Читать книгу Do Wigilii się zagoi - Agnieszka Błażyńska - Страница 4
Оглавление– Nie pozwolę ci dzisiaj wrócić prosto do domu i pogrążyć się w smuteczkach – powiedział Heniek, zjeżdżając z autostrady. – Pokażę ci nowy sposób podrywu. Nazywa się „na nihilistę”. Memy z Schopenhauerem mnie zainspirowały.
– Nie mogę się doczekać. Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś, pojechałbym z lotniska autobusem – odburknął Rafał, chociaż ziarnko ciekawości już kiełkowało w jego głowie.
Z Heńkiem zawsze tak było! Najbardziej egoistyczny, nieznośny i rozkapryszony gość z całej paczki, ale każdy przymykał na to oko, bo chłopak potrafił się bawić jak mało kto, zarażał wszystkich swoim perlistym śmiechem i wyrywał laski jak gwiazda telewizji. Właściwie Rafał nie widział powodu, dla którego nie miałby iść z Heńkiem na drinka. Wysłał wiadomość mamie, że będzie później, i wydał komendę:
– Janie, wieź nas do najlepszego klubu w mieście.
– Jak pan sobie życzy, sir – odpowiedział Heniek, poprawiając szoferską czapkę.
Zostawili samochód pod blokiem, w którym Heniek miał swoją katowicką kawalerkę, i poszli do klubu, kilkaset metrów dalej. Po przekroczeniu drzwi uzbrojonych w ochroniarza (Rafał martwił się, że jego szara bluza i dżinsy mogą się okazać niegodne tego przybytku szczęścia, ale widocznie Heniek był tu zbyt znanym i cenionym gościem, żeby bramkarz mógł kręcić nosem na jego niedostosowanego towarzysza) znaleźli się w alternatywnej rzeczywistości. W środku było ciepło i parno. Bar świecił jasnym światłem przechodzącym przez kolorowe butelki. Uśmiechnięte, skąpo ubrane kelnerki witały się z Heńkiem jak ze starym znajomym. Jedna z nich podeszła.
– Twoje ulubione miejsce jest wolne, mistrzu. – Zapraszająco puściła do niego oko i skierowała się w stronę stolika, który miał chyba najlepsze położenie w całym lokalu: stał blisko baru i na podwyższeniu, dzięki czemu można było obserwować całą salę.
– To co zwykle. Dwa razy – powiedział Heniek, zajmując miejsce.
– Widzę, że czytasz mi w myślach – parsknął Rafał, który nie lubił, gdy ktoś podejmował za niego decyzje.
– Nie pożałujesz – zapewnił go Heniek.
Odruchowo poprawił marynarkę i krawat, rozglądając się bacznym okiem po sali.
Gdy kelnerka przyniosła dwie szklanki, Rafał musiał przyznać, że Heniek świetnie wybrał.
– Co to jest? Smakuje wspaniale!
– Piętnastoletnia szkocka.
Rafał aż się zakrztusił.
– Stary, nie wiem, czy dostatecznie jasno ci wytłumaczyłem, ale jestem spłukany. To znaczy, że mogę zapijać smutki wódką z dyskontu, ale nie piętnastoletnią whisky z baru.
– Spokojnie, Rafciu, tobie się nie ułożyło, ale ja właśnie wygrałem sprawę, dzięki której na moim koncie przybędzie kilka zer. Więc jak chcesz, możemy pić dzisiaj na zmianę: ty na smutno, ja na wesoło, ale pozwól, że rachunek obciąży moje konto.
Heniek był zbyt inteligentny, żeby nie rozumieć, że taki gest w jakiś sposób dodatkowo poniża kumpla, który był w dołku finansowym i psychicznym. Nie mógł jednak odmówić sobie okazji do opicia wielkiego sukcesu, na który pracował ostatnie pół roku. Jego kancelaria, specjalizująca się w prawie biznesowym, przeprowadziła wielką prywatną górniczą spółkę przez zawiłości i meandry restrukturyzacji. Heniek został oddelegowany z Warszawy do tego zadania, bo był Ślązakiem, a poza tym najlepiej znał się na przekształceniach w polskich firmach. Jego kreatywność i kompetencje pozwoliły klientowi zaoszczędzić kilka milionów i uniknąć trzech procesów, w tym jednego z ZUS-em i jednego zbiorowego ze zwalnianymi pracownikami.
– Jak więc widzisz, mam powody do świętowania – podsumował swoją opowieść i wyprostował się na krześle w pozie zwycięzcy, machając do kelnerki, żeby przyniosła następną kolejkę.
– Wow, stary, gratuluję! Już w technikum wiedzieliśmy, że zrobisz karierę, i nas nie zawiodłeś. Twoje zdrowie! – Rafał wzniósł toast szklanką najlepszej whisky, jaką kiedykolwiek pił.
Zawsze cieszyły go sukcesy przyjaciół, nawet jeśli jemu samemu nie bardzo się w życiu układało.
– A teraz pokażę ci, jak osiągnąć sukces w sprawach prywatnych. – Heniek był wyraźnie rozochocony uznaniem ze strony przyjaciela.
Rafał zawsze był mu bardzo bliski i Heniek myślał o nim bardziej jak o bracie niż o kumplu. Co prawda złościło go, że Budynioczek, jak go czasem nazywał, nie ma silnego charakteru i nie potrafi zawalczyć o swoje, przez co on – Henryk Wojakowski – musi za niego nadstawiać karku i ratować go z różnych opresji, ale cenił przyjaciela za lojalność, niezwykłą wyobraźnię i bezinteresowność, na którą jego zazwyczaj nie było stać.
– Podryw na nihilistę? – zapytał Rafał, który już z niecierpliwością czekał na gwóźdź wieczoru.
Kiedyś takie numery zajmowały większość ich życia. Szkoła to była jedna wielka zgrywa. Nawet się dziwili, jakim cudem udało im się czegokolwiek nauczyć, skoro cały czas spędzali na wyszukiwaniu mniej lub bardziej wysublimowanych sposobów, by dokuczyć nauczycielom i nielubianym kolegom. Czasem w zapomnieniu dawali się wkręcić w jakieś twórcze działania – spektakle, szkolne teledyski czy akcje charytatywne – ale przychodzili do szkoły przede wszystkim po to, żeby się świetnie bawić, często cudzym kosztem.
– Podryw na nihilistę polega na tym, że podchodzisz do baru, stoisz i nic nie robisz – zaczął wyjaśniać Heniek. – Jesteś smutny, jak to nihilista. Jeśli nie możesz wprawić się w smutny nastrój, myślisz o Schopenhauerze.
Pięć lat przed wynalezieniem Facebooka Heniek, Rafał i reszta klasy 3c odkryła na lekcjach polskiego dekadentyzm. Nietzsche i Schopenhauer stali się bohaterami ich wyobraźni na cały miesiąc. Heniek nawet przeczytał Tako rzecze Zaratustra, choć nie przyznał się do tego kolegom, tak jak nigdy im nie mówił, że chodzi na korki z historii i matmy, żeby mieć lepsze oceny i dostać się na prawo. Gdy piętnaście lat później Schopenhauer stał się bohaterem memów, z dumą stwierdzili, że oni już to przerabiali.
– Daj spokój, to nie może zadziałać. Są granice, których człowiek nie powinien przekraczać.
– A ja tę granicę przekroczę. Zobaczysz, że można i że to działa. – Heniek uwielbiał wyzwania.
Wstał, znowu odruchowo poprawił krawat i marynarkę. Podszedł do baru. Zamówił kolejną szkocką, stanął ze smutną miną, chociaż w pozie dość wystudiowanej, podkreślającej jego szczupłą, wysportowaną sylwetkę, i czekał. Żeby dodać sobie dramatyzmu, spuścił lekko głowę, wbił wzrok w kostki lodu, zadzwonił nimi dyskretnie o szklankę, jakby ten dźwięk miał przywołać potencjalną ofiarę...
– Dwie gorzkie żołądkowe i tonik – zawołała Martyna, która nagle pojawiła się przy kontuarze koło Heńka. Gdy barman nalewał alkohol, kątem oka dostrzegła chłopaka. Spojrzała na niego uważnie. – Wszystko dobrze? – zapytała, bardziej zdawkowo niż z troską.
– Tak, tak – odpowiedział w zamyśleniu Heniek. – Tylko się zastanawiam, czy cię bolało...
– Co mnie bolało? – Martyna była naprawdę zdziwiona.
– Czy cię bolało, jak spadłaś z nieba – dokończył Heniek, robiąc maślane oczy.
Martyna najpierw parsknęła śmiechem, a potem postukała się palcem w czoło. Zgrabnie chwyciła dwa kieliszki i szklankę z tonikiem, odwróciła się na pięcie i odeszła, kołysząc biodrami. Rafał ocierał łzy, bo wręcz popłakał się ze śmiechu, ale Heniek nie dawał za wygraną. Znowu przyjął pozę nihilisty i pięć minut później wrócił do stolika z Basią i Patrycją, które miały mocno rzucające się w oczy walory, podkreślone głębokimi koronkowymi dekoltami.
Rafał dotarł na Halembę dopiero w południe następnego dnia. Może był to efekt kaca, ale zapachy domu i otoczenia wydały mu się niezwykle intensywne. Zgniłe liście jabłoni, mokra sierść psa, trudny do opisania, ale najbardziej swojski zapach ganku i wreszcie kuchnia – mama zrobiła jego ulubioną szarlotkę!
– Bój się Boga, dziecko, jak ty wyglądasz! – przywitała go z typową matczyną czułością.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, Izabelo – zażartował Rafał. – Przecież to tylko dwa małe tatuaże! – Podniósł zaciśnięte pięści na wysokość twarzy, jak bokser szykujący się do ciosu. – I jeden mały kac. – Mrugnął do niej przepraszająco.
– Nie o tym mówię – powiedziała mama, przekrzywiając głowę, żeby jeszcze wnikliwiej mu się przyjrzeć. – Zmizerniałeś, jesteś jakiś smutny. Co się stało? Wiesz, że zawsze się cieszę, gdy wracasz do domu, ale tego przyjazdu nie planowałeś.
– Oj, mamo, czy zawsze musi być jakiś powód?
– Tak. No mów, o co chodzi! – naciskała, bo był to jedyny sposób, żeby mogła się czegoś dowiedzieć.
– Pamiętasz Sarę?
A więc zadziałało!
– No pewnie! To ta dziewczyna, która zna się na tej twojej robocie jak żadna i poza tym świetnie gotuje, zwłaszcza robi pyszne burrito.
– Rany, gdyby wszyscy tak słuchali jak ty, święta Izabelo, świat byłby lepszym miejscem – odparł ze śmiechem Rafał. – Okazało się, że Sara ma więcej talentów. Potrafiła zebrać wszystko, co wspólnie stworzyliśmy, i zwyczajnie ukraść. Ona zrobiła skok na kasę, podczas gdy ja trwałem w błogiej nieświadomości, odurzony jej tacosami. Cóż mogłem począć, żuczek malutki, po takim kopniaku? Wszystkie pieniądze przejedliśmy, jak pracowaliśmy nad tym dżobem. Kiedy ona zniknęła z pieniędzmi, ja mogłem wrócić na zmywak albo na Halembę. Wybrałem to drugie. Nie słyszałaś o jakiejś robocie w okolicy?
– Hmmm, w budowlance nic nie znajdziesz aż do wiosny, w rolnictwie też nie bardzo, bo kartofle nie rosną na hałdach. – Matka wyraźnie próbowała ukryć smutek pod płaszczykiem żartów.
Kluski, rolada i modra kapusta przygotowane na obiad przez mamę, na chwilę ukoiły smutki Rafała.
– Skoczę po piwo do Gucia – powiedział, gdy poczuł, że musi się przejść, bo obiad i kac tworzą niebezpieczną mieszankę. – Rozejrzę się po starych śmieciach. Wezmę ze sobą Czubakę, niech się pies przebiegnie.
Sklep U Gucia, jak sama nazwa wskazywała, był prowadzony przez Gucia, i to od zawsze. Przezwisko przylgnęło do chłopaka jeszcze w podstawówce, gdy na jednym z dwóch dostępnych wtedy kanałów telewizyjnych królowała Pszczółka Maja. Pucułowata twarz Mateusza Spyrki była jak wyjęta z kreskówki. Nikt nie pamięta, który z kumpli pierwszy dostrzegł to uderzające podobieństwo, ale właśnie od tej chwili Mateusz przestał być Matim, Uszem czy Skwarkiem i już na zawsze pozostał Guciem.
– Rafał! Stary, jak się cieszę, że jesteś! – Gucio rozpromienił swoją niezmiennie dziecinną, ale jeszcze bardziej okrągłą twarz.
– Dzień dobry, Mateuszu – przywitał się żartobliwie Rafał. – Też jestem rad, że mogę cię ujrzeć. Poratujesz strudzonego wędrowca czteropakiem tyskiego?
– A jakże, mój zacny druhu – podjął konwencję Gucio i wyjął z lodówki zgrzewkę piwa.
Mniej lub bardziej udane stylizacje na staropolszczyznę były jedną z gier, w jakie grali, gdy jeszcze chodzili do szkoły. Rafał miał w technikum polonistkę, która w jakiś przedziwny sposób potrafiła wkręcić uczniów w fascynację literaturą średniowiecza i renesansu. Gdzieś od Trenów Kochanowskiego wszyscy w klasie dla zgrywy zaczęli mówić staropolszczyzną i Rafał bezwiednie przeniósł ten zwyczaj na Halembę. Gucio podchwycił i tak im zostało.
– Widzę, mój panie, że ząb czasu ani podręczniki do marketingu nie nadgryzły stylu twojego zacnego przybytku – powiedział Rafał, rozglądając się po sklepie.
Ta sama od lat zielona lamperia na ścianach niezmiennie kontrastowała z żółtą farbą powyżej. Półki urywały się na wysokości wzroku, tam, gdzie powinien leżeć najlepszy towar, a najpopularniejsze produkty zalegały na poziomie łydek klientów.
– Już myślałem, że supermarkety, Biedry i Lidle mnie wykończą, ale okazało się, że ten przaśny styl odróżnia mnie od konkurencji. No i po dwudziestej nie ma w pobliżu innego otwartego sklepu. A po piąte przez dziesiąte, umówmy się: sklepów może być wiele, ale Gucio jest tylko jeden. – Mateusz uśmiechnął się rozbrajająco.
– To prawda, w sumie jesteś jednoosobową instytucją. Daj znać, jakbyś słyszał, że ktoś potrzebuje człowieka do roboty. Wiesz, że umiem dużo. – Rafał mrugnął porozumiewawczo i wyciągnął rękę na pożegnanie.
– Jasne. Trzymaj się i wpadaj czasem. Niech noc będzie ci łaskawa!
Rzeczywiście na dworze już zmierzchało. O tej porze roku dzień kończył się, zanim zdążył na dobre się zacząć, a że Rafał był człowiekiem uzależnionym od światła słonecznego, w listopadzie zawsze marzył o tym, żeby zapaść w zimowy sen.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki