Читать книгу Karol Szalony - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 6
I.
ОглавлениеW niedzielę d. 20 sierpnia 1389 r. od samego brzasku dnia, drogę z Saint Denis do Paryża zalegały tłumy ludu.
Jej Mość Pani Izabela, córka księcia Stefana Bawarskiego, a żona Karola VI-go, miała, jako królowa Francyi, odbyć pierwszy wjazd do stolicy państwa swego.
Dla usprawiedliwienia tej wielkiej ciekawości tłumów wyznać trzeba, że cuda o tej księżniczce opowiadano. Wiedziano już, że przy pierwszem z nią spotkaniu, które miało miejsce w piątek — król gwałtowną ku niej zapłonął miłością i że zaledwie pozostawił wujowi swemu, księciu Burgundzkiemu, czas do poniedziałku na przygotowanie do uroczystych zaślubin.
Powiedzieliśmy tedy, iż niedzieli owej poza obrębem Paryża zebrało się takie narodu mnóstwo, że aż patrzeć było miło i zdawało się, jakoby wszyscy stawili się tam po rozkazie. Wielki gościniec pokryty był tak gęsto ciekawymi obojga płci, że wydawał się nieprzejrzanym łanem głów ludzkich. Porównanie to tem stosowniejszem było, iż za każdem drobnem wydarzeniem, masy te pochylały się w jedną lub drugą stronę, jak kłosy na polu za powiewem wiatru.
O godzinie jedenastej na czele tego tłumu dały się słyszeć głośne okrzyki; wstrząśnienie, które przebiegło wzdłuż drogi, — uwiadomiło niecierpliwych, że coś nowego wydarzyć się miało.
Była to królowa Joanna i księżna Orleanu, jej córka, które, postępowały naprzód poprzedzone przez sierżantów, torujących im drogę między ludem swojemi pałeczkami. Za nimi, dla utrzymania porządku, postępowali w dwóch rzędach po dwóch stronach drogi znaczniejsi mieszczanie Paryża, w liczbie tysiąca dwustu. Ci, którzy wybrani zostali do tej straży honorowej, mieli na sobie długie szaty jedwabne, koloru zielonego ze złotem, na głowach czapeczki ozdobione wstęgą, której końce spadały jeźdźcom na ramiona i powiewały jak szarfy, przy każdym powiewie wiatru, odświeżającego chwilowo tę ciężką, letnią atmosferę, którą jeszcze duszniejszą czyniły tumany piasku palącego, unoszące się z pod stóp ludzi i koni. Wyparty z gościńca lud rozsypał się na pola, po obu stronach drogi, którą jak szerokiem korytem płynął pochód królewski. Ład ten dał się zaprowadzić z większą łatwością, aniżeliby się to zdawać mogło.
W owe czasy lud, wychodzący naprzeciw swego króla, tyle miał miłości i tyle szacunku dla niego — ile ciekawości, i jeżeli w owej epoce zdarzały się wypadki, że majestat królewski czasami zstępował do ludu, ludowi nigdy na myśl nie przychodziło podnosić się i wdzierać ku niemu. Każdy, ustępując swego miejsca pochodowi królewskiemu, czynił to chętnie i bez oporu; w naszych czasach nie obeszłoby się bez krzyków, żandarmów i zło rzeczeń. Ponieważ poziom pola niższym był od poziomu gościńca, każdy starał się dobiedz jak najprędzej do jakiegokolwiek wzniesienia, z którego widok na drogę był dogodniejszym. W jednej chwili wierzchołki drzew i dachy stojących w blizkości domów zostały zajęte przez ciekawych widzów. Ci, którym brakło odwagi do tak niebezpiecznych gimnastycznych wysiłków, ustawili się szeregiem na skraju drogi, tworząc jakby płot żywy. Kobiety spinały się na palce, dzieci wdrapywały się na ramiona swoich ojców i każdy szukał dla siebie miejsca, mniej lub więcej wygodnego; jedni starali się ponad głowy swych poprzedników spojrzeć na drogę, inni szukali jakiejkolwiek szczeliny w tym żywym murze, aby chociaż rzucić można było okiem na owe dziwy, snujące się gościńcem.
Zaledwie się zamieszanie uspokoiło, spowodowane przejściem królowej Joanny i księżnej Orleanu, udających się naprzód do pałacu, gdzie król oczekiwał ich przybycia, gdy spostrzeżono tak niecierpliwie oczekiwaną lektykę królowej, na krańcu głównej ulicy Saint Dénis. Jakeśmy to już wyżej powiedzieli, była w zebranym tu narodzie wielka ciekawość oglądania tej młodej księżniczki, liczącej zaledwie lat dziewiętnaście wieku, na której spoczywała połowa nadziei całej monarchii.
Mimo to wszystko, przyznać trzeba, że pierwsze wrażenie, jakie lud odniósł, spojrzawszy na swoją panią, nie usprawiedliwiało ostatecznie wysokiej opinii, która ją poprzedziła w stolicy; była to bowiem piękność, do której przyzwyczaić się wpierw trzeba było. Główną tego przyczynę stanowił silny kontrast jasnych, ze złotym odcieniem włosów i brwi czarnych, jak heban. Dwa charakterystyczne, a przeciwne sobie typy casy północnej i południowej, zmieszane w tej kobiecie, nadały sercu jej gorąćą namiętność, właściwą młodym Włoszkom, na czole zaś znamię pogardliwej wyniosłości, cechującej księżniczki niemieckie. [Królowa Izabela była, jak wiadomo, córką bawarskiego księcia Stefana Ingolstadzkiego i księżniczki Tadei Medyolańskiej].
Co do jej postaci, żaden rzeźbiarz nie mógł nawet zapragnąć do posągu Dyanny, wychodzącej z kąpieli — kształtów bardziej harmonijnych. Twarz, jej stanowiła doskonały owal, taki sam, jaki we dwa stulecia później Rafael swojem imieniem uwiecznił. Suknie obcisłe i przylegające rękawy według ówczesnej mody nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do zgrabnych kształtów jej figury, i ślicznie wymodelowanych ramion; ręka zaś, którą więcej może przez kokieterję, niż przez niedbalstwo pozostawiła opuszczoną przez jednę z portyer lektyki, rysowała się na materyi obicia, jak alabastrowa płaskorzeźba na złotem tle.
Reszta jej osoby, co prawda, w zupełności ukryta była w głębi lektyki, jednak nietrudno odgadnąć po wdziękach i zaletach widzialnych w połowie tylko, że musiała być również delikatną i powiewną, i że ją podtrzymywały czarodziejskie nóżki i stopy dziecięce. Szczególniejsze uczucie, doznawane na jej widok, znikało prawie natychmiast, przy spotkaniu się z łagodnem i gorącem zarazem spojrzeniem jej oczu, przypominającem tę potęgę wszechwładną, z której Milton, a za nim i inni poeci uczynili charakterysytyczną i fatalną piękność swych aniołów upadłych.
Lektykę królowej otaczało sześciu najpierwszych dygnitarzy Francyi. Na czele ich szli: książę de Touraine i książę de Bourbon. Pod nazwiskiem księcia de Touraine, dla uniknięcia omyłki, czytelnicy nasi rozumieć zechcą młodszego brata króla Karola, młodego i pięknego księcia Ludwika Walezyusza, który w nie więcej, jak cztery lata później, otrzymać miał tytuł księcia Orleanu. Stał się on później jeszcze pod tym tytułem słynnym ze swego rozumu, swoich miłostek i nieszczęść. Rok przedtem ożenił się był z córką Galeasa Visconti, ową głośną w historyi i poezyi pięknością, znaną pod imieniem Walentyny Medyolańskiej, której wdzięki w pierwszej swej świeżości nie zdołały przecież zatrzymać przy sobie i usidlić tego królewskiego motyla o złotych skrzydłach. Przyznać jednak należy, że był to najpiękniejszy, najbogatszy i najwykwintniejszy pan z całego dworu.
Poznać po nim było, że’świat cały uśmiecha się doń radością i młodością, że życie otrzymał w darze, aby używać, i że też żył ochoczo; że nieszczęścia mogły go spotykać, ale że on kroku na ich spotkanie nie uczynił, że ta prześliczna główka pazia o blond włosach i niebieskich oczach nie była stworzona do przechowywania głębokiej tajemnicy, lub smutnej myśli i że tak jedna, jak druga, umykać musiały przez te różowe usta nierozważne, jak usta kobiety. Dnia tego ustroił się w przepyszny kostyum, który umyślnie zrobić sobie kazał i który nosił z tą gracyą, sobie tylko właściwą. Była to suknia z aksamitu czarnego, podbita złotogłowiem. Rękawy haftowane były szeroko w deseń, przedstawiający wielką gałąź róży. Złoty pień otoczony był z obu stron liśćmi szmaragdowemi, z pośród których na każdem ramieniu wykwitało jedenaście przepysznych róż z rubinów i szafirów. Dziurki od guzików, przypominających jeden z dawnych orderów, ustanowionych przez, królów Francyi, pokryte były pysznym i kosztownym haftem w strączki złote, naszywane perłami. Jedna z pół sukni, ta mianowicie, która spadała na kolano od strony przeciwnej lektyce, bramowana. była bogato złotem i ozdobiona słońcem w wianku promieni, który to symbol obrał był sobie król Karol za dewizę, a którą później wznowił Ludwik XIV; druga poła, na której królowa kilkakrotnie wzrok zatrzymywała, pokryta była również haftem, wyobrażającym jakiś emblemat tajemniczy, którego znaczenie Izabella napróżno odgadnąć się starała. Haft ten wyobrażał lwa srebrnego, zakutego w łańcuchy, z kagańcem na paszczy. Ręka ukryta w obłokach trzymała końce łańcuchów. Jako dewiza, otaczały tę rękę wyrazy: „Gdzie zechcę.” Bogaty ten kbostyum uzupełniony był aksamitną czapeczką ze złotem, której fałdy przeplatał przepyszny łańcuch z pereł; — końce łańcucha spadały razem z wstęgami u czapki, tworząc kokardę, którą się książę bawił, rozmawiając z królową i poprawiając od czasu do czasu włosy jedną ręką, gdy druga zręcznie kierowała koniem.
Jadący obok książę de Berri dzielił z księciem Burgundyi regencyę Francyi, podczas szaleństwa króla Karola. Przez swoje skąpstwo przyczynił się on do ruiny królestwa o tyle przynajmniej, o ile książę Orleanu przez swą rozrzutność.
Poza królową, na koniu bardzo bogato przybranym postępowała księżna de Berri, krokiem wolnym, prowadzona przez hrabiów: de Nevers i de la Marche. Tu znowu jedno z dwu tych wielkich nazwisk zaćmi drugie; ten bowiem hrabia de Nevers, syn Filipa i przodek Karola, zostanie wkrótce księciem Burgundyi. Ojciec jego zwał się „Śmiały,” wnuk jego nosić będzie przydomek „Zuchwałego”, a jemu samemu historya pozostawi nazwę „Bez-bojaźni!”
Hrabia de Nevers, ożeniony, dnia 12 kwietnia 1385 r. z Małgorzatą de Hainau, miał w owej chwili lat dwadzieścia, a najwyżej dwadzieścia dwa. Nie bardzo wysokiego wzrostu, był jednak barczystym, silnym i doskonale zbudowanym. Oko jego, jakkolwiek małe i koloru jasno-niebieskiego, jak oko wilka, miało spojrzenie pewne i gorące. Włosy, długie i przygładzone, były czarne z odcieniem prawie fioletowym, o jakim wyobrażenie dać tylko może kolor kruczych skrzydeł. Broda ogolona dozwalała zarysować się wszystkim konturom twarzy świeżej i rumianej, nacechowanej wyrazem siły i zdrowia. Po niedbałym sposobie trzymania cugli konia, znać było zręczność jeźdźca. Jakkolwiek młody i dotąd jeszcze nie pasowany na rycerza, umiał już dźwigać rycerską zbroję, gdyż nie zaniedbywał żadnej sposobności zahartowania się na trudy i niewygody. Surowy dla siebie i dla drugich, nieczuły na głód i pragnienie, na zimno i gorąco, miał opinię jednego z tych ludzi kamiennych, na którego powszednie życia troski nie wywierały wpływu. Wyniosły wobec wyższych, uprzejmy dla maluczkich, bezustannie zasiewał nienawiść dla siebie między równymi sobie, a zyskiwał miłość u podwładnych. Dostępny dla wszelkich gwałtownych namiętności, umiał zamykać je w głębi swej piersi, a pierś swoją zakuwał w pancerz. To sklepienie ze stali i ciała pokrywało przepaść, w którą żadne ludzkie oko zajrzeć nie mogło. Był to wulkan pozornie uśpiony; trawił swe własne wnętrznosci — aż do chwili, w której on sam uważał za stosowne wybuchnąć, a wtedy lawa występowała z granic i biada temu, kogo spotkał potok jego gniewu!.. W dniu tym, prawdopodobnie dla kontrastu z księciem Ludwikiem de Touraine, kostyum Jana de Nevers był przesadnej może skromności. Miał on na sobie suknię krótszą, aniżeli zwykle noszono, z aksamitu fioletowego, z podwójnymi rękawami, jednymi obcisłymi, drugimi szerokimi, bez ozdób i haftów; na biodrach zwieszał się opięty pas z siatki stalowej, na którym wisiał miecz z rękojeścią pięknie cyzelowaną. Otwór, tworzący się na piersiach przez klapy sukni, ukazywał żupan jasnoniebieskiego koloru, ujęty przy szyi w obojczyk z czystego złota, który zastępował kołnierzyk. Czapeczkę miał czarną, aksamitną, a fałdy jej spinał jeden tylko brylant, ale był to ten sam kamień, który pod nazwiskiem Sancy [brylant ten, który od czasu bitwy pod Granson znajdował się w skarbcu Karola Zuchwałego, wpadł w ręce Szwajcarów, sprzedany był w 1492 r. w Lucernie za cenę 5000 dukatów i przeszedł do Portugalu na własność don Antonia, opata Cratońskiego. Ten ostatni potomek linii Braganckiej, która utraciła tron, przybył do Paryża i tu umarł. Wtedy brylant ów nabył Mikołaj de Harlay pan de Sancy; stąd jego nazwa. Według ostatniej oceny inwentarza klejnotów koronnych Sancy, jeśli się nie mylimy, wart jest 1,820,000 franków] przeszedł potem na własność korony francuskiej.
Troskliwiej i obszerniej, niż innych, opisaliśmy tych dwóch młodych i szlachetnych panów, których ciągle spotykać będziemy odtąd, jednego po prawicy, drugiego po lewicy króla? Są to bowiem, obok smutnej i poetycznej postaci Karola i gorącej a namiętnej Izabelli, osobistości najwybitniejsze z epoki nieszczęsnego tego panowania.
Dla nich Francya rozdarła się na dwoje i dla nich dwa w jej łonie znalazły się serca; jedno, bijące na głos Orleanów, drugie na głos Burgundyi; każde stronnictwo, dzieląc nienawiści i sympatye swego przewodnika i pana, zapominało o wszystkiem innem i o wszystkich, nawet o królu, który powinien był być najwyższym wszystkich panem, nawet o Francyi, która była ich matką!...
Skrajem drogi, nie trzymając się szeregu, jechała na białym koniu ks. Walentyna, którą przedstawiliśmy już wyżej czytelnikom, jako żonę księcia de Touraine. Pierwszy to raz opuściła ona piękną swoją ojczyznę Lombardyę — i po raz pierwszy przybyła do Francyi, gdzie wszystko się jej zdawało nowem i bogatem. Po prawej jej stronie znajdował się J. M. pan Piotr de Craon, najukochańszy ulubieniec księcia de Touraine, ustrojony w kostyum, który mu w dowód przyjaźni i sympatyi książę na podobieństwo swego sporządzić kazał. Był on prawie w równym wieku z księciem; piękny, jak on, i zarówno z nim dzielący spokój bez troski i radość żywota. Jednakże ktoby się bliżej przypatrzyć chciał temu człowiekowi, łatwo dojrzeć mógł, że wszystkie namiętności gwałtownego serca pałały w głębi jego ciemnego oka, że przebijała zeń ta żelazna wola, która zawsze osiąga zamierzone cele w miłości, czy nienawiści, że wreszcie jego przyjaźń niewiele mogła być pożyteczną, ale za to nieprzyjaźń groźną i niebezpieczną. Po lewej stronie księżnej jechał w żelaznej zbroi z taką swobodą, jak inni panowie w swych aksamitach, J. M. pan Olivier de Clisson, wielki hetman Francyi. Podniesiona przyłbica odsłaniała twarz pełną otwartości i prawości, twarz starego żołnierza, a blizna, która przedzielała mu czoło, krwawe wspomnienie bitwy pod Auray, dowodziła, że liliami ozdobiony miecz, wiszący u jego boku, nie służył nigdy podstępowi, lub prywatnym względom, lecz dla dobra ojczyzny. I rzeczywiście, Clisson, urodzony w Bretanii, wychowany był w Anglii, ale w ośmnastym roku życia wrócił do Francyi i od tej chwili przy każdej sposobności, gorąco i mężnie walczył w szeregach królewskich.
Tyle powiedziawszy o ważniejszych, ograniczymy się na krótkich i pobieżnych wzmiankach o innych osobach, biorących udział w tym uroczystym pochodzie.
Były więc tam: księżna Burgundyi i hrabina de Nevers, prowadzone przez Henryka z Baru i hrabiego de Ńamur... Dalej księżna Orleanu na rumaku pięknie i bogato strojnym, prowadzonym przez Jacka de Bourbon i Filipa d’Artois; dalej jeszcze księżna Baru z córką, w towarzystwie Karola d’Alberta i de Coucy, którego imię samo przywołuje już na pamięć niejeden z wielkich jego czynów, a który nosił dewizę najskromniejszą, a może też najdumniejszą swego czasu: „Królem nie jestem, ani księciem... jestem panem de Coucy!” (Ne suis prince, in due aussy, je suis le seigneur de Coucy).
O innych panach, damach i pannach, które tam były na koniach, wozach strojnych, w lektykach i t. p. — nie chcemy już wspominać. Wystarczy, gdy dodamy, że czoło pochodu, na którem znajdowała się królowa, dotykało już przedmieść stolicy, gdy jeszcze szereg paziów i koniuszych, którzy pochód zamykali, nie wyszedł był z głównej ulicy Saint Dénis. Przez całą długość drogi witały królową okrzyki: „Noél!”, które w owym czasie zastępowały jeszcze późniejszy okrzyk: „Niech żyje król!” Naród w tej epoce wiary nie mógł znaleźć wyrazu, któryby lepiej streszczał radość, jak ów wyraz, przypominający narodziny Chrystusa.
Nic potrzebujemy zapewne dodawać, że spojrzenia wszystkich mężczyzn dzieliły się pomiędzy Izabelę Bawarską i Walentynę Medyolańską, tak jak spojrzenia kobiet dostawały się w równej części prawie księciu de Touraine i hrabiemu de Nevers.
Przybywszy do bramy Saint Denis, królowa zatrzymała się; tam bowiem przygotowano dla niej pierwszą stacyę.
Był tu ustawiony rodzaj ołtarza, okrytego niebieskim atłasem z baldakinem w gwiazdy złociste. W chmurach, ponad gwiazdami dzieci, poprzebierane za aniołków, śpiewały pieśni melodyjne, około pięknej i młodej dzieweczki, wyobrażającej Matkę Boską, trzymającą na kolanach małe dzieciątko, które bawiło się młynkiem, zrobionym z wielkiego orzecha. Szczyt baldakinu stanowiły spleciono herby Francyi i Bawaryi, oświetlone jarzącem słońcem, które, jak wspominaliśmy, król Karol obrał sobie za dewizę.
Królowa zachwycona była tym widokiem i chwaliła wielce sam pomysł, a gdy już dzieci śpiewy swe skończyły i gdy zmiarkowano, że królowa dosyć się już wszystkiemu napatrzyła, otworzyła się tylna ściana ołtarza, ukazując całą wielką ulicę Saint Dénis, pokrytą na kształt olbrzymiego namiotu; wszystkie domy ozdobione draperyą z sukna i jedwabiu, jakgdyby, mówi Froissart, sukno rozdawane było darmo, lub jakgdyby rzecz działa się nie w Paryżu, lecz, w Aleksandryi, lub Damaszku.
Królowa wstrzymała się jeszcze chwilę. Można było sądzić, że zawahała się na wstępie do tej stolicy, która oczekiwała na nią z taką niecierpliwością i witała ją z miłością i zapałem. A może też przeczucie jakie mówiło jej, królowej młodej i pięknej, wprowadzanej z taką uroczystością i wystawą, że kiedyś zwłoki jej wyniesione zostaną z tego samego miasta na ramionach jednego tylko wyrobnika, któremu poleconem będzie przez odźwiernego pałacu Świętego Pawła, aby oddał pozostałe szczątki Izabelli Bawarskiej zakonnikom w Saint Denis. Wkrótce atoli puściła się w drogę; zauważono jednak, że zbladła, wstępując w tę długą i wielką ulicę i rozdzielając tłum na dwa, żywe mury ludu, które potrzebowały tylko zbliżyć się do siebie, aby zgnieść swoją królową, jej lektykę i konie. Mimo to, żaden wypadek się nie wydarzył. Mieszczanie, świtę tworzący, utrzymywali w porządku szeregi i niezadługo zbliżono się do przepysznej fontanny, pokrytej błękitnem suknem, bramowanem w złote lilie. Dokoła fontanny ustawione były malowane i rzeźbione kolumny, na których pozawieszano tarcze herbowe najpierwszych domów Francyi. Zamiast wody fontanna wyrzucała strumienie hypokrasu [mieszanina z wina, cukru i cynamonu], zaprawionego korzeniami i wonnościami arabskiemi. Do koła kolumn stały młode i piękne dziewice, trzymające w ręku srebrne dzbany i złote czasze i częstujące królową oraz panów i panie jej orszaku. Królowa wzięła jedną z podanych czasz, umoczyła w niej usta dla formy i chciała natychmiast zwrócić ją jednej z usłużnych Heb, ale książę de Touraine pochwycił czaszę szybko z rąk dziewicy i z umysłu przytknął ją do ust w tem samem miejscu, które usta królowej dotknęły, a potem duszkiem wychylił napój do dna. Rumieńce, które na chwilę ustąpiły z policzków Izabelli, ukazały się nagle znowu, gdyż postępek księcia był zbyt wymownym, a chociaż czasu nie zajął wiele, zwrócił ogólną uwagę tak dalece, że rozmawiano o nim różnie wieczorem u dworu i że ludzie najsprzeczniejszych opinii zgadzali się na to jedno, iż książę okazał wielką zuchwałość, pozwalając sobie na taką swobodę wobec małżonki swego pana i władcy i że królowa dała dowód wielkiej pobłażliwości, nie karząc go inaczej, jak tylko... wstydliwym rumieńcem.
Zresztą nowy widok odwrócił wkrótce uwagę od tej sceny i na chwilę podał ją w niepamięć. Orszak przybył przed klasztor Trynitarzy. Przed bramą klasztoru wznosiło się rusztowanie w rodzaju teatrum, na którem przedstawiony został pochód wojenny króla Sallah-Edina. Chrześcijanie byli ustawieni z jednej, Saraceni zaś z drugiej strony, a w obu szeregach rozpoznawano z łatwością osoby, które w tym sławnym turnieju udział wzięły. Aktorowie przybrani byli w stroje trzynastego wieku i nosili tarcze herbowe i godła osób, których rolę odgrywali. W głębi siedział król Francyi, Filip August, a około niego stało dwunastu parów jego państwa. W chwili, gdy lektyka królowej zatrzymała się przed rusztowaniem, król Ryszard Lwie-serce wystąpił z szeregów, zbliżył się do króla Francyi, przykląkł na jedno kolano i prosił o pozwolenie wyruszenia na bój z Saracenami. Gdy Filip August łaskawie pozwolenia udzielił, natychmiast Ryszard podniósł się i, wróciwszy do swoich towarzyszy, ustawił ich w szyku bojowym i natarł na niewiernych. Rozpoczęła się wielka wałka między jednymi i drugimi, której rezultatem było wielkie zwycięstwo nad Saracenami i ich rozproszenie. Część uciekających zbiegła przez okna klasztoru, które były na równym poziomie z teatrem i które umyślnie w tym celu pozostawiono otworem. Nie zmniejszyło to jednak liczby jeńców, których król Ryszard przyprowadził przed królową. Izabella prosiła o wolność dla nich, a za ich okup zdjęła z ramienia bransoletę złotą i dała ją w nagrodę zwycięzcy.
— O! zawołał książę de Touraine, opierając się o lektykę — gdybym był wiedział, że taka nagroda spotka aktora, nikt inny, oprócz mnie nie grałby roli Ryszarda.
Królowa rzuciła przelotne spojrzenie na drugą bransoletę, która zdobiła jeszcze jej ramię, potem — wstrzymując ten pierwszy ruch, zdradzający jej myśli — rzekła:
— Jesteś książę szalonym i działasz bez zastanowienia, podobne zabawy dobre są dla skoczków lub tancerzy, lecz nie przystoją królewskiemu bratu.
Książę de Touraine już miał odpowiedzieć, gdy Izabella dała znak do ruszenia w dalszą drogę i, odwróciwszy się ku księciu de Bourbon, zaczęła z nim rozmowę, nie zwracając więcej uwagi na swego szwagra aż do chwili, gdy przybyli przed drugą bramę Saint Dénis, nazywaną bramą malarzy, która zniszczona została za czasów Franciszka I. Tu znowu ustawiony był przepyszny zamek, a nad nim rozpostarte niebo gwiaździste, na którem w całej potędze swej ukazywał się Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. Dokoła tej Trójcy chór dzieci zawodził pieśni: Gloria i Veni Creator. W chwilę, gdy królowa przechodziła, wrota raju się otwarły i ukazało się w nich dwóch aniołów, w aureoli, przybranych w różowe i niebieskie suknie bogato haftowane. Trzymali oni w rękach bardzo kosztowną koronę ze złota i drogich kamieni. którą włożyli na głowę królowej, a odśpiewawszy odpowiedni czterowiersz
[„Dam enelose entre fleur de lys
Vous êtes royne de Paris
De France et de tout le pays
Nous en rallons en paradis”],
wrócili za bramę, która się za nimi zamknęła.
Tymczasem z drugiej strony bramy nowe osobliwości oczekiwały królową. Uprzedzono o tem Izabellę, aby się ich widokiem nie przeraziła, co było bardzo prawdopodobnem. Byli to posłowie sześciu korporacyi kupców, niosący baldakin, którzy przychodzili domagać się praw swoich na mocy dawnego przywileju, upoważniającego ich do towarzyszenia królom, i królowym Francyi przy ich wjazdach do Paryża od bramy Saint Dénis aż do samego pałacu. Za nimi szli przedstawiciele różnych rzemiosł, przybrani w stroje charakterystyczne i przedstawiający uosobienie siedmiu grzechów głównych i siedmiu cnót chrześcijańskich. Obok nich utworzona była osobna grupa, wyobrażająca,: śmierć, czyściec, piekło i raj. Jakkolwiek uprzedzona, królowa okazała pewną niechęć do oddania się w ręce; tym maszkarom. Książę de Touraine ze swej strony mocno był rozgniewany, widząc, że musi opuścić miejsce zajmowane dotąd przy lektyce królowej, ale przywilej ludu, domagającego się swoich praw przy boku majestatu królewskiego, był niewzruszony. Książę de Bourbon i inni panowie, już byli opuścili lektykę, ustępując na bok; Izabella zwróciła się do swego szwagra, który uparcie trzymał się drzwiczek, i rzekła:
— Mości książę, kiedyż ustąpicie miejsca tym dobrym ludziom?... A może czekacie mego zezwolenia na to?
— Tak, pani — odpowiedział książę — czekam rozkazu twego, a bardziej jeszcze jednego spojrzenia, któreby mi dało moc usłuchania twej woli.
— Panie szwagrze — rzekła Izabella, pochylając się ku niemu — nie wiem, czy będziemy mogli dzisiaj podczas wieczornego festynu zobaczyć się jeszcze, ale nie zapomnijcie, że jutro będę nietylko królową Francyi, ale zarazem królową turnieju i że ta, bransoleta, będzie — nagrodą zwycięzcy.
Książę uchylił czoła aż do drzwiczek lektyki królowej. Ci, którzy już się byli oddalili z miejsca, w którem odbywała się ta scena, nie widzieli w tym ukłonie nic innego, jak tylko oznakę szacunku, który każdy poddany, choćby nawet brat królewski, winien był królowej, ale niektórym, bliżej stojącym i lepiej patrzącym, wydawało się, że usta księcia dłużej i goręcej zatrzymały się na ręce królowej, aniżeli na to przepisy etykiety pozwalały.
Jakkolwiek tam było, — to tylko pewna, że książę podniósł się na strzemionach, ukazując twarz, promieniejącą radością i szczęściem. Izabella tymczasem zasłoniła lica, niby woalem;, koronką spadającą z wysokiego jej czepca. Jeszcze jedno zamienili spojrzenie między sobą przez dyskretną zasłonę, — potem książę dał koniowi ostrogę i popędził zająć obok swej żony miejsce konetabla de Clisson.
Tymczasem deputowani sześciu korporacyi kupieckich umieścili się przy lektyce królewskiej, po trzech z każdej strony, podtrzymując baldakin nad głową królowej. Cnoty chrześcijańskie i grzechy główne zajęły miejsce poza nimi, a w końcu szły z odpowiednią powagą: Śmierć, Czyściec, Piekło i Raj. Pochód ruszył dalej, ale dziwny wypadek niespodziewanie naruszył jego porządek. Przy zbiegu ulic des Lombards i Saint Dénis, dwóch ludzi, siedzących na jednym koniu, dało powód do wielkiego hałasu. Tłum ludu był wielki, tak, że cudem chyba ludzie ci się tu wcisnęli. Wprawdzie, zdawali się oni nader mało troszczyć o potrącanych i mało zważać na ich groźby. Zuchwałość ich dochodziła nawet do tego, że nie słuchali miejskich sierżantów i z obojętnością znosili razy pałeczki, oznaki władzy policyjne], która usiłowano spędzić ich z drogi. Pomimo wszystkich przeszkód postępowali oni naprzód, oddając z lichwą na lewo i na prawo odbierane razy i piersią konia rozdzielając tłumy; jak okręt przodem swym pruje fale morza, tak oni torowali sobie wśród ludzkich fal drogę powolną lecz ciągłą, zwierającą się natychmiast znowu po ich przejściu. W ten sposób przybyli nakoniec na czas, aby przyjrzeć się pochodowi; w chwili, gdy się zbliżała lektyka królowej Izabelli, jeden jeździec drugiemu dał jakiś znak, czy hasło, poczem drugi rozkazowi posłuszny, uderzył prawie jednocześnie kijem, który trzymał w ręku oba przednie konie honorowej straży miejskiej, które im drogę tamowały. Jeden z koni, uderzony w głowę, cofnął się, drugi wyrwał się spłoszony naprzód, a wówczas korzystając z zamieszania i powstałej luki, rzuci i się w nią, popędzając szybciej swojego koma i przewracając po drodze Raj na Piekło, Śmierć na Czyściec, a Cnoty chrześcijańskie na Grzechy główne. Niewstrzymani przybiegli tak aż do lektyki, wśród krzyków pospólstwa, które ich wzięło za ludzi złej woli, lub za szalony ci, — ścigani przez ks. de Touraine i ks. de Bourbon, którzy widząc biegnących ku królowej i podejrzywając o złe zamiary dobyli swych mieczy z pochew.
Królowa, przelękniona w pierwszej chwili tym hałasem, nie wiedziała jeszcze, co się to stało, gdy nagle pomiędzy deputowanymi kupiectwa, którzy trzymali baldakin i lektykę — spostrzegła obu winowajców Pierwszym jej zamiarem było wcisnąć się jaknajgłębiej w lektykę, ale ten z dwóch jeźdźców który widocznie miał prawo rozkazywać drugiemu, nachyliwszy się z konia, szepnął królowej kilka słów do ucha, uchylił czapeczki, zdjął z szyi gruby łańcuch złoty, ozdobiony liliami z brylantów i włożył go na szyję królowej, która łagodnie uchyliła głowy i dar ten przyjęła; poczem jeźdźcy, spiąwszy konia ostrogą, galopem popędzili dalej. W tej-że samej chwili prawie nadbiegli ks. de Touraine i ks. de Bourbon, a zdała widząc, jak dwaj obcy ludzie rzucili się ku królowej, wstrząsali mieczami, wołając:
— Śmierć, śmierć zdrajcom!
Tłok tak był wielki, że nie było możności umknąć dwom nieznajomym śmiałkom, którzy z wielkim trudem usiłowali się przedostać ku ulicy Saint Dénis. Wszyscy byli w oczekiwaniu strasznej jakiejś katastrofy, gdy królowa, widząc na co się zanosi — podniosła się napoły w lektyce i wyciągając rękę ku swemu szwagrowi, zawołała:
— Mości książę, co czynić zamierzacie!?... To król!...
Dwaj książęta stanęli jak wryci, potem, drżąc z obawy, aby nie stało się co złego ich panu i władcy, podnieśli się na strzemionach i, wyciągając miecze z gestem rozkazującym nad głowy tłumu, wykrzyknęli głosem wielkim:
— To król! Mości panowie!
Następnie, zdejmując czapeczki, zawołali:
— Cześć i sława królowi!
Król, gdyż rzeczywiście był to Karol VI we własnej osobie, który siedział na koniu za J. M. panem Karolem de Savoiry, odpowiedział na ten okrzyk, spuszczając swój kaptur, a lud po długich włosach ciemnych, po niebieskich oczach, po ustach zbyt może dużych, lecz odchylających prześliczne zęby, po elegancyi ruchów, a głównie po łagodności i uprzejmości rozlanej w całej postawie, z łatwością mógł poznać swego władcę, któremu mimo nieszczęść, jakie dotknęły Francyę podczas jego panowania, pozostawił przydomek „ukochanego”, nadany mu przy samem wstąpieniu na tron.
Wówczas rozległy się ze wszech stron okrzyki: „Noel!” Koniuszowie i paziowie zaczęli powiewać chorągwiami swoich panów, damy swemi szarfami i chustkami. Potem olbrzymi wąż ten, który wił się przez całą długość ulicy Saint-Dénis, niby w wielkim wąwozie, zdawał się z podwojonem życiem; od ogona ku głowie ściągać swe zbite, różnokolorowe pierścienie, gdyż każdy chciał ujrzeć króla. Ale Karol VI, korzystając ze sposobności, wymknął się, przepuszczony z uszanowaniem, należnem majestatowi monarchy, jedną z bocznych uliczek.
Zaledwo w pół godziny zdołano przywrócić porządek, zmącony zupełnie tym wypadkiem. Piotr de Craon skorzystał złośliwie z tej chwili, aby zwrócić uwagę księżnej Walentyny na to, że mąż jej, któryby był mógł przyśpieszyć dalszy pochód, wracając na swoję miejsce przy żonie, przedłużał mitręgę, jakby umyślnie, rozmawiając z królową i zatrzymując lektykę, która miała dać znak do puszczenia się w drogę. Księżna Walentyna starała się zbyć te słowa obojętnym uśmiechem, ale tłumione westchnienie mimowolnie zadało kłam temu uśmiechowi. Potem dodała głosem, w którym przebijało się wzruszenie:
— Dlaczego nie zrobicie tej uwagi sami J. Ks. Mości, jako jego powiernik, a nie mnie?.
— Uczyniłbym to chyba na wasz wyraźny rozkaz, księżno; powrót jego odjąłby mi przywilej, jaki mi nadaje jego nieobecność: przywilej opieki nad wami.
— Jedynym moim i rzeczywistym opiekunem jest pan mój, książę de Touraine, a ponieważ na mój rozkaz czekacie, Mości panie, to go wam daję. Idźcie powiedzieć księciu, że go proszę, aby raczył przybyć do mnie.
Piotr de Craon skłonił się i z pokorą poszedł zakomunikować księciu słowa jego małżonki.
W chwili, gdy razem wracali, ze środka tłumów rozległ się krzyk kobiecy. Młoda jakaś dziewczyna zemdlała. Był to wypadek, nadto zwykły w podobnych okolicznościach, aby osoby tak wysoko położone, jak te, któremi się w tej chwili zajmujemy, miał nań zwracać uwagę, choćby najmniejszą. Powrócili tedy na swoje miejsce, nie rzuciwszy nawet okiem w stronę, z której ów krzyk dał się słyszeć i stanęli obok księżnej de Touraine, a orszak ruszył natychmiast w drogę, jakby tego tylko wszyscy oczekiwali. Niezadługo jednak nadarzył się nowy powód zatrzymania się.
U bramy du Chatelet, urządzone było wysokie rusztowanie, przedstawiające kamienny zamek, na którego rogach wznosiły się okrągłe baszty, w basztach stały warty, zbrojne od stóp do głowy. Wielka sala parterowa tego zamku otwartą była zupełnie, jakgdyby zewnętrzna ściana zamku była wywaloną. W sali tej stało łoże przybrane i ustrojone tak bogato, jak łoże królewskie w pałacu Świętego Pawła, a na niem, wyobrażającem „łoże sprawiedliwości”, ułożoną była piękna i młoda, dziewica, przedstawiająca Świętą Annę.
Dokoła zamku zasadzono mnóstwo drzew zielonych, tworzących istny las, a wśród tego lasu biegała wielka ilość zajęcy i królików, podczas gdy tłumy ptactwa różnokolorowego przelatywały z gałęzi na gałąź, ku wielkiemu zdziwieniu narodu, który pojąć nie mógł, jakim sposobem ułaskawić zdołano tyle, zwykle tak dzikich zwierząt. A zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy z lasu wyszedł pyszny, biały jeleń wielkości tych, jakie się hodowały w parku królewskim, tak doskonale wyrobiony, jakgdyby był żywy. W jeleniu tym ukryty był człowiek, który zręcznie wykonywał wszystkie ruchy: otwierał i zamykał oczy, otwierał pysk i poruszał nogami jelenia. Miał ów jeleń złocone gałęzie rogów, na szyi koronę zupełnie do królewskiej podobną, a na piersiach zawieszoną tarczę herbową, na której w polu niebieskiem znajdowały się trzy złote lilie, wyobrażające herby króla i Francyi. Piękne i dumne zwierzę zbliżyło się do łoża sprawiedliwości, a wziąwszy zeń miecz, który jest symbolem, podniosło do góry i wstrząsnęło nim silnie. Wtedy z lasu wyszedł: lew i orzeł, symbole siły, i chciały wydrzeć mu miecz święty, ale dwanaście dziewic, ubranych w szaty białe, i trzymających w jednej ręce różańce złote, w drugiej dobyte miecze, wyszło także, z lasu i, ja, ko symbole religii, otoczyły jelenia i poczęły go bronić. Po kilku nadaremnych usiłowaniach pochwycenia i pożarcia jelenia lew i orzeł, zwyciężeni, powrócili do lasu. Żywy wał, który bronił sprawiedliwości, rozwarł się, a jeleń podszedł grzecznie do lektyki królowej i ukląkł. Izabella głaskała go i pieściła, jak to zwykła była czynić z chowanymi w zamku królewskim jeleniami. Zabawa ta zdała się być bardzo rozkoszną tak dla królowej pani, jak i dla jej orszaku.
Tymczasem zmierzchać się zaczęło, gdyż od samego Saint-Dénis pochód szedł wolnym krokiem, a rozmaite widowiska, urządzane po drodze wielce go wstrzymywały. Zbliżano się wreszcie do katedry Notre Danie. Pozostawał już tylko do przebycia most zwodzony, gdy wtem spostrzeżono nagle widowisko niespodziewane i przecudowne. Człowiek, przebrany za anioła z płonącemi jasno pochodniami w rękach, ukazał się na szczytach świątyni i zaczął iść po sznurze tak cienkim, iż go zaledwie dojrzeć było można. Szedł on ponad domami i zdawał się niejako unosić cudownym sposobem, aż doszedł po rozmaitych zwrotach i biegłych wykrętach na dach jednego z domów stojących na moście. Królowa, zbliżając się właśnie do tego domu, dała człowiekowi znak, aby się nie ważył wracać tą samą drogą, tak niebezpieczną, ale on, nie domyślając się, jaki był powód tego zakazu, nie zważał nań i cofając się, aby nie odwracać twarzy od swej królowej i pani, doszedł znów do miejsca, z którego wyszedł i znikł na wieży katedry. Królowa zapytywała, coby to był za człowiek, tak lekki i tak zręczny; odpowiedziano jej, iż był to pewien Genueńczyk, mistrz w tego rodzaju sztukach.
Podczas tego widowiska zebrała się znaczna liczba ptaszników z klatkami pełnemi wróbli; ludzie ci stanąwszy na drodze, którą przechodzić miała królowa, wypuszczali skrzydlatych więźni swych na wolność.
Był to stary zwyczaj, symbolizujący nadzieję, jaką żywił zawsze lud, że nowe panowanie przyniesie mu wolność i nowe swobody. Dziś zwyczaj ten zaginął, ale nie zaginęła nadzieja...
Przybywszy do kościoła Notre Damę, królowa spotkała na stopniach u wielkich drzwi biskupa Paryża, przybranego w mitrę i stułę, kask i kirys Zbawiciela Pana. Dokoła niego znajdowało się wyższe duchowieństwo i delegaci Akademii, która, używając tytułu starszej córki królewskiej, miała przywilej asystowania przy koronacyi. Królowa wysiadła z lektyki; damy jej orszaku uczyniły to samo, również jak i panowie, i rycerze, którzy oddali konie swe pieczy swoich paziów i służących. W towarzystwie książąt: de Touraine, de Berri, de Bourbon i Burgundyi, — królowa weszła do świątyni, wprowadzona przez biskupa i duchowieństwo, śpiewające głośno i pięknie psalmy na cześć Pana Najwyższego i Dziewicy Maryi.
Doszedłszy do wielkiego ołtarza, królowa Izabella upadła pobożnie na kolana i, odmówiwszy modlitwy, złożyła kościołowi Nbtre Dame w podarunku cztery sztuki złotogłowiu i koronę, którą aniołowie, ozdobili jej skronie u drugiej bramy w ulicy Saint Dénis. W zamian Ich Mość panowie Jan de la Riviére i Jan Lemercier przynieśli inną, kosztowniejszą i piękniejszą, podobną do tej, jaką na głowie nosił król, gdy zasiadał na tronie. Biskup, ująwszy koronę za wierzchołek z lilii spleciony, przy pomocy czterech książąt, włożył ją delikatnie na głowę Izabelli. Okrzyki radości podniosły się ze wszech stron, gdyż od tej dopiero chwili Izabella została rzeczywistą królową Francyi.
Królowa i panowie wyszli tedy z kościoła i zajęli miejsce swe napowrót w lektykach, na koniach i w powozach. Po dwóch stronach orszaku szło sześciuset służących, niosących woskowe świece, od których blask był tak wielki, jakgdyby słońce świeciło na, niebie. W ten sposób królowa odprowadzona została do pałacu, gdzie na nią oczekiwał król, mający po prawicy królową Joannę, a po lewicy księżnę Orleanu. Królowa, wysiadłszy, uklękła, jak w kościele, dając tem do zrozumienia, że uznawała Pana nad Pany za swego władcę na niebie, a króla za pana swego na ziemi. Król podniósł ją i ucałował. Naród wznosił okrzyki: „Noel! Noel!”; widząc ich bowiem złączonych, tak młodych i pięknych, sądził, że dwaj aniołowie-stróże królestwa. Francyi opuścili jeden prawicę, drugi lewicę tronu Najwyższego Boga.
Potem panowie pożegnali króla i królową i odeszli do domów swoich; pozostali tylko ci, którzy należeli do dworu i służby. Naród pozostał przed pałacem, krzycząc: „Noel!” aż do chwili, kiedy ostatni paź wszedł za ostatnim z panów. Wtedy bramy się zamknęły, światła, oświecające plac, rozproszyły się i powoli pogasły, tłumy odpłynęły tysiącami ulic i uliczek, które jak arterye i żyły niosą życie do krańców stolicy. Niezadługo i szmer ten rozchodzącego się ludu ucichł zupełnie. W godzinę później panowała wszędzie ciemność i cisza, i słychać było tylko te nieokreślone i głuche odgłosy, na które składają się wszystkie niepochwycone nocne szmery, zdające się być głębokiem tchnieniem uśpionego olbrzyma.
Długo i szeroko rozpisaliśmy się o tym wjeździe królowej Izabelli do Paryża, o osobach, które jej towarzyszyły i o uroczystościach, danych z tej okazyi. Uczyniliśmy to nie tylko dlatego, aby dać czytelnikom obraz obyczajów i zwyczajów owoczesnych, ale także i dlatego, aby okazać słabe i wątłe, jak rzeki u swego źródła, początki miłostek zgubnych i tych śmiertelnych nienawiści, które w owej chwili rodziły się i powstawały dokoła tronu. Teraz zobaczymy je ożywione, wzrastające przy każdej burzy, rozszalałe i niszczące tę Francyę, w której tak głębokie pozostawić miały ślady i to panowanie, które swemi wezbraniami i wybuchami tak nieszczęsnem uczyniły.