Читать книгу Ciasteczko z wróżbą - Agnieszka Jeż - Страница 6
21 czerwca 1991 roku
ОглавлениеNie spiesz się ze zjedzeniem czerstwego ciasteczka, bo będzie cię bolał brzuch.
– Renata, chodź tu jeszcze do nas na pamiątkowe zdjęcie! Pani profesor, panią też byśmy poprosili, dobrze? Kto nam zrobi? Alek, może twój brat?
Biało-granatowa młodzież zaczęła się ustawiać, kłębić, przepychać. Cztery lata ogólniaka dały im jako takie rozeznanie, kto gdzie powinien stać, żeby go było widać i żeby nie zasłaniał innych.
Ula uszczypnęła ją w ramię.
– Fajna bluzka! Gdzie taką dorwałaś?
– Dzięki. Mama była w maju w Berlinie, nakupiła pięć toreb drobiazgów, nawet nie wiem, jak to potem zatachała do autokaru… Z rozpędu kupiła mi nawet piórnik z wyposażeniem, wyobrażasz sobie?! Ja tu robię maturę, zdaję na studia do stolicy i jeżeli się dostanę, to będę nosiła na wykłady piórnik z Aldiego! – prychnęła Renata, trochę ubawiona, a trochę poirytowana.
– Twoja mama zawsze była oryginalna.
– Chyba: dziwna.
– E tam! – Ula pokręciła głową. – Oryginały w cenie, takie idą czasy. W każdym razie bluzka ekstra! Ja mam od ruskich, beznadziejną, sama zobacz. Niby bawełna, ale chyba tylko z metki. Całe pachy mam mokre, nic nie przepuszcza.
Wiolka już od paru chwil przysłuchiwała się rozmowie.
– Najgorsze były te tajlandzkie z wycinanymi kołnierzykami, pamiętacie? Całą podstawówkę takie nosiłam i bardzo mi się wtedy podobały!
– Nie chrzań, nie chrzań, jak całą podstawówkę? To od kiedy my mamy wolny rynek? – Renata lubiła uściślać fakty i lubiła w sobie tę cechę. W końcu taka chyba powinna być młoda adeptka dziennikarstwa – dociekliwa, rzeczowa, poszukująca prawdy.
– Wiolka ma od zawsze, hy hy! Taka jest wyzwolona! – Ula wymierzyła kuksańca w zgrabne biodro Wiolki.
– Dobra, chłopaki: uwaga, dziewczyny: włosy z twarzy, wszyscy: uśmiechy – komenderował wrobiony w fotografowanie brat Arka. – Raz, dwa… zrobione!
***
Renata wracała ze szkoły w podniosłym nastroju. Nie co dzień kończy się liceum. Nie co dzień dostaje się wyróżnienie za dobre i bardzo dobre wyniki w nauce oraz całkiem przyzwoicie zdaną maturę. Nie co dzień ma się poczucie, że oto właśnie zaczyna się w życiu zupełnie nowy rozdział, inny od wszystkiego, co było dotąd. Mierzyła wysoko – ale były to wyzwania na miarę jej możliwości. Czuła się pewnie i spokojnie, wierzyła w siebie. Zawsze zresztą było okej. Już jako dziecko zapowiadała się tak obiecująco, że rodzice posłali ją do szkoły o rok wcześniej. Rzeczywiście, dawała sobie radę. Dostawała dobre oceny, czytała lektury, brała udział w konkursach recytatorskich – we wszystkim, czego od niej oczekiwali. Nawet niespecjalnie lubiane skrzypce, do których nakłaniał ją tata, etatowy muzyk Filharmonii Sudeckiej, szły jej jako tako. Grając na nich bez sprzeciwu, ale i bez przyjemności, skończyła całą szkołę muzyczną I stopnia; potem zaś odważyła się powiedzieć tacie, że już więcej nie chce. Wiele ją to kosztowało, ponieważ bardzo nie lubiła odmawiać rodzicom – czegokolwiek: sprzątania, dobrych stopni, wczesnych powrotów ze szkolnych dyskotek, wizyt u rodziny. Podobno każdy rodzi się zaprogramowany na życie; z ustalonym temperamentem, charakterem i głównymi cechami. W przypadku Renaty ta charakterystyka była prosta: żyć tak, by świat (wymiennie z: „rodzice”) był ze mnie zadowolony. To musiało być wrodzone, ponieważ ani tata (subtelny muzyk), ani mama (żywiołowa i nietuzinkowa, ale zupełnie nie dyktatorska) niczego na niej nie wymuszali. Co więcej, zawsze ją dopingowali i powtarzali, że w nią wierzą. Renata sama z siebie, czując taką potrzebę tam, w środku, podporządkowała się głównemu celowi: spełniać wypowiedziane i niewypowiedziane prośby rodziców. Posiadanie dobrej córki oczywiście ich uszczęśliwiało („Pani Romo, takie dziecko to jak wygrana w totka”, wychwalała Renię przed mamą jej wychowawczyni w podstawówce), ale bycie nią sprawiało przyjemność także samej Renacie, którą z kolei cieszyła radość innych. System naczyń powiązanych, bardzo sprawnie działający.
Wracając do muzyki. Lekcje były coraz większym obciążeniem; niewspierane przez wybitny talent czy choćby zapał, wymagały więcej i więcej samozaparcia. Po skończeniu szkoły I stopnia Renata już naprawdę nie chciała dalej się uczyć grać. Postanowiła więc poprosić rodziców (chyba pierwszy raz w życiu), by nie musiała tego robić. Żeby jednak nie zabrzmiało to zbyt drastycznie, postanowiła zastosować handel wymienny: zamiast jednego obowiązku – inny. Podsunęła mamie i tacie myśl, że chce się uczyć niemieckiego. Więcej niż w szkole, więcej niż na kursie. Od siódmej klasy miała zatem prywatne lekcje, do których przykładała się z zapałem i pilnością, jak do wszystkiego, do czego się brała. Szwargotała coraz lepiej, dwa razy została laureatką szkolnych olimpiad z języka niemieckiego. Rodzice z aprobatą kiwali głowami. Niezawodna jedynaczka.
Tak było do zeszłego roku. Bo oto w samym środku lata, bez żadnej zapowiedzi katastrofy, Eugeniusz nagle poczuł się gorzej. Na dwa dni położył się do łóżka, pocił się i słabował. Trzeciego Roma wygoniła go do lekarza. „Nie ma co tak leżeć i czekać nie wiadomo na co – przekonywała. – Trzeba wiedzieć, co człowiekowi dolega”.
Do przychodni przyszpitalnej tata pojechał taksówką. Już to powinno im dać do myślenia – był przecież taki nierozrzutny… Godzinę później zadzwonił do domu z trzeszczącego szpitalnego automatu.
Odebrała Renia.
– Chcą, żebym tu został na jakieś badania – powiedział, usiłując brzmieć dziarsko. – Wpadnijcie, jak mama wróci z pracy, bo przecież nic tu nie mam. Jestem w sali 51, zapamiętasz? – Głos mu leciutko zadrżał. Jak skrzypce, kiedy wydobywał z nich te długie, wysokie dźwięki, przy których palce lewej ręki unosiły się i opadały na struny.
Zapamiętała. Podobnie jak to, że nawet się wtedy uśmiechnęła z pobłażaniem na myśl o tej jego dzielności. Obie z mamą doskonale wiedziały, jak bardzo tata boi się szpitali.
Gdy tylko wróciła do domu, spakowały do dużej reklamówki wszystko, co mogło mu się przydać – lub uprzyjemnić – parę dni szpitalnego życia: kapcie, piżamę i szlafrok, saszetkę z kosmetykami, komplet sztućców, kubek, słoik kompotu, rulon mentosów i książkę (Edward Gierek – przerwana dekada).
W sali 51 stało pięć łóżek. Na czterech leżeli obcy faceci, piąte było puste.
– Gdzieś uciekł nasz bohater. – Roma puściła oko do córki. Renia zachichotała.
– Nie pomyliłaś numeru?
– No co ty.
– Siostro! – zaczepiła kobietę w pielęgniarskim czepku mama. – Gdzie leży Eugeniusz Rębacz?
Zapytana popatrzyła na nie nieodgadnionym wzrokiem.
– Niech panie pójdą do pokoju lekarskiego. Tam. – Wskazała.
Lekarz dyżurny nie patrzył im w oczy.
– Zmarł o trzynastej dwie. Rozległy zawał. Reanimacja się nie powiodła.
To wszystko brzmiało nierealnie.
– Nie – powiedziała głośno Renata i pomachała, jakby chciała odgonić idiotyczne słowa medyka.
– Bardzo mi przykro – dodał, jakby to miało coś tłumaczyć.
Czuła, że wpada w jakieś dzikie rozedrganie, które z każdą chwilą narastało. Drżało jej wszystko: wnętrzności, nogi, ręce, broda. Obraz lekarza zamazywał się i skakał w rytm tego drgania. Spojrzała na mamę, szukając w niej wsparcia.
Roma bezpardonowo gapiła się na lekarza.
– Jak to: umarł? W szpitalu umarł?! Przecież szpital jest od tego, żeby leczyć ludzi, a nie żeby w nim umierali – paplała bez sensu, jakby to mogło zmienić wyrok. – Do cholery, przyszedł do was o własnych siłach!!! – wrzasnęła znienacka.
– Zmarł niecały kwadrans po przyjęciu do szpitala. Dlatego właśnie musimy zrobić sekcję.
Renacie zrobiło się niedobrze. Miała ochotę wybiec z tego pokoju absurdów, z tego szpitala, z tej… tej… umieralni. Nienawidziła lekarza za ponure opanowanie, za pognieciony kitel, za wszystko, co mówił. W jednej chwili dobitnie zapragnęła, żeby on też umarł w piętnaście minut, też kogoś zostawił, też miał sekcję… Zasłużona kara dla posłańca złej nowiny.
Wyszły z pokoju odrętwiałe, niedowierzające, niepogodzone. Nie patrzyły na siebie. Roma z furią cisnęła reklamówkę do pierwszego mijanego kosza. Słój z kompotem łupnął z hukiem o blaszane dno.
„Pewnie się potłukł” – pomyślała Renata, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
„Gdyby mama w czerwcu, robiąc kompoty z truskawek, wiedziała, jak one skończą w sierpniu… – myślała głupio dalej. – Gdybyśmy w ogóle wiedziały, co się zdarzy… Jak by to wtedy było? Żałoba zaczynałaby się jeszcze za życia taty? Usiłowaliby zmienić bieg wydarzeń? Posłać go wcześniej do lekarza, zacząć jakieś leczenie?… Próbowaliby się rozpaczliwie sobą nacieszyć, zanim TO się stanie?…”.
Z rozmyślań wyrwał ją śpiew mamy.
– „Jestem młoda wdowa…” – zanuciła Roma cienkim drżącym głosem. – Boże, naprawdę jestem wdową!!! – powiedziała głośno, zatrzymała się i wybuchnęła płaczem.
Tego było już za wiele. Renata spazmatycznie wczepiła się w jej ramię i też się rozszlochała. Mocno, bezradnie, nieprzytomnie. Jak można umrzeć tak nagle?!… Tak głupio? Było to niesprawiedliwe, niedorzeczne i nie zgadzała się na to! Na brak taty, jego głosu, jego skrzypiec, jego flegmatycznego spokoju, który tak dobrze uzupełniał radosny chaos mamy. Rodzina już na zawsze pozostanie niekompletna. A ona właśnie została półsierotą.
„Pół”.
Jezu.
Trzeba bardzo zadbać o mamę. Nawet w tym momencie, w tej sytuacji Renata nie myślała o sobie, o swoim popękanym na drobne kawałeczki sercu, tylko o mamie.
Chwilę szperała w kieszeniach dżinsów, w końcu wyciągnęła z nich wymiętą, napoczętą paczkę chusteczek.
– Masz, mamuś… – Podała Romie. Drugą wytarła własną twarz.
Wzięła oddech. Jeden. Drugi.
Rozpacz trzeba zahibernować. Renata nie może się osunąć w czarną otchłań żałoby, bo potem nie będzie w stanie się z niej wydostać. Poza tym mama musi znaleźć w niej oparcie. Wiedzieć, że może na nią liczyć.
Dzieciństwo właśnie się skończyło.
Ale żyć trzeba dalej – zwłaszcza gdy się ma siedemnaście lat. Renia żyła więc, tak odpowiedzialna, wspierająca i bezproblemowa, jak to tylko było możliwe. Jeszcze bardziej niż dotąd starała się nie sprawiać kłopotów – a nawet więcej: postawiła sobie za punkt honoru, by dostarczać mamie choć niewielkich powodów do radości i uśmiechów. Roma podejmowała tę grę z wdzięcznością, z wolna wracając do siebie. Renacie przyznano rentę po tacie. Co miesiąc dzieliła ją równiutko na pół: pół dawała mamie, na życie, drugie pół odkładała na kupkę: na studia lub na czarną godzinę. Niezmiennie też trzymała przed mamą fason. Żadnych łez, jak najmniej wspominania. Niczym jakąś nietykalną schedę przyjęła stoicką postawę taty, która teraz, w jego zastępstwie, miała wyciszać i koić mamę. Nagrodę wyznaczyła sobie sama: studia. W Warszawie – bo z całym szacunkiem do rodzimego Wałbrzycha – Uniwersytet Warszawski brzmi jednak znacznie lepiej niż Politechnika Wrocławska czy Wyższa Szkoła Pedagogiczna; zwłaszcza że ani w jednej, ani w drugiej nie oferowali nauki dziennikarstwa.
Rok, choć trudny i smutny, w końcu się przetoczył, a nagroda była coraz bliżej. Nowy rozdział ekscytował ją niepomiernie. Nie, nie miała obaw, że się nie dostanie – dlaczego miałaby je mieć? Była przygotowana, i to pod każdym względem. Żeby zarobić na start w Warszawie, całe pierwsze długie studenckie wakacje poświęci na pracę. Ma już nagrany kontakt w Görlitz – opieka nad starszym facetem, ale nic odstręczającego, żadne tam podmywanie czy przewijanie – ot, zwykłe prace domowe: sprzątanie, zakupy, podanie obiadu, cieszenie starszego samotnego pana obecnością drugiej osoby. A wszystko to za osobny pokój, wikt i opierunek, no i oczywiście stosowną sumkę w markach niemieckich. Wartość dodana: dalsze szlifowanie języka.
Cieszyła się na ten wyjazd jak na przygodę. Owszem, będzie trochę nudno, ale od czego ma się książki, papier listowy i notes reportażysty? Da radę – przecież zawsze daje. Zresztą odkąd tata zmarł, wiodło im się z mamą umiarkowanie dobrze, oględnie mówiąc. Wokół ludzie na potęgę rozkręcali biznesy, pączkowały prywatne inicjatywy, robiono interesy dosłownie na wszystkim. Niestety Rębaczowie nie mieli ku temu smykałki. Eugeniusz póki żył, nie krył, że jedyne, na czym się zna, to muzyka – robił wręcz z tego jakby atut, który miał przesądzać o tym, że jest on czystej krwi intelektualistą. Romualda, dla znajomych Romka, wiodła zwykłe życie urzędniczki ratusza. Szczytem jej prywatnej inicjatywy były swoiste wycieczki tych lat – wyjazdy autokarowe na zakupy do Niemiec. Jeździła na nie bardziej dla rozrywki niż dla zysków – okazje i cieszenie oczu Europą Zachodnią bawiły mamę tak bardzo, że Renata nie miała serca uświadamiać jej w zakresie ich znikomej opłacalności.
Zaraz za drzwiami klatki schodowej owionął ją chłód, znajome odgłosy i zapachy. Z piwnicy dobiegała woń kartofli i wilgoci. Z pierwszego piętra czuć było barszczem. Dalej – sygnały Jedynki, słuchanej na cały regulator przez staruszkę z drugiego piętra. No tak, przecież dzisiaj pierwszy dzień lata, czyli zaczęło się Lato z radiem!… Ciekawe, jaką ramówkę na lato mają stacje niemieckie.
Raźnym krokiem wspięła się na czwarte piętro i podeszła do wysłużonych drzwi z numerem 43. Klamka ustąpiła bez żadnego oporu. Ech, ta nieroztropna Romcia… Mama, dla uczczenia szczególnego dnia, wzięła dziś wolne. Tylko dlaczego, do diaska, nie przekręca zamka?
– Hej, mamo! Jestem! – zawołała z przedpokoju.
Drzwi łazienki skrzypnęły i zgrabnym ruchem wysunęła się z nich Roma.
– Jesteś… – Omiotła Renatę rozpromienionym wzrokiem. – Jak tam w szkole?
– No… Chyba jak zawsze na zakończenie roku. Galowe stroje, część artystyczna, przemowy… może tylko trochę łzawiej niż zwykle. Jednak wszyscy mieli poczucie, że to ostatni raz… Dziewczyny siąkały, nawet Nowakowska się popłakała, że drugiej takiej fajnej klasy pewnie już mieć nie będzie… – Mówiąc, przeszła do dużego pokoju i klapnęła na fotel przy niskiej brązowej ławie. Roma pospieszyła za nią.
– Ula na co w końcu idzie?
– Na pedagogikę. Tu, w Wałbrzychu.
– Uhm. A tę obiegówkę ci podpisali?
– Podpisali, pewnie! Przecież inaczej nie dostałabym świadectwa. A dostałam. Chcesz zobaczyć?
Roma znowu się rozpromieniła, jakby przeczuwając rychły przypływ rodzicielskiej dumy.
– Pokaż.
Renata wyjęła z torby Noce i dnie Marii Dąbrowskiej, książkę-nagrodę, a z niej złożony na pół błękitny arkusz z czerwonym paskiem, zapisany równym nauczycielskim pismem Nowakowskiej. Roma wczytywała się przez chwilę z wyraźną lubością. W końcu odłożyła dokument na politurowany blat ławy.
– Gienek byłby z ciebie bardzo dumny – przemówiła wzruszonym głosem. – Ja też jestem. A teraz pora na twój prezent!
Renata zrobiła zdumioną minę.
– Prezent? Przecież prezentem była już moja osiemnastka w zeszłą sobotę… To znaczy, ta impreza w świetlicy…
Roma przywołała na twarz zagadkowy uśmiech ni to Giocondy, ni to jakiejś dobrej wróżki rodem z Kopciuszka.
– Renatko, dziś jest twój szczególny dzień. Kończysz szkołę – a zarazem obchodzisz osiemnaste urodziny. Z tej okazji… – Roma odwróciła się i chwilę gmerała w gazetniku obok fotela – upiekłam ci ciasteczko.
– Chyba: ciasteczka? – uściśliła Renata.
– Ano nie. Ciasteczko. Jedno. Za to wyjątkowe… – Roma ostrożnie położyła na ławie celofanowe zawiniątko. – To jest ciasteczko z wróżbą według starej chińskiej receptury. Zawiera przepowiednię na cały najbliższy rok. Dla ciebie.
Renata spojrzała podejrzliwie na podarek. Przezroczysty celofan zdradzał dziwaczny kształt ciasteczka. Wyglądało jak niedokończony precel czy ślimak, niepodobny do żadnego znanego jej ciastka. Roma była nietuzinkową mamą, pod każdym względem – kulinarnym także. Nie chodziło o to, że się wymigiwała od prac kuchennych, miała za to niezwykły talent do tego, by osiągać spektakularnie mizerne wyniki w kuchni.
– A skąd wzięłaś wróżbę? Też z przepisu?
– No co ty! – żachnęła się mama, jakby Renata swoją niestosowną uwagą naruszyła jeden z punktów jej kodeksu honorowego. – Wywróżyłam! Metodą mieszaną: karty, wahadełko i moje najnowsze odkrycie: Księga Przemian I Ching. Fascynująca! Choć jeszcze w dużej mierze dla mnie niepojęta.
Renata patrzyła na nią z rozczuleniem i troską. Mama miała w sumie dość nudne życie, teraz dodatkowo pozbawione męża. Co gorsza, kiedy zacznie się rok akademicki i Renata wyjedzie, tej samotności wokół mamy będzie jeszcze więcej. W gruncie rzeczy dobrze więc, że sobie znalazła nowe hobby – niechby i takie.
Zresztą kto wie? Na rok, na który Renata wyznaczyła sobie duże wyzwania, dobra wróżba wcale by nie zaszkodziła.
Uśmiechnęła się.
– Dzięki, mamo. To co: już odwijać? Zwyczajnie czy w jakiś specjalny sposób? Mam sobie pomyśleć życzenie?
– Już, już. Urodziłaś się o pierwszej po południu, więc pora jest w sam raz. Nie, bez życzenia. Jedz – i czytaj, tam wszystko już jest. Wszystkiego najlepszego.
Renata zaczęła rozsupływać szeleszczący celofan. Mama nie spuszczała z niej wzroku.
– A zatem… – teatralnym gestem uniosła ciasteczko do ust – …niech się dzieje!
Odgryzła kęs.
Ciasteczko było paskudne. Wcale jej to nie zdziwiło: mama w życiu nie piekła ciasteczek. Wszystkie zaś inne słodkie wypieki wychodziły jej… no, powiedzmy łaskawie: tak sobie. A to zapomniała wsypać cukru, a to proszku do pieczenia, a to wyjąć na czas z prodiża… W efekcie powstawały ciężkostrawne gnioty, które, by nie urazić mamy, z poświęceniem jadali z tatą, posypując je dla zmyłki cukrem pudrem, przekładając powidłami lub popijając obficie kakao.
– Uważaj na karteczkę!
– Jaką karteczkę?
– No, z wróżbą! Nie zjedz jej!
Rzeczywiście z pustej przestrzeni w środku ciastka wystawał jakiś papier.
Renata roześmiała się z uznaniem.
– Gdyby podziemie solidarnościowe wymyśliło coś takiego do przemycania bibuły!…
– A ty nie dowcipkuj, tylko jedz. I czytaj.
– Wcale nie dowcipkuję! Mówię serio, pomyśl tylko…
– Jedz. – Matka nie zamierzała ustępować, więc Renata ostatecznie się poddała. Pociągnęła za skrawek papieru, tak by cały zwitek znalazł się w jej dłoni, a resztę ciasteczka włożyła sobie do ust.
Uch… Do ostatniego okruszka łamaniec doskonale wpisywał się w tradycję maminych gniotów.
Na usprawiedliwienie Romy można było powiedzieć, że pewnie musiało takie być – by jakoś zachować tę pustą przestrzeń w środku. W pączku z dżemem raczej nie dałoby się umieścić wróżby. Albo w jagodziance.
Zmogła do końca trefny wypiek i rozwinęła papierek.
Nie spiesz się ze zjedzeniem czerstwego ciasteczka,
bo będzie cię bolał brzuch.
Zmarszczyła brwi.
– O czym to jest? O tym ciastku, co je właśnie zjadłam?
Roma uśmiechała się enigmatycznie.
– Może i było twardawe i mało słodkie, ale nieświeże to chyba nie?… – zastanawiała się na głos Renata. – I co, samo ostrzega, że mnie po nim rozboli brzuch?… To po co…
Roma pokręciła głową.
– Nic nie mogę objaśniać, bo zaburzę przepływ energii. Sama musisz do wszystkiego dojść. Na początku może być ci trudno, zwłaszcza, Reniu, że nie wyczuwam u ciebie fluidów łączności ze światem niematerialnym, ale się wprawisz, jak we wszystkim. Za parę lat będziesz już sprawnie odczytywać wróżby.
– Za parę lat? Będziesz mi teraz ciągle piec takie ciasteczka? – Renata z jednej strony odczuła coś w rodzaju zaciekawienia, jeśli chodzi o przepowiadanie przyszłości, z drugiej zaś zatrwożyła się na myśl o częstej konsumpcji cukierniczych niewypałów.
– Będę. Ale ponieważ to specjalne ciasteczko, będziesz je dostawała raz w roku. Na urodziny. Coś dla ciała, coś dla ducha.
„Ciało jakoś będzie musiało dać radę”, pomyślała Renata, wydłubując językiem kawałek zakalca spomiędzy zębów. Co do ducha zaś… Cóż… Może wolałaby coś bardziej oczywistego, jak „poznasz przystojnego bruneta”, „zarobisz fortunę” czy „zdasz egzamin na piątkę” – ale niech będzie. Mama dopiero się wprawiała w nowym hobby; zresztą z jej roztargnieniem na pewno coś pokręciła i albo przeczytała, albo zapisała nie to, co trzeba. „Metoda mieszana!”… Ech. Może za rok będzie lepiej. Tak czy owak Renacie w żaden sposób nie zmąci to radości z otwarcia nowego rozdziału. Ahoj, przygodo!
***
Pakowanie zdawało się nie mieć końca. Pewnie dlatego, że tym razem nie było to proste wrzucanie do torby potrzebnych na wyjazd rzeczy. Wiązało się z selekcją, porządkowaniem i wyrzucaniem wszelkich nierokujących przedmiotów i ciuchów. Renata nie była typem chomika. Do dobrego samopoczucia nie potrzebowała suszonych kwiatków, maskotek, muszelek, pamiątek z wyjazdów ani durnostojek. Przeciwnie: jej pokój był po śląsku czysty i schludny, bez szpargałów i osadzającego się na nich kurzu. Niewątpliwie tę cechę odziedziczyła po ojcu – Roma bowiem była rodzinnym zbieraczem, pamiątkowcem, wyznawcą zasady „a nuż się przyda”. Dlatego reszta czterdziestopięciometrowego mieszkania Rębaczów wyglądała zgoła inaczej niż pokój Renaty.
Nigdy nie wyjeżdżała z domu na tak długo.
Wróć. Nigdy nie wyjeżdżała z domu na zawsze.
Czuła się jak te wszystkie nastoletnie bohaterki anglosaskich książek albo seriali, tak hojnie oferowanych ostatnio przez TVP, które właśnie porzucają lukrowane różowe pokoiki pełne cacek, poduszek z falbankami i tapet w różyczki, by wyjechać do college’u i już nigdy nie wrócić do etapu małej dziewczynki. Rodzice przeżywają jednocześnie dumę i smutek, a one…? One chyba właśnie to, co odrobinę starsza od nich Renata: gotowość.
Potrzeby bliźnich często wbrew wszelkim przesłankom odruchowo szacuje się podług siebie – zatem na wyjazd Roma kupiła jej od ruskich gigantyczną ceratową torbę na suwak, w charakterystyczną kratę. Ruscy w takich torbach przywozili na polskie targowiska towar na handel; Renata mogłaby w swojej wywieźć telewizor, trupa albo całą zawartość swego minimalistycznego pokoju, gdyby tylko wyłączyć zeń książki. Zaparła się jednak, że za nic w świecie jej nie weźmie – ani do Görlitz, ani do Warszawy, kiedy jesienią będzie się tam wyprowadzać. Nie wyjdzie na spotkanie nowego życia z obciachową torbą! Ceratówka powędrowała więc do piwnicy jako przechowalnia odzieży zimowej latem i na odwrót – a Renata spakowała się w skórzany ojcowski neseser, brezentową torbę na ramię i podręczny plecaczek. Włoży do niego paszport, książkę, notes i prowiant na drogę. I będzie go trzymała w autokarze cały czas przy sobie.
Od wyjazdu do Niemiec dzielił ją jeszcze tylko jeden maleńki szczególik: egzamin na studia.
Nie robiła z tego ceregieli. Egzamin jak to egzamin: trzeba go zdać. Ostatecznie to tylko większa forma klasówki.
Dwudziestego szóstego czerwca pojechała do Warszawy. Wyniki miały przyjść pocztą w ciągu dwóch tygodni. Nie czekając na nie, dwudziestego dziewiątego, w sobotę, odprowadzona przez Romę na dworzec, po dziesięciokroć odpytana, czy ma wszystko (Paszport? – Ma. Adres? – Zna go na pamięć. Mokre chusteczki? – Mamo!…), z pewną dozą ulgi i maleńką tylko szczyptą nostalgii wsiadła do autokaru do Görlitz.
***
Niecałe trzy godziny później kierowca zgasił silnik na dworcu po niemieckiej stronie Zgorzelca. Podróżni sprawnie wysypali się z autokaru, pobrali walizki i plecaki z luku bagażowego i rozeszli się w sobie tylko znanych kierunkach. Renata musiała skorzystać z toalety, najpierw więc udała się do budynku dworca.
Był piękny. Błękitne kasetonowe sklepienie równie dobrze mogłoby rozpościerać się w jakimś pałacu lub muzeum. Posadzka lśniła wielkimi taflami marmuru. O tym, że jest to dworzec, a nie pałac, przypominały liczne sklepiki i kioski, po same drzwi wypełnione: gazetami, książkami, kasetami, soczkami w kartonikach, batonikami. W powietrzu unosił się aromat kawy i jakichś świeżo wypiekanych bajgli czy precli; salę wypełniał typowy gwar: dźwięki rozmów, kroków, drukowanych biletów, udzielanych informacji, przewracanych stron książek, czasem turkot walizki na kółkach.
Było kulturalnie i światowo. Nawet dworcowa toaleta wpisywała się w ten standard. Za taką kwotę zresztą to nic dziwnego. Renata zastanowiła się, ile razy jeszcze poczuje się jak uboga krewna ze wschodu i będzie przeliczała pensję mamy lub rentę po tacie na opłatę za korzystanie z WC lub cenę puszki coca-coli.
Wyszła wyjściem w stronę miasta i poszukała wzrokiem przystanku właściwego autobusu. Był. Dobrze oznaczony, widoczny z daleka. Według rozkładu autobus miał przyjechać za osiem minut – i tak też przyjechał. Zajęła miejsce z przodu, przy oknie i wlepiła spojrzenie w mijane zabudowania.
Jechali przez starówkę. Renata z przykrością skonstatowała, że oglądana dwa dni temu Warszawa – ani brzydki szary kloc dworca, ani bure ulice, zawłaszczone przez ulicznych handlarzy czym popadnie, ani nawet majestatyczna, nieco wyblakła elegancja kampusu uniwersyteckiego przy Krakowskim Przedmieściu – nie umywała się do tego średniowiecznego miasteczka. Tu oczy syciły kolorowe fasady kamienic, pięknie poprzycinane drzewka, architektoniczna spójność i ład.
Europejsko.
Powoli zaczynała rozumieć Romę i jej upodobanie do zakupowych wycieczek do Niemiec. Ona przeżyła w burym PRL-u lat szesnaście, Roma – czterdzieści jeden. Ostatnie dwa lata, po osiemdziesiątym dziewiątym, trochę zmieniły krajobraz Wałbrzycha, a i pewnie całej Polski – ale czy na lepsze? Na pewno zrobiło się ruchliwiej, dynamiczniej. W sklepach przybyło towarów. Kwitł handel w kioskach-szczękach, na łóżkach polowych, na ulicach wprost z toreb. Powstawały niezliczone małe firmy, a wraz z nimi fasady budynków pstrzyły się coraz liczniejszymi szyldami, nawołującymi klientów do odwiedzin. Tak… Obie miały prawo zachłystywać się innym światem – zwłaszcza jeśli był to świat uporządkowany, zamożny, i to nie tak po nowemu, krzykliwie, ale okrzepły w swym bogactwie, nic nikomu niemuszący udowadniać.
Rozejrzała się po wnętrzu pojazdu. Przy każdym siedzeniu znajdował się przycisk stop – aby pasażerowie wysiadający na przystankach na żądanie mogli owo żądanie sygnalizować wprost z foteli. Bez wstawania i zalegania przy drzwiach, bez zerkania, czy kierowca na pewno ich widzi. Renacie wydało się to gnuśne. Nie przesadzają z tym wygodnictwem?
A może wcale nie? Może to jest przejaw szacunku do obywateli? Część z nich to przecież starzy ludzie. Niech sobie mają.
Kwadrans później i ona skorzystała z przycisku stopu i znalazła się na szerokiej alei, wysadzanej dużymi, niepoprzycinanymi drzewami. Z niej, według instrukcji, należało skręcić w pierwszą przecznicę w prawo i wypatrywać dużej białej kamienicy.
Zaiste, była. I to naprawdę śnieżnobiała. Żadnych brudów ani graffiti, ani reklam.
Podeszła do bramy i poszukała na liście nazwisk przy przyciskach domofonów tego właściwego.
Było. Wszystko się zgadzało. Nacisnęła guzik i poczekała, aż się ktoś odezwie.
– Dzień dobry – powiedziała do małego głośnika, gdy usłyszała w nim jakiś szmer i pogłos. – Nazywam się Renata Rębacz, przyjechałam do pracy.
– Naturalnie, czekamy, zapraszam. Drugie piętro, na prawo – odpowiedział głośnik wcale nie głosem starca, lecz zwykłym męskim głosem, wyraźnym i dźwięcznym, należącym do kogoś raczej w sile wieku.
Choć kamienica miała tylko trzy piętra, za bramą Renata spostrzegła windę.
Znów to wygodnictwo – albo ten szacunek… W każdym razie dla kogoś objuczonego neseserem, torbą i plecaczkiem – miłe udogodnienie. Drzwi pod numerem dwunastym były uchylone – a gdy odgłosy wysiadania z windy zdradziły, że Renata dotarła, otwarto je jeszcze szerzej.
Uznała ten gest za gościnny.
Po drugiej stronie stał mężczyzna o jasnych włosach i młodych niebieskich oczach.
Renata przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Wyglądał tak… inaczej. Był czterdziesto-, może pięćdziesięcioletni. Pewnie mógłby być jej ojcem. Gdyby przełożyć to na polskie realia, w drzwiach powinien się pojawić facet z brzuszkiem, o lekko przerzedzonych włosach, a pewnie i podobnym uzębieniu, odziany w marmurki, zbyt luźny T-shirt, w kapciach z przydeptaną piętą, odsłaniających białe skarpety frotté. Tymczasem syn jej podopiecznego – bo to musiał być jego syn – miał na sobie jasne płócienne spodnie, czyste i starannie odprasowane, dopasowaną kolorystycznie koszulę z krótkim rękawem wpuszczoną pod pasek (żadnego piwnego brzucha) i skórzane półbuty. Renacie trudno było ocenić, czy jest przystojny, bo do tej pory nie miała do czynienia z takimi mężczyznami: w Polsce dorośli faceci w jego wieku, czyli ojcowie jej koleżanek lub kolegów, byli poza oceną estetyczną, jakby przezroczyści, zupełnie jej nie interesowali jako płeć przeciwna. Równolatkowie zaś – cóż, do różnych niedoskonałości dojrzewania, jak pryszcze czy przetłuszczające się włosy, należało jeszcze dorzucić nie najlepszy styl. Ten mężczyzna był inny, z jakiejś obcej bajki. Z pewnością zadbany, od razu wydał się Renacie godny zaufania – może ze względu na tę schludność, a może dzięki stalowemu, krystalicznie czystemu błękitowi oczu. „Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to on musi być bardzo dobrym człowiekiem”, pomyślała Renata.
– Gerard Sztompke. – Uścisnął jej rękę. Dłoń miał dużą, przyjemnie suchą i ciepłą. – Czy miała pani dobrą podróż?
– O tak – odparła. – To taki krótki dystans i taki inny świat… – dodała i zaraz zawstydziła się tego niepatriotycznego wyznania.
Ale Herr Sztompke nie zwrócił na nie większej uwagi. Kontynuował natomiast pogodne powitanie.
– Napije się pani czegoś? Kawy? Herbaty? Wody? Soku?
– Może soku? – Kawa mogła okazać się maleńka i za mocna, z piciem gorącej herbaty będą same mecyje: mieszanie łyżeczką bez dzwonienia, dylemat, co potem zrobić z tą łyżeczką: oblizać czy kapnąć na obrus, siorbanie albo czekanie, aż ostygnie… Sok wydawał się najrozsądniejszym wyborem.
– Proszę za mną, pokażę pani jej pokój i rozkład całego mieszkania.
Mieszkanie było ładne – bez dwóch zdań. Przestronne, dobrze utrzymane, jednolite w stylu i kolorach (brązy i beże), wyposażone w eleganckie, dość ciężkie w formie meble, miękkie dywany, ciężkie zasłony, firany i żyrandole. Może urządzone trochę zbyt nobliwie jak na jej gust – ale z pewnością bardzo przyjemne jako miejsce pracy.
– A to jest mój ojciec. – Gerard wszedł pierwszy do salonu i zatrzymał się przed przystawionym do balkonu wózkiem inwalidzkim, na którym siedział kompletnie posiwiały starszy pan.
– Tato, to panna Renata Rębacz, która od dziś będzie ci asystowała. – Położył dłoń na ramieniu ojca. W tym geście były czułość, oddanie, szacunek, jakaś delikatność, coś, co w Renacie na chwilę przywołało wspomnienie taty. Poczuła ukłucie w sercu: żal zmieszany z nostalgią. Gerard odwrócił się w jej stronę. – Jak pani zapewne wie z biura pośrednictwa pracy, tata jest po wylewie. Kontakt z nim jest utrudniony, ale proszę się nie obawiać. Do mycia i zastrzyków przychodzi pielęgniarka, do ćwiczeń rehabilitantka. Pani zadaniem będzie głównie dbanie o dom, podawanie posiłków, towarzystwo i… czuwanie. Prosiłbym, żeby co dzień zabierała pani tatę na co najmniej godzinny spacer. Nieopodal jest park, widać go z balkonu, zaraz pokażę. Chciałbym też móc liczyć na pani czujność. – Z powagą zajrzał jej w oczy, jakby szacując, czy można jej zaufać. – Gdyby działo się coś niepokojącego, proszę niezwłocznie do mnie dzwonić. Tu jest moja wizytówka ze wszystkimi telefonami. Do siedemnastej, czasem nawet do osiemnastej jestem dostępny pod tym służbowym, do ósmej trzydzieści rano oraz wieczorami – pod tym prywatnym, dopisanym długopisem. W hallu na tablicy korkowej ma pani także telefony na pogotowie i do naszego lekarza rodzinnego.
Renata potakiwała bez zastrzeżeń, ciesząc się, że wszystko rozumie, nawet konstrukcję: „Chciałbym móc liczyć na pani czujność”. Hm. Nauka języka to była doskonała inwestycja. Obawy, które towarzyszyły jej podczas podróży, topniały. Dotarła na miejsce bez problemów, opieka nad seniorem Sztompke nie powinna być trudna ani uciążliwa, Sztompke junior wydawał się bardzo miły. Nowe, dorosłe życie witało ją z otwartymi ramionami.
***
Ech, młodość ma w sobie tę wspaniałą, nieskażoną ufność we własne możliwości!… Pod tym względem Renata nic a nic nie odbiegała od normy, dlatego fakt, że pierwsze dni szły jej jak z płatka, odnotowywała z zadowoleniem, ale bez zaskoczenia. Jest młoda, może wszystko! Może pójść którąkolwiek z dróg i iść tak, że na każdej z nich znajdzie szczęście. Taką wiarę w siebie wyniosła z domu, od rodziców, może z układu gwiazd, który został jej przyznany raz na zawsze w chwili narodzin…? Jej uczucie wewnętrznego spokoju było tak silne, że nawet dość toporny system PRL-owskiej edukacji nie zdołał nim zachwiać.
Z ulicznego telefonu na kartę dzwoniła do Romy relacjonować swoje małe sukcesy.
– Hej, mamo! Dzwonię, żeby powiedzieć, że Hans pod moją opieką żyje i ma się dobrze. Ja też mam się dobrze. W ciągu dnia raczej nie mam czasu się nudzić, ale staram się też codziennie uczyć czegoś nowego. Włączam radio, telewizję, biorę z jego półek różne książki i przerzucam przed snem po parę stron. Fajnie tu jest. Chyba dobrze się żyje w takim Görlitz. Wszystko mają, a gdyby im czegoś zabrakło albo coś się zamarzyło, to mogą sobie to kupić – bo i jest w sklepach, i mają forsę… I wszystko utrzymane w takim ładzie! Nieponiszczone, niepomazane… Wyższa kultura. A! Wczoraj po raz pierwszy robiłam klopsy. Boję się dawać mu twardego mięsa, żeby się nie zadławił. Co właściwie robić, gdyby się zadławił? Dziecko to wiem, zapamiętałam z jakichś ulotek z przychodni, trzeba przełożyć przez kolana główką w dół, ale ciężkawego pana?…
Renata, mimo pełnoletności, pierwszej pracy, oddalenia od domu, odczuwała potrzebę zdawania raportu; w Wałbrzychu rzucała się do przedpokoju, by już w progu oznajmić wracającej mamie: „Dostałam piątkę z matmy”. Przyzwyczajenie (a może i potrzeba) nie zmieniło się wraz z maturą.
We środę w mieszkaniu przy Hildebrandstrasse niezapowiedzianie zjawił się Gerard. Dyskretnie rozejrzał się po wnętrzu, czego Renata nawet nie miała mu za złe. To przecież uzasadnione, że sprawdza, za co płaci i jak w praktyce wygląda praca dziewczyny narajonej mu przez biuro. Renata nie była tylko pewna, w czym rzecz – bo Gerarda co rusz ciągnęło do kuchni. W końcu sprawa się wyjaśniła.
– Czy zdradzi mi pani, co tak pięknie pachnie?
„Da liegt der Hund begraben!”[1] – pomyślała z satysfakcją po niemiecku.
– Zapiekanka z ziemniaków i kiełbasy. Chce pan spróbować?
Ucieszył się jak mały chłopiec.
– Bardzo chętnie! Nie uwierzy pani, ale ten zapach… Tak pachniała kuchnia mojej mamy. Obudziła pani we mnie najlepsze wspomnienia!
No cóż. Gotowała dobrze z tej prostej przyczyny, że lubiła smacznie zjeść. W tej materii zaś na mamę można było liczyć… hm… umiarkowanie.
Tak czy owak Renata sama się rozczuliła. Jak to czasami można zupełnie nieświadomie zrobić komuś dobrze. Lub źle – bo to niestety działa też w drugą stronę. Nałożyła mu dużą porcję.
– Jak się pani pracuje? – zagadnął, przeżuwając kęs za kęsem.
– W porządku, dziękuję – odparła grzecznie.
– Potrzebuje pani czegoś? Może chciałaby pani o coś dopytać?
Zastanowiła się krótko.
– Chyba nie. Nic mi nie przychodzi do głowy.
– Nie zapytała mnie pani o wychodne.
– Nie wiedziałam, że mi przysługuje… – Faktycznie nie była pewna, czy może oddalać się od swego miejsca pracy. Pewnie lepiej nie. Bo co by było, gdyby…? Nie, nie. Zdecydowanie wolała dmuchać na zimne.
– Każdemu należy się odpoczynek, w przeciwnym razie powariowalibyśmy. Czy miała już pani okazję zobaczyć miasto?
– Niestety, nie.
– Mówią, że to jedno z najpiękniejszych niemieckich miast. Trzeba je obejrzeć.
Renata się uśmiechnęła.
– Może kiedyś, kiedy nie będę miała tak odpowiedzialnych obowiązków…
– Ojciec wcześnie chodzi spać i ma mocny sen. Może przyjadę po panią dziś wieczorem i pojedziemy na starówkę?
– To… bardzo miłe z pańskiej strony.
– Proszę mi wierzyć, nie robię tego tylko dla pani. Tak ujmujące towarzystwo będzie przyjemną odmianą od codziennej rutyny.
– Cóż… Byłabym zachwycona – odpowiedziała jakąś taką podręcznikową, sztywną frazą, z której nie była zadowolona, jednak nic innego nie przychodziło jej do głowy. Ani po niemiecku, ani po polsku.
Gerard jednak nie zdradzał żadnych oznak rozczarowania. Przeciwnie, patrzył na nią ciepło, niczym ktoś, kto ma ochotę bezinteresownie sprawić jej przyjemność.
– Będę zatem o dziewiątej. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – odparła, siląc się na lepszy akcent i powstrzymując przed dorzuceniem „dziękuję”.
***