powinnam powiedzieć: pełnokrwistej. Farmerka zawsze biegała po farmie z prędkością strusia pędziwiatra i wcale jej w tym nie przeszkadzały wysokie do kolan kalosze i zazwyczaj dzierżone w dłoniach widły.
À propos strusia: niedawno Williamsowie wzbogacili swój inwentarz o młodego emu, którego nazwali Crazy Mike i chyba rzeczywiście trudno byłoby o trafniejsze imię dla tego sympatycznego, upierzonego szajbusa. Rosiek dostał na jego punkcie prawdziwego fioła, aż zaczęłam poważnie się obawiać, czy i sobie nie sprawi takiego pupilka.
— A więc tak: na parterze w lewym skrzydle znajduje się ogromna kuchnia, a obok niej przestronna jadalnia. Kaśka będzie miała raj! Pośrodku jest hall z wyjściem do ogrodu. Z kolei w prawym skrzydle znajduje się mały gabinecik, a oprócz tego spory salon z biblioteką. W życiu nie widziałaś tak wielkiego kominka! Normalnie jak w filmach! — nawijałam podekscytowana, w myślach już przebywając w Strasznym Dworku. — Dół nas zresztą średnio interesuje, bo jeśli ktoś tam będzie spał, to tylko awaryjnie, i tylko wtedy, jeśli damy dupy z planowaniem.
— Jak damy dupy, to będzie twoja wina, bo goście mnożą się jak króliki! Można się w tym wszystkim pogubić — odpowiedziała Harriet, odrzucając włosy na plecy bardzo kobiecym i kokieteryjnym gestem, który nieco się kłócił z jej wizerunkiem twardej, farmerskiej baby w ubłoconych kaloszach.
— Za to na górze mamy osiem sypialni — kontynuowałam, otwierając butelkę wody mineralnej.
Lato na Wyspach wyjątkowo nas rozpieszczało tego roku. Była szansa, że i na wyspie Skye nie będziemy wiecznie moknąć i marznąć w porywistym wietrze. Wciągnęłam Dunvegan w aplikację pogodową w swoim telefonie i moje ostatnie obserwacje wskazywały na to, że różnica w temperaturze nie była zbyt wielka. Padało tam wprawdzie trochę więcej niż u nas, ale na mapie pogody widać było dość często żółciutkie słoneczka.
— Osiem sypialni… — powtórzyła przeciągle Harriet. — A gości ilu?
— Przecież wszyscy naraz się nie zjadą! — odpowiedziałam, ignorując sarkazm w jej głosie. — Wśród tych ośmiu dostępnych sypialni dwie są połączone wspólną łazienką i moje dzieciaki już się tam niejako wprowadziły… Ale to nawet dobrze się składa, bo Daisy będzie mogła w trakcie waszego pobytu stacjonować z naszą Joanną…
— Stacjonować…! Ha, ha, ha! — przerwała mi Harriet, niezwykle ubawiona. — Czy ty kiedykolwiek widziałaś moją córkę stacjonarną?
Rozejrzałam się, szukając wzrokiem małej łobuziary, i dostrzegłam ją biegającą na bosaka i bez koszulki wokół zagrody, podczas gdy przed nią umykał czarny baran.
— Kiedyś nam w końcu padnie — rzekłam z czułym uśmiechem. — A kiedy to już nastąpi, zawleczemy ją do pokoju Joanny. Alex natomiast będzie spał w pokoju Adamsa. O właśnie! Zapomniałam zapytać: czy April Rose też jedzie z nami?
— Chyba oszalałaś! — Harriet wymownie puknęła się w czoło. — To mają być dla nas wakacje, a nie misja szpiegowska! Mam tego dosyć na co dzień!
Dziewczyna Alexa, April Rose, wywodziła się z bardzo tradycyjnej rodziny cygańskiej, a jej krewki ojciec już nie raz doprowadził Williamsów do załamania nerwowego, wyrażając swą głęboką niechęć do związku swojej córki z nieromskim chłopakiem. Aby więc młodzi mogli się spotykać, stale ktoś musiał ich pilnować, żeby nigdy nie zostali sam na sam i żeby im się przypadkiem nie zachciało figlować.
— No też właśnie miałam spytać, gdzie jest Alex… — rzuciłam lekkim tonem.
Harriet tymczasem najpierw zbladła, a następnie poczerwieniała, po czym zerwała się na równe nogi.
— Słodki Jezu! — wrzasnęła i popędziła ku stajniom.
Za nią ruszyła Daisy, z czego najbardziej ucieszył się czarny baran, a za nimi dwoma ruszyły w radosną pogoń psy: Rollo i Jake. Siedziałam jeszcze przez moment na ogrodowym krzesełku i zastanawiałam się, co robić, ale ostatecznie pognałam za przyjaciółką. Dotarłam tam akurat wtedy, gdy Harriet z pasją rugała siedemnastoletniego syna, który wyglądał na bardzo zaabsorbowanego przerzucaniem siana, a ciemnowłosa April Rose z ogromnym namaszczeniem czesała końską grzywę.
— Och, mamo! — oburzył się Alex z cwaniackim, mocno podpadającym uśmieszkiem. — Co ty myślałaś, że my tu robimy? Wstydź się!
— Ja ci mówiłam setki razy, że macie mi nie znikać z pola widzenia! Jeszcze tego brakowało, żeby podczas mojej straży coś się wydarzyło! — Zaczerwieniona z nerwów Harriet odgrażała się synowi pięścią, po czym nagle skupiła wzrok na dziewczynie, podbiegła do niej i triumfalnie wyciągnęła z jej włosów źdźbło siana. — HA!
— Tak że tego… — mruknęłam do siebie po polsku, obserwując, jak rozjuszona matka wypycha zakochaną parę ze stajni i nakazuje im oczyszczenie stawu z przywianych tam liści i innego badziewia.
Staw znajdował się jakieś dziesięć metrów od naszego stolika, więc cały czas było ich widać jak na dłoni. Farmerka ze świstem wypuściła powietrze i wysyczała:
— Wykończą mnie kiedyś, smarkacze… I ty jeszcze pytasz, czy April Rose jedzie z nami!
— Przepraszam, już więcej nie będę. — Uderzyłam się ze skruchą w pierś. — Na czym to stanęłyśmy… Aha! Daisy z Joanną, Alex z Adamsem, ty z Mattem sąsiednie drzwi zaraz obok chłopaków, a my z Rośkiem zaraz obok dziewczynek… Madzia i Suzie będą przez cały pobyt zajmowały sypialnię koło nas. Czyli mamy obsadzonych pięć sypialni. Ja chyba sobie muszę jakoś te pokoje ponazywać w głowie… W każdym razie zostają trzy do rozdysponowania.
— Okej. Kto przyjeżdża następny? — zadała rzeczowe pytanie Harriet, nie spuszczając oka z Alexa, który w wyrazie frustracji zamierzał chyba wrzucić siostrę do stawu. Daisy wiła się i wrzeszczała jak opętana.
— Potem… — Zmarszczyłam czoło, wysilając umysł. — Potem… przyjeżdża Kaśka z moją mamą, swoją mamą i ich psem Piranią. Trzy dni po nas, jeśli się nie mylę. Moja mamuśka zajmuje szóstą sypialnię, tę, co ma tylko jedno pojedyncze łóżko, a Kaśka z rodzicielką siódmą. Zostaje jedna wolna sypialnia, która przypadnie Ance i Valerii, które zgodnie z planem mają zjawić się na Skye dzień po toruniankach.
— No dobra. Czyli mamy komplet na pierwszy tydzień! — Harriet zabębniła paznokciami o blat stolika. — Potem my się zmywamy, więc zwolni się jedna sypialnia. Kto przyjeżdża następny?
— Angie, Michał i ich syn Piotrek. Małżonkowie będą mieli wspólny pokój, a Piotrek zajmie miejsce Alexa w sypialni Adamsa. Taki skład zostaje całe dwa tygodnie. A nie! Zaraz… Marta przyjeżdża jakoś w trzeci tydzień razem z Pauliną…
— Paulina przyjeżdża sama?
— Tak, bo jej chłopaki wyjeżdżają wtedy na jakiś obóz.
— I gdzie je położysz? — zapytała Harriet z niejaką satysfakcją, podpierając się pod boki.
— No jak to? — Podrapałam się po głowie w wyrazie konsternacji. — Przecież miałyśmy to wszystko obgadane i pięknie zaplanowane…
— Daisy, zostaw tę krowę! — zawołała farmerka w stronę młodszego dziecka, osłaniając oczy dłonią przed słońcem. — Krowa to nie pies, nie będzie za tobą chodzić na smyczy, na litość boską! Alex, czy ty za to mógłbyś nieco zintensyfikować pracę kończyn? Tyle roboty, a ty sobie stoisz jak jakiś wazon!
— Dobrze! — Nagle mnie olśniło i uśmiechnęłam się triumfalnie sama do siebie. — Przecież Ana jedzie z Valerią na tygodniową romantyczną objazdówkę po Szkocji i wrócą do dworku dopiero czwartego tygodnia. Więc będzie wolny pokój, ta-dam! A na początku czwartego tygodnia Angie wraca do Polski, bo jeszcze mają zaplanowaną rodzinną wycieczkę do Barcelony, gdzie dołączy do nich córka i zięć. W ich miejsce przyjedzie moja cioteczna siostrzyca Marla ze swoją familią! A że nasza Joanna zabiera się do Anglii z Marti i Pauliną, żeby z kolei pojechać na wakacje ze swoją mamą, to w jej pokoju ulokujemy moje siostrzenice, a Igor dołączy do chłopaków… Nie, zaraz, jakich chłopaków? Tam już wtedy będzie tylko Adams… Zresztą bierzemy ze sobą na wszelki wypadek dwa materace. Wszystko gra! Jesteśmy genialne.
— Oby tylko tak genialnie się wszystko ułożyło w praktyce jak w teorii — ostudziła nieco mój samozachwyt Harriet, a jej głos był nieco zduszony, bo właśnie zasadziła się na jakiegoś nieposłusznego chwaściora. — Z moich doświadczeń wynika, że to różnie bywa.
Zapracowanie mojej towarzyszki zaczynało mnie już trochę uwierać, więc zastanowiłam się, czy i ja nie mam czegoś pilnego do zrobienia w domu. Zerknęłam na zegarek i poderwałam się z ławki jak oparzona.
— To już ta godzina?! Muszę pędzić, bo Rossa dziś nie ma, więc to ja muszę zawieźć Adaśka do bazy na trening kadetów!
*
— Dobry wieczór, moja droga! — Usłyszałam w słuchawce podekscytowany głos teścia.
— Witaj, Tony — powitałam go równie entuzjastycznie, przełączając telefon w tryb głośnomówiący, abym mogła kontynuować obieranie warzyw. Tony dzwonił do mnie często i ja te pogawędki bardzo lubiłam. Wiedziałam jednak, że to, z czym dzwoni do mnie starszy pan, jest pewnie jakąś błahostką, bo w poważniejszych sprawach zwracał się do Rośka. — Wszystko w porządku?
— Jesteś w domu?
— Tak.
— W takim razie włącz komputer! Dobrze?
— Dobrze — zgodziłam się na odczepnego, wciąż skrobiąc marchewkę.
— Już? — zapytał Tony ponaglająco. — Więc teraz wpisz tak… Ha-te-te-pe-es… Dwukropek… Podwójny ukośnik… Nadążasz?
— Tak, tak — potwierdziłam miło, zabierając się za pietruszkę.
— Wuwuwu… — Tu nastąpił ciąg liter, którego nawet nie zaczęłam rejestrować. — Masz?
— Yhmmm… — wymamrotałam, schylając się do szafki po garnek. Planowałam zrobić już dziś wieczorem farsz do ryby po grecku, którą zamierzałam podać rodzinie na obiad następnego dnia.
— Co widzisz? — zapytał starszy pan podchwytliwie.
— Yyyyy, Tony… Chyba mam jakąś awarię, bo nic nie widzę!
— No nie! — Rozczarowanie w głosie teścia było wyraźnie słyszalne, więc szybko dodałam:
— Ale obejrzę to sobie później, obiecuję. A co to właściwie jest? — spytałam z żywym zainteresowaniem, starając się zrobić przyjemność seniorowi.
— Powtórka wczorajszego programu na kanale czwartym. Obejrzyj koniecznie!
— O, a o czym ten program? — spytałam, jednocześnie wsypując Spajkowi do miski suchą karmę.
— O kotach — odpowiedział tajemniczo mój teść.
— O kotach?! — Mój głos zapewne nie wyrażał zbytniego zachwytu tematem, więc Tony spiesznie uzupełnił:
— Ale nie o takich zwykłych kotach…
— Nie? A jakich?
W słuchawce nastąpiła pełna napięcia cisza, a potem usłyszałam nabożny szept:
— Dzikich…
— Aaaaa… — odpowiedziałam w tej samej tonacji.
— Wszyscy zdrowi? — Tony nagle porzucił temat kotów. — Jak się ma wasza wnuczka? Widzieliście ją ostatnio?
— Och, Tony, nawet nie zaczynaj ze mną tego tematu! — Zazgrzytałam zębami. — Wyobraź sobie, że udało nam się zerknąć na nią w zeszłą niedzielę podczas lunchu. Dosłownie: zerknąć! Wcale się nią nie nacieszyliśmy, bo w restauracji było też całe stado innych członków rodziny z obu stron, a każdy chciał chociaż na chwilę potrzymać Poppy w ramionach. Krążyła więc między ludźmi niczym puchar przechodni. Co gorsza, w najbliższym czasie wcale nie będzie lepiej — dodałam, wielce niezadowolona. — Odkąd firma Erica dostała ten duży kontrakt na przegląd budynków pod kątem bezpieczeństwa pożarowego, będzie tak jeździł po całym kraju, a Emma i Poppy będą jeździć za nim.
— No cóż! Pocieszające jest zatem to, że macie jeszcze dwójkę małolatów w domu! — rzekł Tony pogodnie.
— No, mamy… Chociaż nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. Joanna ma już prawie osiemnaście lat i właśnie nam powiedziała, że chce robić prawo jazdy. A Adams przemawia złamanym basem… Ojej! Adam…! Muszę pędzić, Tony. Mój syn dziesięć minut temu skończył próbę orkiestry i pewnie czeka teraz na mnie pod budynkiem szwadronu i jęczy!
*
Ada: Nie wiem, jak to jest, ale Rośka nigdy nie ma, kiedy jest potrzebny! Jestem tak przyzwyczajona do tego, że to on wieczorem odbiera Adamsa z zajęć kadetów, że całkiem mi z głowy wyleciało, że to ja muszę po niego dziś jechać. Moje dziecko stało więc na ulicy niczym wazon, jak to obrazowo określa Harriet, i jego mina wyraźnie wskazywała na głęboką dezaprobatę z powodu mojego małego spóźnienia. Tak mnie to zdenerwowało, że prawie mu kazałam biec za samochodem! No, w dupie się poprzewracało! Nawet nie padał deszcz! Że poczekał przez chwilę na dworze podczas lipcowego dnia, też mi wyczyn! W końcu mu pozwoliłam wsiąść do auta, ale musiał dostać za swoje, więc otrzymał kazanie na temat tego, że jest niewdzięczny, bo przecież go karmię, poję, opieram, ubieram, leczę, podrzucam intelektualną strawę, umożliwiam wszechstronny rozwój, jak również w pocie czoła gotuję farsz do jego ulubionej ryby po grecku! A on śmie się jeszcze dąsać z powodu piętnastominutowego spóźnienia!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki