Читать книгу Do jutra w Amsterdamie - Agnieszka Zakrzewska - Страница 3

Rozdział pierwszy

Оглавление

– Ludzie, opanujcie się! Powoli! Wszyscy się zmieszczą! A pani co w tych torbach wiezie? Wołu z kopytami? – Młody wąsaty kierowca międzynarodowego busa relacji Szczecin–Amsterdam załamał ręce nad górą tobołków pyzatej kobiety w długiej, kwiecistej spódnicy.

– A co! Wałówkę wiozę! Dla syna! Już od roku na emigracji bieduje i ciągle jeść woła. Wołu może nie mam, ale kopytka, a jakże. Świeżuchne, prosto żem ze stolnicy ściągnęła! – Uśmiechnęła się z rozanieleniem zapobiegliwa gospodyni i dodała: – Mój Tadzik kochany, wygnaniec za chlebem. – Otarła zamaszyście skrajem spódnicy łzę matczynej tęsknoty, po czym z energią zaczęła wpychać tobołki do przeładowanego na amen bagażnika busa.

Ściągnęłam mocniej paski pamiętającego jeszcze czasy liceum plecaka i wrzuciłam go beztrosko na górę innych bagaży spoczywających cierpliwie na chodniku. Kierowca, mrucząc pod nosem jakieś nieparlamentarne słowa, dwoił się i troił, wkładał, wykładał, przekładał, a góry waliz i plecaków nie ubywało. Szybko wskoczyłam do środka autobusu, który pomimo panującego na zewnątrz wieczornego chłodu nagrzany był jak kocioł piekielny i wypełniony, jak mamę kocham, drażniącym nozdrza zapachem jajek na twardo!

Zajęłam ostatnie wolne miejsce przy oknie. Z podręcznej torby wyciągnęłam małą podróżną poduszkę i discmana, nacisnęłam przycisk play i po chwili otoczyły mnie mocne bity piosenki Chciałbym być sobą. W końcu mogłam spokojnie pomyśleć. Zamknęłam oczy i jeszcze raz przeanalizowałam w myślach wczorajsze, zaskakujące wydarzenia…

– Aga! Telefon! – Mama stała w drzwiach łazienki, trzymając w ręku moją nowiutką komórkę wibrującą natarczywym sygnałem dzwonka.

– Mam ręce całe w mydlinach. – Podniosłam głowę znad miski z gorącą wodą, w której odmakały moje ukochane dżinsy. Cała prawa nogawka zalatywała lekko piwem, które wylała na mnie przedwczoraj najlepsza przyjaciółka Gośka, kiedy to rozgestykulowane rozprawiałyśmy nad opłakanym stanem swoich finansów i brakiem pracy.

– Odbierz, proszę!

Spojrzałam na mamę, ale ta położyła wibrujący aparat na pralce i wyszła z łazienki.

Shit – mruknęłam pod nosem. Wytarłam mokre ręce w obszerny T-shirt i chwyciłam telefon. – Halo!

– W KOŃCU! Gdzie ty się podziewasz?! – Po drugiej stronie odezwał się niecierpliwy głos mojej starszej siostry Julii. – Mam do ciebie pilną sprawę! Niecierpiącą zwłoooki! – Jak zwykle przeciągała wyrazy, co nie zwiastowało niczego dobrego.

– Co za panika! W domu jestem, piorę!

– PRZEPRASZAM, ŻE CO? PIERZESZ? TY? – Julka zaśmiała się szyderczo. – Od kiedy?

– Nie mów do mnie drukowanymi literami! – weszłam jej w słowo zniecierpliwiona. – O co chodzi?

– Mam do ciebie romans. Musisz mi pomóc. Właściwie nie masz wyjścia! – Zawiesiła się na moment Julka, by po sekundzie kontynuować: – Jutro jedziesz do Holandii! Wszystko już załatwiłam, bilet odbierzesz w kasie na… – paplała coraz szybciej.

– Moment! – Przerwałam tę radosną tyradę. – Jak to do Holandii? – Usiadłam z wrażenia na zamkniętej, na szczęście, klapie sedesu. – Ja?

Julia już od ponad trzech lat pracowała jako wyrobnik pańszczyźniany, jak sama to określała, w domach dobrze sytuowanych „tulipanów” w okolicach Amsterdamu. Mądra, obrotna, świetnie wykształcona dziewczyna, która przeinwestowała beztrosko na giełdzie uczuć i do tej pory przyszło spłacać jej odsetki od naiwności. Te, jak wiadomo, bolą najbardziej, ale Julka nie narzekała. Pani magister filologii polskiej i klasycznej dzielnie zamieniła uniwersyteckie skrypty na mopa i ścierki i bez słowa skargi regulowała cudze długi.

– Jula, skarbie – odblokowałam się w końcu – cóżeś ty wymyśliła? – Energicznie westchnęłam prosto w wiszącą na uchwycie rolkę papieru toaletowego, który malowniczo rozwinął się i spłynął bladoniebieską wstęgą do moich stóp.

– Aga! Jest nadzieja, że w końcu się odkuję i porzucę jarzmo życia służebnicy pańskiej. Mam już dość prania cudzych gaci! – Głos Julii zadrżał niebezpiecznie, ale ja znałam doskonale jej sprytne metody zmiękczania przeciwnika.

– Dobra, dobra, nie bierz mnie na litość – parsknęłam ironicznie. – Kawa na ławę! Bo mi dżinsy w kąpieli doszczętnie się rozpuszczą. – Udawałam obojętność, ale w gruncie rzeczy ogromnie ciekawiło mnie, co ma mi do powiedzenia.

Siostra zaśmiała się cicho, po czym wyłuszczyła mi genialny, w swoim mniemaniu of course, plan.

Od jakiegoś czasu Julia pracowała w domu niezwykle zamożnych holenderskich architektów. Państwo byli bezproblemowi, cisi i bezwonni. Nie narzekali i nie wisieli jej nad głową, a raczej mopem z tego prostego powodu, że nigdy nie było ich w domu. Wielka, nowoczesna willa z zewnątrz wyglądała niepozornie. Zgodnie z holenderskimi regułami architektonicznymi wszystkie fasady domów na reprezentacyjnych ulicach miast i wsi miały wyglądać identycznie, łącznie z kolorem drzwi wejściowych, które pomalowane były w tej właśnie okolicy na butelkową zieleń. Za zielonymi wrotami kryła się urządzona z niezwykłym smakiem industrialna, otwarta przestrzeń z minimalną liczbą mebli, za to z powalającym księgozbiorem liczącym około dwunastu tysięcy woluminów.

Państwo architekci bardzo często wyjeżdżali w podróże służbowe, ciągnące się niekiedy tygodniami. Wówczas praca siostry ograniczała się do przejechania odkurzaczem kilometrów betonowych i drewnianych podłóg oraz podlania dwóch imponujących i niezwykle rzadkich odmian kaktusów sprowadzonych na specjalne zamówienie właścicieli z Ameryki Południowej. Sumienni pracodawcy zawsze zostawiali dla siostry skrupulatnie odliczoną sumę pieniędzy oraz drobne napiwki lub prezenty.

W miniony piątek wezwali ją na poważną rozmowę.

– Nie domyślisz się w życiu, co mi zaproponowali! – Siostra uczyniła dramatyczną pauzę w celu wzmocnienia efektu bomby, jaką miała mi do przekazania.

Wzruszyłam ramionami i przesunęłam koniuszkiem palca u nogi zwój papieru na podłodze, kombinując, jak uniknąć wkrótce mozolnego nawijania go ponownie na rolkę.

– Zaproponowali, żebym tym razem pojechała RAZEM Z NIMI!

Mogę przysiąc na pamięć naszego dziadka, że Julka w tym momencie wypięła w geście zwycięzcy swoją bujną pierś.

– Jak to razem? Dokąd? – Entuzjazm siostry udzielał się powoli i mnie. Podniosłam się w ekspresowym tempie z deski klozetowej i przeniosłam swoje ponad sześćdziesięciopięciokilogramowe ciało na skraj wanny, patrząc z niepokojem na kompletnie zapomniane dżinsy w zimnej już kąpieli wodnej.

– Do AFRYKI! Masz pojęcie?! Ja w życiu nie wystawiłam stopy poza Europę, ba! w życiu nie leciałam samolotem! – bujała już w obłokach Julia.

– Byłaś na wczasach w Bułgarii i na Węgrzech – mruknęłam cicho. – Małym fiatem! To przeżycia mogące równać się co najmniej z safari w Kenii! Wliczając w to biegające na wolności lwy! Ale czekaj, czekaj, a co ja mam właściwie z tym wszystkim wspólnego?

– Tu dochodzimy do sedna sprawy – oświadczyła uroczyście Julka i w końcu dowiedziałam się, w jakim celu w takim pośpiechu mam pakować manatki i jechać do Holandii, zwanej przez ludność napływową mało zachęcająco: krainą deszczowców.

Małżeństwo architektów otrzymało niezwykle intratny kontrakt w RPA na zaprojektowanie luksusowego kompleksu hotelowego. Ponieważ praca wymagałaby od nich absolutnego skupienia na wykonywanym projekcie, nie mieliby naturalnie głowy do zajmowania się tak przyziemnymi sprawami zwykłych śmiertelników jak pranie, gotowanie czy – nie daj Boże – prasowanie. Nikt nie potrafił tak dopieścić żelazkiem idealnie białych, firmowanych logo znanego projektanta koszulek polo pana domu, jak właśnie Julia.

– Kto by pomyślał, że najlepsza na roku z łaciny może sobie co najwyżej jej wersji podwórkowej poużywać nad stertą ralphów laurenów czy lacostów – rzekła z przekąsem siostra.

Pecunia non olet, jak mawiali najstarsi Rzymianie. – Użyłam swojej ulubionej sentencji jeszcze z czasów podstawówki: pieniądze nie śmierdzą. – Ale myślę, że nie o prasowanie tu chodzi. Pan szanowny architekt może na miejscu znaleźć dziesiątki chętnych do usługiwania państwu z Europy, nie musi ciągnąć ze sobą pomocy domowej z biednego kraju nad Wisłą. Tu chodzi o twoje gołąbki i pierogi ruskie. Ja ci to mówię. Jego holenderskie podniebienie, przyzwyczajone do rozkosznego smaku naszych rodzimych polskich dań, nie da rady przeżyć na afrykańskich specjałach. Co oni tam jedzą? Bawołu? – Próbowałam, bezskutecznie, przypomnieć sobie lekcje geografii o Czarnym Lądzie.

– Oszalałaś! Żarcie podobnie jak u Holendrów. Frykadele i bobotie! – obruszyła się Julka.

– Cokolwiek to jest, brzmi ohydnie. Wolę żurek! – Poczułam nagle głód i nieodpartą ochotę na naleśniki mamy, które na kolację smażyła w ilościach hurtowych.

Julia zakaszlała znacząco i nieco już zniecierpliwiona ponownie przystąpiła do ofensywy.

– Do rzeczy, siostra, bo gadamy i bijemy pianę jak w tanim serialu, a konkretów ciągle brak. Przyjedziesz na sześć miesięcy, żeby zastąpić mnie u pozostałych rekinów holenderskiej finansjery? Szkoda by mi było tracić te domki, płacą nieźle, nie marudzą, robota lekka, łatwa i przyjemna, szybko się przyuczysz! Przecież teraz siedzisz bezproduktywnie w domu. Zarobiłabyś! – kusiła.

– Nie ściemniaj mi tu, bo i tak nie uwierzę! I pamiętaj jedno: na pranie brudnych gaci się nie piszę. Nawet za milion euro, bejbe! No way! – Postanowiłam być twarda i stanowcza jak nigdy.

Deal! Żadnych męskich gaci. No może parę stringów! Koronkowych! – chichotała siostra.

– Że ja się na to godzę! Na kiedy zorganizowałaś ten mój wyjazd? – Zrezygnowana wyjrzałam za okno, bo zachmurzyło się nagle. Poczułam chłód na odkrytych ramionach.

– Mówiłam już. Na jutro… Mamy mały niedoczas!

Złapałam się za głowę, próbując wyobrazić sobie logistycznie całe to przedsięwzięcie.

Do dziś nie wiem, jakim cudem udało się to wszystko zorganizować i dograć, ale słowo ciałem się stało. Niespełna dwadzieścia cztery godziny po naszej rozmowie wylądowałam w busie mającym powieźć mnie w nieznane. Julka obiecała odebrać mnie na przystanku końcowym – Amsterdam Centraal. Na wdrożenie w obowiązki doświadczonej gospodyni domowej miałam siedem dni. Siostra poleciła mnie w trzech domach, które uznała, według sobie tylko znanych kryteriów, za najbardziej atrakcyjne.

Pierwszy należy do znanego prokuratora specjalizującego się w ściganiu przemytników żywego towaru do znanych na całym świecie amsterdamskich burdeli. Dlatego bez problemu zgodził się na zaufaną Polkę, nawet jeżeli jej doświadczenie w kategorii mopy, ścierki i odplamiacze było bardzo ograniczone. Najważniejsza była dyskrecja. Druga willa wystawiona jest na nazwisko dyrektora dużej prywatnej firmy chlubiącej się montażem w hotelach instalacji przeciwpożarowych jedną z najnowocześniejszych technik. Właściciel – jak powiedziała Julia – jest niegroźny, zresztą nigdy go nie ma domu. Ale jest jego żona… ją mamy ogarnąć na miejscu! A trzeci luksusowy obiekt, który miałam „przejąć”, usytuowany jest nad samym Morzem Północnym. Należy do byłej wdowy po potentacie kawowym z Brazylii. Niezwykle eteryczna i wrażliwa staruszka, pianistka i wielbicielka Fryderyka Chopina. „Poczytaj sobie trochę o jego życiu i twórczości, a będzie twoja! – zachęciła mnie Julia. I słusznie, bo jedyne, co w tej chwili wiedziałam na temat Chopina, to miejsce, w którym się urodził, i nazwisko ekscentrycznej francuskiej pisarki, z którą romansował.

Moje rozmyślania o życiu polskiego wirtuoza, czym miałam zaczarować swoją nową chlebodawczynię, przerwał nagle niesprecyzowany harmider niebezpiecznie blisko mojego autobusowego fotela. Niechętnie otworzyłam oczy i wyjęłam słuchawki discmana z uszu. Obok mnie rozsiadała się właśnie, i to z impetem, właścicielka długiej kwiecistej spódnicy i obfitego biustu, na którym bez użycia tacy mogła spokojnie serwować skrzynkę piwa. Jej ciekawskie spojrzenie bez pardonu przewiercało mnie na wylot. „No tak, zatem podróż zapowiada się niezwykle interesująco”, pomyślałam zrezygnowana. Długo czekać nie musiałam.

– A paniusia ile ma sztang? – zagaiła konfidencjonalnym szeptem.

– …? – Chyba po raz pierwszy z życiu kompletnie straciłam rezon. – Przepraszam, czego?

– Nie ma pani za co przepraszać, to wyłącznie pani strata – zaśmiała się z lekką pogardą. – Sztanga. Marlboro. Cygarety. Co ty, dziewczyno, nie z tego świata? – Widocznie uznała mnie za nadto głupią, żeby tytułować mnie panią, więc gładko przeszła na per ty.

– Nie palę – mruknęłam niewyraźnie w odpowiedzi.

– To tak jak my wszyscy! – rozpromieniła się Kwiecista. – Marlborasy na handel wieziemy. Do krajów zgniłego kapitalizmu. Kto handluje, ten piję wódeczkę!

– Chyba szampana – odważyłam się skorygować.

– Co za różnica? – zdziwiła się. – Chłooopaki, chodźcie tu! – Nad moim uchem rozległ się okrzyk niczym wystrzał z armaty. – Mamy tutaj pierworódkę! Ganc nieuświadomiona, co w wielkim świecie piszczy!

Przy naszych fotelach szybko zmaterializowało się dwóch mężczyzn nikczemnego wzrostu, ubranych w identyczne koszulki. Stanęli mi przed oczami Daltonowie w swoich więziennych pasiakach i mimowolnie zaśmiałam się pod nosem.

– Panienka, jak widzę, wesoła z natury. – Błysnął złotym zębem pierwszy z Daltonów. – To też moja dewiza. Jak to się mówi po łacińsku: Karpia zjem! Dla nieuświadomionych znaczy: łap życie za jaja. Tylko nie wiem, czemu akurat niewinnego karpia tu wplątali… – Zamyślił się.

O mało co nie zakrztusiłam się mineralną popijaną z butelki – nagrzana w torbie, smakowała jak letnia przegotowana woda ze starego czajnika.

– Karpia zjem? Ma pan na myśli carpe diem? – skorygowałam ostrożnie ową sentencję.

– Co za różnica! – wtrącił Dalton numer dwa. – I to, i to brzmi bez sensu, i znaczy to samo! Ale panienka, jak widzę, kształcona, po łacińsku rozmawia, nie pali, delikatna, niedzisiejsza. Przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Romek! – I wyciągnął do mnie rękę. Po męsku uścisnęłam prawicę swojego nowego kumpla i spojrzałam pytająco na jego towarzysza.

– A ty, Jerzyk, nie przedstawisz się? – Romek szturchnął kumpla i sztucznie ściszonym szeptem dodał: – To brachol. Musi nabrać trochę ogłady, dlatego zabieram go w wielki świat. Może jeszcze będą z niego ludzie. Jerzyk skinął tylko głową.

W tym momencie do busa wskoczył zziajany kierowca i oznajmił gromko:

– Ludziska! Wszyscy są? No, to jedziemy!

Ruszyliśmy powoli z dworca autobusowego Szczecin Główny…

Do jutra w Amsterdamie

Подняться наверх