Читать книгу Do Wigilii się zagoi - Agnieszka Błażyńska - Страница 3

Оглавление

Heniek wyłonił się spod prysznica w oparach wody. Dzień był bardzo zimny, więc ciepła kąpiel wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój. Zaczął wycierać się miękkim ręcznikiem, kołysząc się w rytm muzyki. Lubił głośno śpiewać, ale pozwalał sobie na tę przyjemność tylko wtedy, gdy wiedział, że nikt, absolutnie nikt go nie słyszy. Teraz robił duet z Justinem Timberlakiem. I’m bringin’ sexy back, them other boys don’t know how to act. Przetarł ręką zaparowane lustro. Wyraźnie spodobało mu się to, co zobaczył, bo uśmiechnął się do siebie z satysfakcją i wyszedł z łazienki. W sypialni otworzył szerokie drzwi szafy i spojrzał na rząd wieszaków. Wisiały na nich garnitury i koszule. Zdecydowanym gestem sięgnął po granatową marynarkę Hugo Bossa i wszystkie dodatki. Znowu spojrzał w lustro. To w sypialni było większe, obejmowało całą sylwetkę. Przejechał ręką po doskonale wyrzeźbionej klacie i mięśniach brzucha układających się w sześciopak. „Godziny potu i łez na siłowni nie poszły na marne”, pomyślał. Dirty babe you see these shackles, baby, I’m your slave, śpiewał ciągle z Timberlakiem i tańczył w rytm muzyki. Przyznał sam przed sobą, że rusza się świetnie i że jest to dar, który wielokrotnie okazywał się bardzo przydatny nie tylko na parkiecie. I nie tylko w łóżkach różnych kobiet. W trzy minuty był gotowy do wyjścia. Spryskał się jeszcze wodą kolońską, w przedpokoju założył czapkę szofera i wyszedł z mieszkania. Nucąc go head, be gone with it, wszedł do windy. Wyjął telefon, zrobił sobie zdjęcie i natychmiast je wysłał. „Już do ciebie jadę, skarbie”, napisał w chwili, gdy drzwi windy otworzyły się na podziemnym parkingu.


Rafał zawsze wyobrażał sobie, że w przełomowych momentach życia przychodzą człowiekowi do głowy złote myśli, sentencje, jakiś błysk zrozumienia nie tylko tego, co było, ale też własnej przyszłości. Teraz mógł się zdobyć tylko na: „Brrr, jak zimno”. Pogoda była najgorsza z możliwych. Z szarych, gęstych chmur zawieszonych tak nisko, że zdawały się być na wyciągnięcie ręki, siąpił drobny deszcz. Przenikliwy wiatr dokazywał na jego spoconych plecach.

Rozczarowany własną inercją, ale popychany odruchem ciała poszukującego ciepła, przekroczył próg samolotu. Zajął miejsce przy oknie i popadł w letarg. Na bilet wydał swoje ostatnie pieniądze i gdyby się spóźnił... Nawet nie chciał o tym myśleć. Ocknął się dopiero, gdy samolot znalazł się nad Francją i niósł go z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę do jego nowej-starej przyszłości. Za oknem – cóż za niespodzianka – było szaro. Rafał zobaczył swoje odbicie w szybie i pomyślał, że wygląda, jakby wracał z więzienia, a nie z europejskiej stolicy. Gdy skupił wzrok na widoku za szybą, gęste chmury od razu wywołały falę wspomnień z Londynu, a od tego przecież chciał uciec. „To już lepiej pogadam z tą blond kokietką, która siedzi obok”, pomyślał i uśmiechnął się szeroko do trzyletniej Zuzi. Dziewczynka od początku lotu z zafascynowaniem wpatrywała się w tatuaże smoków wyłaniające się z rękawa. Mała okazała się wspaniałą towarzyszką podróży. Na chwilę pozwoliła zapomnieć Rafalkowi, jak go nazywała, o samotności ściskającej mu od jakiegoś czasu serce i zabrała ze sobą na pamiątkę dwa pingwinki, które wymalował jej na ręce mazakami.

Jak zwykle chciał wyjść ostatni z samolotu. Lubił przedłużać moment zawieszenia między światem przed i po, między dwiema rzeczywistościami, które były tak różne, że tworzyły jakby dwa równoległe życiorysy. Zirytował się trochę, bo jakaś dziewczyna widocznie miała taki sam pomysł, ale pod pretekstem uprzejmości – proszę, panie przodem – przekonał ją, żeby wyszła przed nim.

Hala lotniska w Pyrzowicach była w sposób doskonały żadna. Wyglądała prawdopodobnie jak tysiące innych na świecie. Nie to, żeby Rafał znał wiele lotnisk. Właściwie znał ich zaledwie kilka, raptem cztery razy latał do Niemiec, parę razy przebył trasę Katowice–Londyn i raz służbowo poleciał do Singapuru. Bardziej oblatani kumple, zwłaszcza Heniek, który w ogóle lubił dużo mówić, opowiadali mu legendy o pięknych lotniskach w różnych miejscach świata, ale nie do końca im wierzył, a może nie chciał wierzyć, bo wtedy musiałby przyznać, że świat jest jednak wart tego, żeby go zobaczyć i poznać, a on w zasadzie nie bardzo lubił podróżować.

W oczekiwaniu na bagaż znowu zobaczył swoje odbicie w szybie. „Kim jest ten facet?”, pomyślał ze zdziwieniem. Przez wiele lat nosił coraz dłuższe dredy, chodził w spranych podkoszulkach i szerokich spodniach z kieszeniami. Zarost długo mu nie rósł, więc nie miał dylematu: golić się czy nie. A potem skończył szkołę, umarł mu ojciec, on spotkał dziewczynę, która lubiła tatuaże, a w pawilonie obok jego domu otworzyła się pierwsza siłownia z prawdziwego zdarzenia. Po wyjeździe do Londynu odkrył cały nowy świat tatuażystów, zresztą w środowisku freelancerów, takich jak on, oryginalny wygląd określał pozycję w towarzystwie. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął wyglądać tak, że jego kumple z dzielnicy przestali go rozpoznawać. Chyba sam siebie do końca nie poznawał. Owszem, zgadzał się z opinią niektórych swoich koleżanek, że ten gość, którego widział teraz w szybie, jest całkiem przystojny, ba, nawet intrygujący, ale ile jest w nim Rafała Budnioka, a ile bliżej nieznanego trzydziestolatka z folderów reklamujących europejskie stolice z obietnicami niezapomnianych przygód i świetlanej przyszłości? Przecież nikt bardziej niż on nie wiedział, że ta wizja jest ułudą i kłamstwem.

Z zamyślenia wyrwał go gwałtowny ból brzucha. Gdy fizjologia wygrywa z filozofią, przewidywalność lotnisk bywa zbawienna. Kiedy Rafał z impetem i uczuciem ulgi wychodził z toalety, poczuł, że w kogoś uderzył. Jego „o cholera” zgrało się w czasie z kobiecym, dość piskliwym „aua”. Wychylił się zza drzwi i zobaczył, że to ta sama dziewczyna, która chciała mu odebrać przyjemność bycia ostatnim wysiadającym pasażerem.

– No pięknie! Najpierw mnie przepuszczasz w wyjściu, żeby zaraz później znokautować? Prawdziwy polski dżentelmen. Dzięki za przypomnienie, że angielskie standardy traktowania kobiet kończą się na pokładzie Wizz Aira – powiedziała, rozcierając czoło.

– Rany, bardzo cię przepraszam. Chyba nie sądzisz, że przyczaiłem się tutaj i czekałem, aż będziesz przechodziła, żeby ci przyłożyć? Gdybym był damskim bokserem, nie potrzebowałbym pretekstu, po prostu przywaliłbym ci walizką w głowę – odparł Rafał, zanim się zorientował, że taka arogancka odpowiedź nie jest najlepszą formą przeprosin.

– Spoko – rzuciła pojednawczo dziewczyna. – Dobrze, że mam grzywkę, a poza tym do Wigilii się zagoi. – I już jej nie było.

Rafał zauważył, że jego bagaż jako ostatni krąży na taśmie.

– Komu w drogę... – mruknął do siebie, zarzucił swój stary plecak na ramię i ruszył w stronę wyjścia.

Heniek nie zawiódł. Czekał na niego z kartką „Generał Budniok”, przystrojony w czapkę szofera. Co prawda garnitur od Bossa demaskował jego przebranie, ale ilu ludzi potrafi odczytać takie niuanse? W każdym razie Rafał od razu poczuł się lepiej. Gdy ktoś na ciebie czeka na lotnisku, nawet jeśli jest to stary błazen, życie nabiera kolorów.


Finka kochała Londyn miłością całkowicie bezkrytyczną. Nie przeszkadzała jej ani wyspiarska pogoda, ani tłok, ani nawet rzucające się w oczy i w nozdrza problemy społeczne. Mogła godzinami krążyć po ulicach, gubiąc się w ich labiryncie. Jakby pozbawiona naturalnego instynktu samozachowawczego, równie dobrze czuła się na Oxford Street, jak i w emigranckich dzielnicach, o których krążyły ponure legendy. Była odważna, bo nigdy nie spotkała jej zła przygoda. Być może miała dużo szczęścia (pewnie więcej niż rozumu!, jak mawiała babcia), ale z pewnością pomagał jej też – paradoksalnie – wygląd. Finka była pod każdym względem doskonale przeciętna. W dzieciństwie była blondynką, ale z czasem włosy jej ściemniały i przybrały kolor zupełnie żaden. Dość ładne, niebieskozielone oczy chowała za rogowymi okularami, a całkiem zgrabną, drobną figurę pod sportowymi ubraniami. Uwielbiała to przebranie à la szara myszka i wiele razy jej się przydawało w życiu.

Wszyscy, którzy znali Finkę bliżej, wiedzieli, że tak naprawdę to wyjątkowo twarda i przebiegła sztuka. Zresztą „sztuka” to słowo, które towarzyszyło jej od zawsze. Ambitni rodzice z aspiracjami posłali ją do szkoły muzycznej. Katorga codziennych lekcji na skrzypcach, koncertów i konkursów wiele dzieciaków przyprawiła o rozstrój nerwowy, ale Finka, w myśl zasady „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”, zahartowała się, wprawiła do ciężkiej pracy. Odkryła też prawdziwe piękno muzyki. Gdy zbliżała się do matury i już zaczęła myśleć o studiach, rodzice odnieśli spektakularny i zupełnie zaskakujący dla nich samych sukces finansowy. Aspiracje artystyczno-intelektualne zamienili na kapitalistyczną chęć zysku, więc łatwo zaakceptowali fakt, że ich imperium wznosi się nie na szlachetnym handlu sztuką, tylko na sprzedaży drutu. I właśnie wtedy, gdy Józefina (bo tak brzmiało jej pełne imię, niestety!) oczami wyobraźni widziała się na scenach najlepszych sal koncertowych świata, ojciec oznajmił, że ma iść na zarządzanie i że on nie zamierza finansować żadnych innych studiów. Finka poszła więc na zarządzanie, ale aż do trzeciego roku udało jej się ukryć przed rodzicami, że jest to zarządzanie w kulturze.

Ulubioną zabawą Józefiny podczas lotów było wyszukiwanie charakterystycznych typów ludzkich. Gdy ktoś jej wpadł w oko, próbowała odgadnąć historię zapisaną w rysach twarzy – tragedie głębokich zmarszczek, nerwice podwójnych podbródków, szczęście błyszczących oczu. Być może dlatego portrety, które robiła, były takie udane.

A dzisiaj nic, żadnej intrygującej twarzy, żadnego krajobrazu ciekawego życia. Finka specjalnie zwlekała z wyjściem z samolotu, bo miała nadzieję, że jakieś objawienie wyłoni się spomiędzy foteli. I oto stał się cud. Gdy większość pasażerów wybiegła, jakby wyssana mroczną mgłą głębokiej jesieni, on powstał z miejsca 23F i rozejrzał się nieobecnym wzrokiem po kabinie. Wysoki, zarośnięty facet, z zamiłowaniem do dziar, mógł być albo kryminalistą, albo modelem awangardowych projektantów. Wyglądał, jakby czekał, aż wszyscy wyjdą, żeby chociaż przez chwilę poczuć się panem samolotu. Finkę zamurowało z wrażenia, więc stała, gapiąc się jak cielę na malowane wrota. Cud był kulturalny, wyraźnie chciał ją przepuścić w drzwiach, co w końcu przebiło się przez sparaliżowane pięknem obiektu połączenia nerwowe w głowie młodej fotografki.

„Muszę zrobić mu zdjęcie”, pomyślała, kiedy już odzyskała zdolność do wykonywania podstawowych operacji myślowych. Okazja nadarzyła się szybko. Gdy czekali na bagaże, zobaczyła, że Mister G (od great, bo to było pierwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy na jego widok) stoi zadumany i zapatrzony w siną dal hali lotniska. Nie zorientował się, że podniosła aparat do oka, wycelowała i strzeliła. Chwilę później on strzelił w nią – drzwiami, gdy wychodził z toalety. „Mam za swoje”, pomyślała i wybiegła na zewnątrz, gdzie czekała już na nią Martyna – prywatny szofer, najlepsza kucharka i przyjaciółka w jednym.

– Czyżby dobra passa się skończyła? – spytała koleżanka, patrząc z dezaprobatą na guza, który właśnie osiągał dojrzałe stadium.

– Nikt cię tak nie doceni jak polski chłop – odpowiedziała Finka, zapinając pasy.

Ruszyły z piskiem opon. Martyna uważała, że szkoda życia na spokojną jazdę. Przy wyjeździe z lotniska prawie zderzyły się ze sportowym volvem.

– Chyba jestem bardzo zmęczona. Wydawało mi się, że to volvo prowadzi szofer w czapce, a obok siedzi ten gość, który walnął mnie drzwiami. – Finka potrząsnęła głową, żeby odpędzić senne zwidy.

– Potrzebujesz polskiej wódki, dziewczyno! – wykrzyknęła z entuzjazmem Martyna.

Do Wigilii się zagoi

Подняться наверх