Читать книгу Do jutra w Amsterdamie - Agnieszka Zakrzewska - Страница 4
Rozdział drugi
ОглавлениеAmsterdam. Nazywana Wenecją Północy, stolica Królestwa Niderlandów. Miasto perła, położone częściowo poniżej poziomu morza i poprzecinane pajęczą siecią kanałów. Amsterdamskie kanały i wyspy to serce i dusza tego miasta, odwiecznego symbolu niezależności, tolerancji i liberalizmu. Stolica Holandii z otwartymi ramionami przyjmowała zawsze wszelkie przejawy inności. Może dlatego, że sama przeżyła w przeszłości wiele plag: głód, choroby i wojny. Poraniona i wielokrotnie rozgrabiana, rozkwitała za każdym razem ponownie, uparcie podnosiła się z kolan i w magiczny sposób odradzała niczym Feniks z popiołów.
Bracia Daltonowie i ich kwiecista towarzyszka zdawali się idealnie pasować do kolorowego tłumu, jaki spodziewałam się spotkać na ulicach rozbawionego, bez względu na porę roku, Amsterdamu. Co do nieograniczonych możliwości szybkiej i bezbolesnej identyfikacji moich współpodróżnych z holenderską mentalnością nie miałam żadnych obaw, bałam się trochę o siebie samą, chociaż, wbrew pozorom, umiałam odnaleźć się w każdej, nawet najdziwniejszej sytuacji. Byłam zwykłą prowincjuszką, a potem słoikiem, pochodziłam bowiem z malowniczego miasteczka na Pomorzu Zachodnim, skąd w wieku osiemnastu lat wyjechałam na studia do Poznania. Moje serce przesiąkło mentalnością małej miejscowości, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą, do najbliższego teatru jest ponad sto kilometrów, a centrum życia mieszkańców stanowi mała biblioteka oraz budynek szumnie i dumnie nazywany miejskim ośrodkiem kultury. W takiej bibliotece się wychowałam, a swoją pierwszą książkę przeczytałam pośród zakurzonych półek bibliotecznego magazynu, siedząc pod, nomen omen, dziełami zebranymi Adama Mickiewicza. Prowincja mnie ukształtowała, a późniejszy wyjazd do stolicy Wielkopolski dał solidnie po głowie, nauczył samodzielności i wytrwałości.
Siedzę dziś w autobusie do „wielkiego świata”, w którym mam być zdana wyłącznie na siebie, czując na barkach podwójny ciężar i obawy dziewczyny z prowincji. Czy dam sobie radę? Czy jestem wystarczająco silna i zaradna? Decyzję o wyjeździe do „krainy deszczowców” podjęłam bardzo szybko, ale z pełną premedytacją. Pomimo tych wątpliwości wierzę w siebie, w swój głód nowych doświadczeń, a za drogowskazy w nieznanej, emigracyjnej dżungli postanowiłam obrać otwartość, tolerancję, ciekawość świata i życzliwość do ludzi. Muszę przezwyciężyć pojawiające się coraz częściej w miarę zbliżania się do celu mojej podróży: strach, tęsknotę i samotność. Chcę wyjść w końcu poza swoją comfort zone. Szczyt to kwestia umowna, a jego wierzchołek to siła naszej woli. Przekonuję w duchu sama siebie, by dodać sobie animuszu, że prowincjuszka i twarda dziewczyna, jaką jestem, ma wystarczająco dużo siły, żeby poradzić sobie wszędzie tam, gdzie zaprowadzi ją przeznaczenie. Limit nie istnieje. To my sami go sobie wyznaczamy.
Moje filozoficzne rozważania tak mnie zmęczyły, że bezwiednie przysnęłam z głową opartą o niezbyt czystą szybę autobusu mknącego rączo niemiecką autostradą A1.
Obudził mnie nagły rozgardiasz i gwałtowne szturchanie Kwiecistej z sąsiedniego fotela.
– Wstawaj, dziewczyno! Ostatnia kontrola paszportowa! – Nie wiem, jakim cudem przegapiłam pierwszą! – Zaraz wjeżdżamy do Holandii! Wyciągaj papiery! – Moja towarzyszka w popłochu grzebie w wielkim torbiszczu i klnie na czym świat stoi. – Gdzie ja wsadziłam ten cholerny… a, jest! – Zamachała mi przed nosem paszportem i z ukontentowaniem poprawiła się na siedzeniu.
Do autobusu weszli ubrani w ciemnozielone uniformy funkcjonariusze niemieckiej służby granicznej[1].
– Zeigen Sie bitte Ihre Reisepass![2] – rozległo się stanowcze polecenie służbistów.
W autobusie zapadła cisza. Słychać było tylko dobiegające zewsząd odgłosy otwierania zamków błyskawicznych w torbach podróżnych i szelesty wertowanych w pośpiechu dokumentów.
Kontrola przesuwała się systematycznie w naszym kierunku, w końcu stanęła przy fotelu Kwiecistej.
– Haben Sie etwas zu verzollen? – zwrócił się do mojej towarzyszki niemiecki celnik.
Zdenerwowana kobieta szturchnęła mnie lekko i zapytała dramatycznym szeptem:
– Czego on chce?
– Pyta, czy ma pani coś do oclenia – mówię cicho.
– Władzuchno kochana, a jakże! – rozgadała się nagle Kwiecista. – Nic zdrożnego nie wiozę. Mam tylko parę, tam tego, papierosków, Zigaretten po waszemu. Na potrzeby własne, naturliś! – zastrzegła, oczywiście po polsku, sąsiadka.
Przetłumaczyłam szybko celnikom odpowiedź kobiety. Popatrzyli na nią przez chwilę, po czym zażądali, by otworzyła swoją torebkę, odpowiadającą z grubsza rozmiarowi wora na ziemniaki.
Kwiecista pobladła nagle i z ociąganiem rozsunęła zamek torbiszcza.
Celnicy poszperali chwilę w niezmierzonych otchłaniach jasnobrązowej, skajowej torby, po czym wyciągnęli z dumą cztery sztuki charakterystycznych biało-czerwonych sztang z napisem „Marlboro”…
– Powiedz im, że dwie są twoje – wysyczała w moją stronę Kwiecista. – Błagam! Potem się rozliczymy!
– Die zwei Marlboro Stangen sind von mir – przetłumaczyłam automatycznie na niemiecki, złoszcząc się w duchu na samą siebie za uległość, która mogła zaowocować problemami, na które nie miałam najmniejszej ochoty.
– Jeżeli należą do pani – odezwał się do mnie surowo jeden z celników – to dlaczego przewozi je pani w bagażu innej pasażerki?
Zaklęłam siarczyście w duchu, ale odpowiedziałam pewnie:
– Koleżanka ma więcej miejsca! – Wzmocniłam prawdziwość stwierdzenia efektem wizualnym, podnosząc swoją niewielkich rozmiarów torbę podróżną i triumfalnie machając nią przed oczami celników.
Funkcjonariusze szeptali przez chwilę coś między sobą, popatrzyli na nas z rezygnacją, po czym przeszli w kierunku kolejnego fotela.
Kwiecista łypnęła na nich złym okiem, a kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości, zajęci przetrząsaniem klamotów innych podróżnych, zagadała do mnie poufale:
– Dzięki… eee, jak masz na imię?
– Agnieszka. Nie ma za co! Choć wolałabym być uprzedzona wcześniej o twoich ewentualnych planach przemytniczych. – Przeszłam automatycznie z Kwiecistą na „ty”.
– Oj tam, zaraz przemytniczych! – obruszyła się kobieta. – Nigdy mi wcześniej do torby nie zaglądali, france jedne! A tak w ogóle to jestem Bożena! Ty chyba pierwszy raz do Holandii, bo jakaś taka jesteś… niedorobiona, za przeproszeniem.
Ponownie westchnęłam, nie miałam wyboru, a chciałam w końcu z kimś pogadać, nawet jeżeli miała to być Bożena od Marlboro. Jechała do swojego dziecka, dorosłego syna, który już od roku pracował w kraju tulipanów przy pielęgnacji i „kręceniu” sadzonek papryki. Nadopiekuńcza mamusia nazywała go wygnańcem za chlebem. Zaprezentowała mi z dumą cały wachlarz zdjęć potomka, ocierając przy tym brzegiem dłoni łzy, które pojawiły się na rumianych policzkach od razu, gdy tylko wymówiła imię synka: Tadeusz, Tadzik.
– Jest prawie tak samo przystojny jak ten, no, ten aktor, który Tadeusza grał w Panu Tadeuszu, jak mu tam było?
– Michał Żebrowski – podpowiedziałam szybko, przypatrując się podobiźnie Tadzika na podsuniętym jeszcze raz przez Bożenę zdjęciu. Patrzył z niego na mnie ogolony prawie na zero, mocno umięśniony, średniego wzrostu chłopak, który stał na tle jednego z amsterdamskich, jak się domyśliłam, coffee shopów, triumfalnie paląc skręta i patrząc buńczucznie w obiektyw aparatu. Próbowałam dopatrzyć się choćby nikłego podobieństwa do Żebrowskiego, ale poza imieniem nie łączyło ich kompletnie nic. Równie dobrze mogłabym siebie porównywać do Cindy Crawford lub Claudii Schiffer.
Tadzik był dzieckiem miłości. Platomicznej, jak to określiła jego matka. Jej były oblubieniec nosił zaszczytne miano kierownika kolonii letniej w szkole, gdzie Bożena dorabiała jako kucharka i konserwatorka powierzchni płaskich. Szkoła znajdowała się kilkaset metrów od Bałtyku, romantyczna lokalizacja sprzyjała więc rozwojowi bujnego romansu kierownika z podwładną. Owocem upojnych nocy na plaży był właśnie Tadeusz.
– Po ojcu, nicponiu – chlipnęła Bożena. – Chciałam chłopakowi z początku nadać imię Bohun, bo ślepia czarne jak węgiel miał i od razu zaprezentował kozacki temperament, ale urzędnik, gbur, do którego poszłam dzieciaka zarejestrować, wyśmiał moje plany i zarzucił mi, że dziecko moje rodzone unieszczęśliwić chcę. Cóż było robić. Bohunek został Tadeuszkiem juniorem, szkoda tylko, że senior wykazywał zerowe zainteresowanie synem.
Po zakończeniu turnusu ojciec Tadzika wyjechał do Sosnowca, skąd pochodził. Wkrótce potem Bożena zadzwoniła z budki przy plaży, na której wspólnie poczęli synka, by z radością oznajmić ukochanemu, że zostanie ojcem, ale ten bez słowa odłożył słuchawkę i wszelki ślad po nim zaginął. Kobieta pochlipała tydzień w poduszkę, poużalała się nad losem biednej, opuszczonej w potrzebie matki in spe, po czym zakasała rękawy i wzięła sprawy w swoje ręce. Pracowała z brzuchem pod brodą jeszcze pod koniec ósmego miesiąca ciąży, dorabiała jako bileterka, sprzedawczyni lodów, kucharka, sprzątaczka, słowem: kobieta orkiestra. Tadeuszka urodziła, wychowała i wykształciła sama. Był jej całym światem, radością i miłością największą. Tęskniła teraz za nim tak, że nie zastanawiając się długo, postanowiła pojechać dorobić do Holandii, gdzie pracował synek, i przy okazji dopilnować go, a tak naprawdę porozpieszczać tak, jak tylko matka potrafi.
Słuchałam opowieści Bożeny z zaciekawieniem i złapałam się na tym, że zupełnie inaczej zaczęłam postrzegać tę przaśną, jaką wydawała mi się na początku, kobietę. Ile siły i determinacji wymagało od niej sprostanie tej niełatwej sytuacji w przeszłości. A jednak sobie poradziła! W myślach zakiełkowała mi nieśmiała nadzieja, że skoro ona dała radę, to i ja sobie poradzę. W końcu mam łatwiej, bez dziecka przy piersi, bez tylu wydatków i widma niepewnego jutra. Nie ciąży na mnie paraliżująca odpowiedzialność za drugiego człowieka. Musi być dobrze. I będzie!
Poprawiłam się w fotelu, spojrzałam na przemykające za szybą autobusu holenderskie równiny i spontanicznie uścisnęłam rękę dzielnej kobiety. Źle ją oceniłam i poczułam wyrzuty sumienia. Bożena dodała mi odwagi i animuszu, pewności siebie, której było mi brak. Nigdy nie lubiłam osób fanatycznie zafiksowanych, zarozumiałych, zadzierających nosa i pozbawionych pokory. Bożena wymykała się jakimkolwiek schematom. Była prostą kobietą, bez konkretnego zawodu, jednak hartu ducha i wiary we własne możliwości mógłby jej pozazdrościć niejeden świetnie wykształcony i oczytany bufon. Poczułam nagłą sympatię do tej barwnej postaci, pełnej ciepła, kochającej świat i ludzi. Obserwowałam dyskretnie, jak dzieli się stosem kanapek z towarzyszami podróży siedzącymi tuż za nami, jak szczerze śmieje ze sprośnego dowcipu, który – rechocząc na cały autobus – opowiadał jeden z Daltonów, jak wyciąga z torby-worka ciepły sweter i podaje go starszej kobiecie siedzącej po drugiej stronie przejścia, która skarżyła się cicho, że jej za chłodno w wyziębionym po nocy pojeździe.
W tej trosce o drugiego człowieka Bożena przypominała mi mojego zmarłego tatę, który również miał serce na dłoni i wrodzoną empatię. Kiedy tak sobie o nim myślałam, za szybą autobusu zobaczyłam malowniczo rozpościerające się pola kwiatowe, które lśniły tysiącem różnokolorowych barw w pierwszych promieniach holenderskiego słońca. Zaśmiałam się cicho. Gdziekolwiek był teraz mój tata, właśnie dał mi znak, że jest ze mną. Lubiłam go wspominać. Rankiem wczesną wiosną przynosił mi do łóżka całe naręcza żółtych narcyzów, za domem mieliśmy plantację tych kwiatów – tata siał spustoszenie wśród zagonów, bo wiedział, że to moje ulubione. Przywołałam w pamięci jego spracowane dłonie, w których trzymał całe morze narcyzowego kwiecia. Kładł je na mojej kołdrze i śmiał w głos z mojego udawanego zaskoczenia. Zawsze te detale w mojej głowie… zniszczone dłonie taty, kolor jego koszuli, nawet wzór dywanu, który leżał wtedy na podłodze w pokoju. Minęło tyle lat, a ja ciągle widziałam cień jego uśmiechu, zblakły błękit oczu, w których widać było cały ocean miłości, czułości i troski, których teraz tak cholernie mi brak. Tęskniłam za nim, szczególnie dzisiaj, ale wierzyłam, że czuwa nade mną i nie da mi zginąć.
– Wszystko dobrze? – Bożena patrzyła mi uważnie w oczy. – Nie bój się, Aga! Jakby co, pamiętaj, zawsze możesz do mnie zadzwonić. Podam ci swój numer telefonu, będę w okolicach Amsterdamu. Na początek załatwiłam sobie pracę na dwa miesiące, potem zobaczymy. Obiecaj mi, że jakby co, dasz znać.
– Obiecuję… – szepnęłam cicho.
W tej samej chwili oślepiło nas ostre światło jarzeniówek. Właśnie dotarliśmy do międzynarodowego dworca autobusowego Amsterdam Centraal, celu naszej podróży.