Читать книгу Zimowa Jutrzenka - Adrianna Trzepiota - Страница 6
ОглавлениеWyjrzałam przez okno. Wiatr przybierał na sile, śniegowe płaty coraz szczelniej zasłaniały świat. Niebieskawy półmrok leniwie wlewał się do kuchni. Za oknem było jeszcze zbyt ciemno, żeby dostrzec kontury innych bloków, ale widziałam warstwy chmur, które zasnuwały gwiazdy i księżyc. Falowały i pieniły się jak wzburzony ocean. Jedynie białe płatki śniegu o niepojętnej dla mnie geometrii odznaczały się na tle świateł padających z ulicznych latarni.
Musiałam w końcu coś zrobić, podjąć jakieś działania. Od ponad roku stałam w miejscu i nie mogłam zrobić kroku naprzód. Dreptałam jak chomik w kołowrotku. Czasem kołem swojego życia kręciłam tak mocno, że traciłam panowanie nad emocjami i zdrowiem. Patrzenie na płatki śniegu uspokajało mnie, ale tylko na chwilę. Przecież nawet najgorsza decyzja jest lepsza niż brak jakiejkolwiek – te myśli od pewnego czasu pojawiały się w mojej głowie. Tylko jak to zrobić? Cały czas zastanawiałam się, jakie rozwiązanie będzie najlepsze dla mojej córki. W wyobraźni nie widziałam happy endu dla tej historii. Byłam już wszystkim potwornie zmęczona.
Sięgnęłam po telefon i patrząc w ekran, próbowałam ściągnąć Wojtka myślami. Wczoraj po południu dzwoniłam do niego sześć razy, nie odebrał. Gdy dojechał na miejsce, napisał esemes, że jest już w hotelu i że wszystko dobrze. Od tamtej pory nastała cisza. Znałam tę ciszę nie od dziś. Rozgościła się w naszym mieszkaniu na dobre. Sprawiała, że nie mogłam spać, próbowałam ją rozgonić nocnym czytaniem książek, ale nie mogłam się skupić na fabule. Sklejałam ze sobą litery alfabetu, ale po przeczytaniu jednej strony nie potrafiłam odtworzyć biegu wydarzeń. To było bez sensu, więc otwierałam laptop i próbowałam pracować. Kiedy opuszkami palców chciałam dotknąć klawiatury, ktoś wypełniał moje ręce ołowiem. Stawały się napuchnięte i ciężkie. Szłam wtedy do kuchni i gotowałam ulubioną herbatę z pieprzem cayenne. Próbowałam utrzymać moździerz w rękach, ale często tak mocno się trzęsły, że musiałam stawiać go na blacie. Wsypywałam kilka ziaren i zaczynałam ucierać. Kręciłam trzonkiem bardzo mocno. Kiedy kończyłam, zapach przyprawy świdrował w nozdrzach i delikatnie rozchodził się po całej kuchni. Wstawiałam rondelek z wodą na gaz i wrzucałam do niego pokrojony imbir, szczyptę kurkumy i pieprz, od którego w pewnym momencie zaczynałam kichać. Gotowałam wszystko około pięciu minut. Tak sporządzonym i odcedzonym wywarem zalewałam czarną herbatę, którą na sam koniec słodziłam miodem. Lubiłam to robić – dosmaczać przyprawami wszystko, co można zjeść. Miałam wrażenie, że w ten sposób dodaję smaku również swojemu życiu, które od jakiegoś czasu przestawało mnie cieszyć. Popijana drobnymi łykami mikstura często drapała mnie w przełyku. Chciałam oczyścić się tym pieprzem, marzyłam, żeby wypłukał ze mnie wszystko, co złe.
Kiedy wracałam do pokoju i chciałam zacząć pisać od nowa, zamiast usiąść przy komputerze, łapałam telefon i sprawdzałam, czy dzwonił. Kiedy okazywało się, że nie, nerwy, które do tej pory trzymałam na wodzy, puszczały i rzucałam telefonem o podłogę albo prosto w poduszki na naszym małżeńskim łóżku. Być może herbata z pieprzem tylko potęgowała moją złość, ale na pewno pomagała jej znaleźć ujście. Miałam ochotę krzyczeć, ale nie mogłam, bo w pokoju obok spała córka, a wszystkie inne ściany dzieliłam z sąsiadami. Kiedy już się uspokajałam, tłumaczyłam Wojtka, mówiąc sobie, że pewnie jest po burzliwym spotkaniu i śpi. Czułam się wtedy dużo lepiej. Jednak po chwili przypominałam sobie, że kiedyś się tak nie zachowywał. Z racji swojej pracy często wyjeżdżał, ale potrafił wygospodarować dla mnie czas i przede wszystkim chęci. Od pewnego czasu już ich nie było.
Dziś znowu drżały mi ręce, czułam, jak przyspiesza tętno. Płatki śniegu zaczynały wirować coraz mocniej i szybciej, a ja razem z nimi. Złapałam się za głowę i jak mantrę powtarzałam: uspokój się, nic się nie dzieje, on śpi. Ale od roku?! Śpi na tych wszystkich delegacjach? Wielki pan magister inżynier budownictwa jeździ na te swoje A4, A8, buduje, konsultuje, naprawia, a potem przechodzi przez próg naszego domu i jak gdyby nigdy nic przywozi mi kwiaty, całuje, pospiesznie odwraca wzrok, mówi, że jest zmęczony i znowu idzie spać. A ja mu wierzę, bo dlaczego mam nie wierzyć? Przecież komuś trzeba, a komu, jak nie mężowi?
Kiedy zaczynam drążyć temat i wbijam się w niego jak szpilkami w poduszkę, on od razu reaguje i wie, jak uśpić moją czujność. Bawi się z Hanią. Ona nie jest już taka mała, ośmioletnie dziecko ma już swoje zdanie na wiele tematów. Czytają razem książki, grają w gry planszowe, oglądają bajki, a mój umysł zaczyna mnie znów oszukiwać. Przecież tak dobry ojciec jak on nie może skrzywdzić swojej rodziny…
On tego nie zrobi z inną kobietą, przecież JEJ, kimkolwiek by była, nie ma… prawda?
Jestem ja – czterdziestoczteroletnia Joanna. Redaktor prowadząca w dość dobrze sprzedającym się piśmie dla kobiet. W odległych czasach lubiłam mieć zadbane i polakierowane paznokcie; kiedy pisałam, z przyjemnością patrzyłam, jak pięknie i stylowo odznaczają się kolorem na czarnej klawiaturze. Lubiłam też obszerne, wełniane swetry w skandynawskim stylu, duże torebki na ramię oraz botki na grubej podeszwie. Odkąd Wojtek zaczął być tak bardzo tajemniczy, starałam się bardziej seksownie ubierać, nosiłam szpilki, w których bolały mnie nogi, malowałam usta mocną czerwienią i wkładałam obcisłe bluzki – nie lubiłam ich, ale cóż miałam zrobić? Faceci lubią seksowne kobiety, więc wbrew sobie stawałam się taka, jaka nigdy nie byłam. Przyjemnie jest dobrze wyglądać, każda kobieta powinna o siebie dbać. Jednak nie za wszelką cenę. Kiedy zauważyłam, że w szafie zgromadziłam mnóstwo ubrań, których nie mam ochoty nosić, bo najzwyczajniej w świecie są zbyt wyzywające lub za bardzo obcisłe, w końcu do mnie dotarło, że może to ze mną jest coś nie tak? Dla kogo to robiłam? Dla siebie czy dla niego? Jeżeli moje obawy się sprawdzą, to w obliczu katastrofy nie będzie istotne, jak wyglądam, tylko to, jak się sama ze sobą czuję. Czy jestem prawdziwą Joanną? Czy tylko tą, którą udaję?
Kątem oka zauważyłam, że śnieg przestał sypać. A razem z nim stanął cały świat i moje serce. Tu nie było już do czego wracać. Nie mogłam się dłużej oszukiwać. Jak mawiała moja ulubiona poetka Rupi Kaur: nie mogłam dłużej mylić soli z cukrem. Przecież jeśli chciałby ze mną być, toby był – tak po prostu.
Nagle usłyszałam, jak ktoś wkłada klucz do zamka w drzwiach. Zaplotłam ręce w gorącym uścisku i bałam się odwrócić. Przekręcił klucze jeden raz, potem drugi, drzwi pchnął nogą. Wszedł do środka, rzucił torby na podłogę i zaczął się rozbierać. Musiałam wziąć się w garść i w końcu spojrzeć mu w oczy. Wyszłam do przedpokoju.
– A co ty tu robisz? – Nie patrząc na mnie, odwieszał kurtkę. Miał wymiętą koszulę i dziwny, jakby fioletowy kolor ust.
– Mieszkam tu – odpowiedziałam z poczuciem, że zaraz się rozpłaczę. – Masz sine usta, źle się czujesz?
– Nie, wszystko jest dobrze, wypiłem po drodze jakiś jogurt jeżynowy. Może to dlatego – rzucił, po czym poszedł do łazienki i odkręcił prysznic.
Czułam się, jakbym została spoliczkowana. Jego pokerowa twarz nie wyrażała żadnych emocji. Kłamał, jakby umiał to robić od dziecka. Byłam mu już tak obojętna, że tym razem nawet się ze mną nie przywitał jak z żoną. Zresztą czy chciałabym całować usta, które wcześniej należały do innej?
Zacisnęłam dłonie na przedramionach i próbowałam powstrzymać łzy. Chciało mi się wyć z rozpaczy. To już był koniec. Czułam to. Do tej pory próbowałam robić wszystko należycie, przestrzegałam zasad, tradycji, ale też chyba czekałam na właściwy czas, żeby wypowiedzieć właściwe słowa… Schowałam twarz w dłoniach i czekałam, aż wyjdzie spod prysznica. I nagle poczułam, że nie mogę już dłużej wytrzymać. Powinnam zaczekać, ale wiedziona jakimś dziwnym instynktem, weszłam do łazienki.
– Wojtek, musimy porozmawiać. – Stałam i patrzyłam, jak wyciera ręcznikiem swoje piękne, nagie ciało.
Zawsze na jego widok dostawałam gęsiej skórki, nawet po tylu latach małżeństwa miałam ochotę się do niego przytulić i dotykać go. Szybko złapał czystą koszulkę i pospiesznie ją włożył. Niestety, stał tyłem do lustra. Zobaczyłam w nim odbicie jego pleców. Były podrapane poniżej łopatek. Zaznaczyła już swój teren – pomyślałam i rozpłakałam się, zanim zaczęłam rozmowę. Pobiegłam do kuchni, a on udawał, że nie słyszy, jak bardzo cierpię. Jak zwykle wrócił z delegacji, wykąpał się i poszedł spać.
Trzęsły mi się ręce. Całe ciało przechodziły konwulsje, jakbym miała febrę. Otworzyłam szafkę wiekowego kredensu i spośród sterty kopert i starych dokumentów wyciągnęłam pierścionek, a raczej szeroką na centymetr srebrną obrączkę, która kiedyś należała do mojej babci. Bardzo masywna, jej powierzchnię ozdabiały trzy gwiazdozbiory. Gwiazdy, które układały się w ich kształt, były maleńkimi niebieskimi cyrkoniami, w świetle lamp mieniły się niczym brokat. Największą konstelacją misternie ułożoną przez przedwojennego złotnika był Wielki Wóz. Oś jego tylnych kół wskazuje na położoną zaraz obok Gwiazdę Polarną, która z kolei jest dyszlem Małego Wozu. Cyrkonia Gwiazdy Polarnej jest największa i najbardziej jasna. Tuż obok znajduje się maleńka Kasjopea. Dzięki temu pierścieniowi babci udało się wrócić do domu. Nigdy nie chciała mi powiedzieć, dlaczego jako nastolatka została wywieziona przez wojskowych na sam koniec Polski, ale z dumą opowiadała, jak uciekła i wędrując lasami pod osłoną nocy, wyciągała rękę z pierścieniem do nieba. Kierując się wzorem, szukała Gwiazdy Polarnej. Mój pradziadek zawsze jej powtarzał, że jeśli się zgubi, ma iść na północ w kierunku właśnie tego magicznego punktu, który w ciągu nocy nie zmienia położenia. I tak też się stało.
Włożyłam pierścień na palec i patrzyłam na niego z taką intensywnością, jakbym szukała w nim wsparcia albo podpowiedzi. Z zamkniętymi oczami szepnęłam: „Babciu, pomóż mi”, wzięłam głęboki oddech i poszłam do Wojtka. Chciałam się czegoś dowiedzieć, zanim wstanie Hania, która nie powinna słyszeć tych rozmów.
– Kim ona jest? – spytałam.
Udawał, że śpi, powtórzyłam więc jeszcze kilka razy, ale bez skutku. W końcu szarpnęłam go za nogę i kazałam wstać.
– Jestem zmęczony po pracy, daj mi spokój – warknął i nakrył głowę poduszką.
– Wojtek, ja już dłużej tego nie wytrzymam. Wiem, że kogoś masz. Kim ona jest? – próbowałam mówić spokojnie i cicho, ale mój głos coraz bardziej się załamywał.
– Asiu, przestań z tymi swoimi domysłami. Nikogo nie mam – mówił spod poduszki; mógłby choć ją ściągnąć z siebie.
– Przestań kłamać! Masz sine usta, podrapane plecy, nie odbierasz telefonów. To trwa zbyt długo, żebym mogła dalej udawać! Przyznaj się, że naszego małżeństwa już nie ma!
– Nikogo nie mam! – krzyknął na mnie i aż usiadł z wściekłości na łóżku. – Jak chcesz, to przeszukaj mój telefon i laptop. – Wyciągnął rękę po komórkę i rzucił ją w moim kierunku. – Jesteś chyba psychiczna! Ostatnie słowa zabolały jak cięcie nożem.
– Nie chcę przeszukiwać twojego telefonu! Już od dawna nie mam do ciebie zaufania. Chcę, żebyś się przyznał, więc powiedz mi prosto w oczy, że kogoś masz na boku!
– Nikogo nie mam! Jestem po prostu zmęczony! – Z impetem znów schował się pod poduszkę, a ja oblana zimnym potem po raz kolejny zaczynałam w to wierzyć. Intuicja podpowiadała mi, że już dawno powinnam się spakować i odejść, a rozum nakazywał zostać i wierzyć jego słowom.
– Ja już nie mogę tak dłużej. Nie złapałam cię na gorącym uczynku, ale twoje zachowanie na to wskazuje. Wykończę się z tobą i nerwowo, i psychicznie. Cały czas cię nie ma, odbierasz jakieś głuche telefony albo przerywasz rozmowę w połowie zdania. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz się kochaliśmy. Gubię się w tych wszystkich domysłach. Nie wiem, co jest prawdą, a co sobie zmyślam. Od pewnego czasu po prostu czuję, że mnie okłamujesz.
Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na reakcję Wojtka, ale, o dziwo, nie było żadnej. Patrzyłam na pierścień i tak bardzo chciałam, żeby jego gwiazdy mi pomogły.
– Wojtek, słyszałeś, co powiedziałam? Czy możesz ze mną porozmawiać? – powtórzyłam kolejny raz, a on udawał, że śpi.
Znów chciałam coś powiedzieć, ale usłyszałam cichy jęk dobiegający z pokoju obok. To była Hania. Jak na złość musiała się obudzić akurat teraz! Czułam, że nic już nie wskóram, więc wstałam i poszłam do dziecka.
Wierciła się pod kołdrą i od kataru miała zatkany nos. Nie mogła go wydmuchać, więc z bezsilności i złości zaczęła piszczeć, płakać i wierzgać nogami. Takie sytuacje wyprowadzały mnie z równowagi. Była już duża, a czasami zachowywała się jak czteroletnie dziecko. Próbowałam ją uspokoić, ale nie przynosiło to skutku. Przyniosłam krople do nosa i aloesowe chusteczki, ale była tak rozwścieczona, że z płaczem i jeszcze większym katarem zaczęła na mnie krzyczeć.
Próbowałam ją uspokoić, chciałam przytulić, ale odepchnęła moje ręce z taką agresją, że sama się jej przestraszyłam. Czyżbym przeniosła na nią swoje emocje? Krzyczała, żebym jej nie dotykała, żebym zrobiła coś z tym katarem. Za każdym razem, kiedy próbowałam jej dotknąć, chowała się pod kołdrę. W końcu z nadmiaru emocji sama się rozpłakałam. Nie miałam siły walczyć ani z nią, ani z jej ojcem. Chciałam, żeby to wszystko już się skończyło, żeby ktoś mi powiedział, co jest prawdą, a co nie. Siedziałam więc i płakałam razem z Hanią. Była zaskoczona moimi łzami, po jakimś czasie sama się do mnie przytuliła. I tak obie płacząc, schowałyśmy się pod kołdrę i zasnęłyśmy.
Obudził mnie dźwięk służbowego telefonu. Nie byłam zdziwiona, szefowa czasem dzwoniła nawet w weekendy. Odebrałam z bolącą od płaczu głową.
– Aśka! Przesłałaś tekst Starej? – usłyszałam głos redakcyjnej koleżanki, a jednocześnie mojej przyjaciółki.
– Nie. Nie mam siły na pisanie – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– Aśka! Weź się do roboty! Do zeszłych dwóch numerów też nic nie napisałaś. Cierpliwość Starej niedługo się skończy! Ja nie mogę cały czas pisać za siebie i ciebie.
– Wiem, Mariolka. Bardzo mi pomagasz. Postaram się zmobilizować i usiąść do tekstu.
– Aśka, jesteś w wydawnictwie jedną z ważniejszych osób, ale już dużo ludzi zauważa twoją niedyspozycyjność. Ta nowa blondyna z działu urody szykuje się na twoje miejsce i kopie pod tobą dołki.
– Wiem – odparłam.
– Nie możesz przez faceta stracić swojego życia i pracy! Ogarnij się i w poniedziałek widzę cię w biurze z nowym artykułem. A tak w ogóle co z Wojtkiem?
Na dźwięk jego imienia łzy znów napłynęły mi do oczu.
– Cały czas tak samo.
– Niedobrze… – Westchnęła. – Chcesz się spotkać i pogadać?
– Nie wiem, chyba tak.
– Mam do ciebie przyjechać?
– Nie. Spotkajmy się gdzieś w kawiarni. W tej przy naszej pracy, tam się dobrze rozmawia, jest przytulnie i smacznie. Zostawię Hanię z mężem. O piętnastej?
– Z jakim mężem? Aśka! – wykrzyknęła – Chyba zdrajcą! Przejrzałaś jego telefon?
– Nie.
– Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś? Cały czas chcesz się okłamywać, że to nieprawda?
– Już sama nie wiem, Mariolka, to nie jest takie łatwe. Ja mam tylko podejrzenia.
– A twoje wątłe zdrowie nic ci nie daje do myślenia? Przecież ty się już od jakiegoś czasu sypiesz. Cały czas chorujesz, nie możesz spać, jesteś wiecznie nieobecna, masz huśtawki nastrojów. Kobieto, może ty masz już nerwicę?!
– Nie wiem, co mam o tym myśleć.
– Ty wszystko dobrze wiesz! Nie mogę już słuchać tego biadolenia. Widzimy się o piętnastej – rzuciła i szybko się rozłączyła.
Pozostawiła mnie jak zwykle z dużym niesmakiem. Tego, że cały czas marudzę, też już pewnie nie widziałam. Spojrzałam na zegarek i żeby mieć czyste i spokojne sumienie na spotkaniu z przyjaciółką, wzięłam się za przygotowanie obiadu. Przecież w każdym porządnym domu musi być obiad, prawda? Tylko czemu musi go przygotowywać kobieta? Czy mężczyźni nie mają rąk? Czy nie można posiłków przygotowywać wspólnie? Odkąd Wojtek zaczął mnie zdradzać, przestałam lubić gotować. A może po prostu przestałam lubić samą siebie?
Nie miałam siły i czasu na wymyślanie wykwintnych potraw. Postanowiłam, że ugotuję tylko rosół, ale nawet obieranie warzyw szło mi opornie. Poczułam się znacznie lepiej, kiedy wzięłam w palce liście laurowe, przyłożyłam je do nosa i poczułam zapach przygody i słońca. Wrzuciłam je do wywaru. Na dłoń wysypałam trochę kolorowego pieprzu, lubiłam czuć jego szorstkość pod opuszkami palców. W średniowieczu używano go jako waluty i można nim było zapłacić nawet czynsz za mieszkanie. Czasem wchodził w skład posagu lub można nim było opłacić grzywnę. Wraz z upływem czasu jego wartość zaczęła spadać. Pojawiały się nowe zamienniki. Mam wrażenie, że z miłością jest podobnie – jej wartość też zaczęła spadać. A już na pewno ja nie smakuję Wojtkowi tak jak kiedyś… Czy nie można by dodać temu uczuciu jakiejś pikanterii? Przecież małżeński ogień na pewno da się jakoś podtrzymać. Może jeśli będę dla Wojtka milsza i bardziej uczynna, może gdy będę jeszcze więcej się nim interesowała, to wróci do mnie? Patrzyłam, jak rosół nabiera odpowiedniej barwy, jak tworzą się niewielkie, tłuste oczka, jak drobne pęcherzyki powietrza wydostają się ponad powierzchnię. Babcia zawsze mówiła, że rosół powinien „pyrkać”, a im dłużej pyrka na niewielkim ogniu, tym dla niego lepiej. Pod sam koniec gotowania dodawała jeszcze pół cebuli, uprzednio podpalonej na ogniu. Chciałam, żeby babcia była tu ze mną. Chciałam, żeby ktoś mi powiedział, co mam zrobić, żeby było dobrze…
Zajrzałam do sypialni, Wojtek nadal spał. Jego telefon leżał na biurku. Po cichu podeszłam, wzięłam go i poszłam do dużego pokoju. Na początku nie wiedziałam, jak go uruchomić. Miał założoną blokadę, ale po chwili przypomniałam sobie, jaki wzór Wojtek rysował, chcąc go odblokować. Potwornie drżały mi ręce. Udało się. Pierwsze, co zrobiłam, to weszłam na jego pocztę, ale, o dziwo, nic tam nie znalazłam. Potem szybko weszłam na jego Facebook, Messenger, w esemesy. O dziwo, też nic. Pomyślałam, że chyba jestem chorobliwie o niego zazdrosna i sama sobie wymyśliłam, że mnie zdradza.
Z zamyślenia wyrwała mnie Hania. Przybiegła zapłakana i z ogromnym katarem, wbiegła do pokoju z takim impetem, że telefon wypadł mi z rąk na dywan. Odetchnęłam z ulgą – szybka nie była zbita. Podniosłam go pospiesznie, cichutko weszłam do sypialni i odłożyłam na miejsce. Serce waliło mi jak dzwon, ale musiałam w końcu to zrobić.
Hania cały czas marudziła. Najprawdopodobniej choroba się rozwijała, a ja już nie mogłam słuchać narzekań córki. Nie mogłam pojąć, dlaczego mam tak mało cierpliwości? Każdy jej grymas, kaprys, chimery zbyt szybko wyprowadzały mnie z równowagi.
– Mamo! Zrób coś z tym katarem, bo nie wytrzymam! – Zaczęła zaciskać pięści i tupać nogami.
– Nie denerwuj się, poczekaj chwileczkę.
Poszłam do kuchni, utarłam w moździerzu szczyptę białego pieprzu.
– Słuchaj, jest na ten katar pewna metoda, stara jak świat. Stosowała ją twoja prababcia, ale z góry zaznaczam, że nie jest to przyjemne. – Spojrzałam córce głęboko w oczy.
– To nie chcę! – od razu odpowiedziała.
– Możesz tylko spróbować, nie musisz stosować tego cały czas. Proszę cię, tylko raz. Jak nie będziesz chciała więcej, to nie będę cię zmuszać.
– Mamo, ale co to jest? – zapytała, a ja uśmiechnęłam się do niej i odparłam tajemniczym tonem:
– To jest magiczny pył, który wciąga się nosem. Wczoraj wieczorem utarłam w moździerzu światło księżyca, promienie gwiazd i oprószyłam to wszystko odrobiną czarów i magii i mam teraz to dla ciebie.
Hania otworzyła oczy ze zdumienia, ale od razu zaznaczyła, że mi zupełnie nie wierzy.
– Hanulek, albo próbujesz, albo zabieram i chowam – powiedziałam, a w jej oczach pojawiła się odrobina niepewności i dziecięcego zainteresowania.
– No dobra! Ale żebyś nie myślała, że ci uwierzę w ten magiczny pył! – Ściągnęła brwi na znak niedowierzania.
– Och, moja droga córko – pogłaskałam ją po kasztanowych włosach – jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz. Proszę – położyłam proszek na ręku i powiedziałam: – na trzy, cztery wciągaj.
– Okej. Trzy, czteee… rrryy… – Wciągnęła wszystko swoim małym noskiem.
Była całkowicie zdezorientowana, oczy jej się zaszkliły jak u królika, nosek zrobił się czerwony i natychmiast zaczęła kichać. Próbowałam ją uspokoić, wyciągając ręce i przytulając, ale wyrywała się. Zaczęła biegać po całym domu. Krzyczała, że szczypie ją nos. Śmiałam się z niej. Już po chwili uspokoiła się, wydmuchała po raz kolejny nos i z dumą oznajmiła, że może oddychać. Cieszyłam się, że udało się ją w tak łatwy sposób przekonać.
Kiedy już uporałam się z Hanią, musiałam obudzić Wojtka. Był zdziwiony, że wychodzę, nie chciało mu się wstawać, ale gdy mu delikatnie przypomniałam, że z delegacji nie wraca się aż tak zmęczonym, szybko stanął na nogi. Pewnie sumienie zaczęło go znów dręczyć, bo poszedł do łazienki, ochlapał twarz wodą i zaczął krzątać się po domu. Obserwowałam każdy jego ruch. Zastanawiałam się, w jaki sposób sypia z tamtą kobietą, czy tak jak kiedyś ze mną? Usiadłam na łóżku i nie miałam siły otworzyć szafy, żeby poszukać ubrań. Znów łzy cisnęły mi się do oczu. To, że dzisiaj nie znalazłam żadnych dowodów na jego zdradę, uspokoiło mnie tylko na chwilę. Znów poczułam pustkę. Wewnętrzną dziurę, którą nie wiedziałam, czym załatać. Coś było nie tak. Już od dłuższego czasu podpowiadała mi to intuicja.
Otworzyłam drzwi szafy i pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam, był mój stary, brązowy, długi, sięgający kolan sweter. Jego kolor był delikatny. Odcień brązu jakby wymieszany z mlekiem, miał bardzo kobiece wcięcie w talii. Od dłuższego czasu nie nosiłam takich rzeczy. Odsłaniałam ciało, zakładałam obcisłe bluzki, myślałam, że w ten sposób zwrócę na siebie uwagę męża. Ale nie pomagało… Poczułam ogromną potrzebę wtulenia się w ten sweter. Drapieżnie, jednym ruchem ręki wyciągnęłam go z półki i przyłożyłam do policzka. Był miękki i nie wiedzieć czemu ciepły. Jakby siedział na nim wcześniej kot. Pachniał moją dawną siłą i perfumami, w których bardzo mocno było czuć nutę pieprzu, kawy i migdałów. Uwielbiałam ten zapach. Był jak mój cień, miałam wrażenie, że te perfumy towarzyszą mi od początku mojego życia. Odkąd pojawiły się problemy w naszym małżeństwie, w ogóle nie używałam perfum. Zapomniałam o tym, że kobieta, oprócz swojej wewnętrznej siły, powinna również być owiana tą przyjemną mgiełką, która sprawiała, że staje się jakby bardziej tajemnicza.
Kiedy włożyłam sweter, objęłam się ramionami i odniosłam wrażenie, że tulę dawną Joannę. Znów to poczułam. Chciałam odzyskać tę kobietę, którą byłam kiedyś. Chciałam dać jej miłość, wolność i energię, ale zupełnie nie wiedziałam jak. Włożyłam dżinsy, spięłam włosy w wysoki kok i przy niewielkim lustereczku, które stało na parapecie, zrobiłam makijaż. Miałam siateczkę zmarszczek wokół oczu, których zieleń przypominała taflę mazurskiego jeziora. Tak mówiła o nich babcia. Tęskniłam za nią chyba nawet bardziej niż za rodzicami, których zresztą też już nie miałam.
Śnieg przestał sypać, nawet nie zauważyłam, że za oknem zrobiło się ciemno, nie dlatego, że słońce jeszcze nie wstało, ale dlatego, że już prawie zachodziło. W wiklinowym koszyku stojącym na regale z książkami znalazłam te zeszłoroczne perfumy, którymi pachniał sweter. Zostało ich już niewiele, ale wystarczyło jeszcze na ten jeden raz. Cieszyłam się na spotkanie z Mariolą. Tak bardzo chciałam z kimś porozmawiać. Pokazałam Wojtkowi, gdzie jest przygotowany obiad i wyszłam.
Na dworze było biało. Lekki mróz ścinał policzki. Musiałam odśnieżyć samochód, a nie lubiłam tego robić. Śnieg zawsze wpadał mi do rękawiczek i rękawów płaszcza, nieprzyjemnie roztapiając się na skórze. Włączyłam ogrzewanie, ale zanim wewnątrz zrobiło się ciepło, ja już prawie dojechałam na miejsce. W centrum Kielc panowała już świąteczna atmosfera. Miasto, obsypane białym puchem, wyglądało naprawdę pięknie. Wszędzie migotały lampki, różnego rodzaju bombki i ozdoby świąteczne. Patrzyłam na tę całą bajkową scenerię z politowaniem, właśnie sobie uświadomiłam, że będę musiała przygotować sztuczne święta. Postawię sztuczną choinkę, bo Wojtek nie lubi żywych (nigdy nie chciało mu się wnosić prawdziwego drzewka ani sprzątać spadających z niego igieł), przykleję sztuczny uśmiech i będę udawała przed córką, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Po wigilijnej kolacji mąż wypije kilka szklaneczek whisky i pod pretekstem wyrzucenia śmieci wyjdzie z domu, żeby zatelefonować do swojej kochanki. Znów poczułam napływające łzy. Zawsze lubiłam przystrajać mieszkanie na Boże Narodzenie, ale w tym roku nawet nie poszłam jeszcze do piwnicy po kartony, w których były schowane. Nadchodzące Święta nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Chyba po prostu nie miałam na nie siły.
Wchodząc do kawiarni, mało nie wybiłam sobie zębów. Potknęłam się na schodach i wylądowałam na śniegu. Jakiś młody chłopak podbiegł do mnie i pomógł się podnieść. Myślałam, że spalę się ze wstydu, musiało to wyglądać komicznie: stara, zapłakana baba z twarzą wbitą prawie w kolana. Otrzepałam ubranie, grzecznie podziękowałam za pomoc i weszłam do lokalu, który wyglądał magicznie. Wszędzie stały piękne, zielone rośliny, a całe wnętrze przyozdobione było niewielkimi, święcącymi bardzo przyjemnym, ciepłym światłem lampkami w kształcie gwiazdek. Usiadłam przy stoliku schowanym we wnęce ściany, zamówiłam kawę z cynamonem i nie mogłam doczekać się Marioli.
Czekałam na nią najpierw pięć minut. Kiedy upłynęło kolejnych piętnaście, pomyślałam, że może pomyliłam godziny, ale byłam pewna, że jednak nie. W końcu do niej zadzwoniłam.
– Hej. Czy coś się stało? Czekam na ciebie.
– Ale… Przecież wysłałam ci esemes, że nie zdołam dotrzeć.
– Nie dostałam żadnej wiadomości. – Dreszczyk niedowierzania przebiegł mi po plecach. – Mogłaś do mnie zadzwonić, żeby się upewnić – dokończyłam.
– Asiu, przepraszam, ale koleżanka zaprosiła mnie na imprezę, musiałam jeszcze szybko wyjść do sklepu i kupić jakiś ciuch, no, nie zdążę na spotkanie z tobą, ale może jutro? Albo w poniedziałek? Może tak być? – Bez najmniejszej skruchy oznajmiła, jakie ma plany.
Byłam niemile zaskoczona, co więcej, znów poczułam zbierające się pod powiekami łzy.
– Wiesz, jest mi strasznie przykro. Jutro nigdzie nie wychodzę, bo muszę napisać artykuł. Zobaczymy się w pracy. Pa – powiedziałam i rozłączyłam się, nawet nie próbując słuchać jej dalszych wyjaśnień.
Nie mogłam w to uwierzyć. Dobrze wiedziała, jak bardzo potrzebowałam wsparcia, akurat teraz, właśnie w tym momencie mojego życia. To nie pierwszy raz, kiedy wystawiła mnie do wiatru, ale nie miałam nikogo innego, z kim mogłabym rozmawiać, więc trzymałam się kurczowo tylko Marioli.
– Czy chce pani jeszcze coś zamówić?– słowa kelnerki wyrwały mnie z odrętwienia
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.