Читать книгу Benvenuto Cellini (Ascanio ou l’Orfèvre du roi) - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 4

TOM I ROZDZIAŁ I. ULICA I PRACOWNIA.

Оглавление

Działo się to 10-go lipca 1540 roku, o czwartej godzinie po południu, w Paryżu, w kościele Ąugustyanów, niedaleko drzwi przy kropielnicy.

Wysoki i piękny młodzieniec, cery śniadej, z długiemi włosami i wielkiemi oczyma czarnemi, ubrany z prostotą pełną wdzięku i uzbrojony tylko małym sztyletem z cudownie rżniętą rękojeścią, stał oparty o filar.

Zapewne skutkiem pobożnego rozmyślania, nie ruszył się z tego miejsca przez cały czas trwania nieszporów; ze schylonem czołem i wyrazem zachwytu na twarzy, szeptał jakieś słowa, modlitwy zapewne, mówił bowiem tak cicho, że od Boga ledwie mógł być słyszanym; gdy wszakże nabożeństwo zbliżało się do końca, podniósł głowę a jego bliżsi sąsiedzi mogli usłyszeć te słowa, półgłosem wyrzeczone:

— Jak też ci mnichy francuzcy śpiewają nieznośnie! jeszcze w obecności „tej”, która zasługuje, aby jej aniołowie śpiewali. Szczęście, że nieszpory już skończone. O mój Boże! spraw, abym był dziś szczęśliwszy niż ostatniej niedzieli i aby chociaż spojrzała na mnie! Jeżeli ta ostatnia prośba zostanie wysłuchaną, osoba, która na proszącego wzniesie oczy, źle na tem nie wyjdzie; ujrzy bowiem najpiękniejsze młodzieńcze oblicze, o jakiem kiedykolwiek zamarzyła czytając poezye Klemensa Marot, opiewające miłostki Psyche i śmierć Narcyza.

W istocie, jak już rzekliśmy, młodzieniec ów w swym prostym i ciemnym stroju, uderzająco jest piękny; posiada prócz tego w uśmiechu jakąś słodycz i wdzięk niewypowiedziany, a jego spojrzenie, jeszcze niezbyt śmiałe, tyle jest namiętnem, o ile niem być może spojrzenie ośmnastoletniego młodzieńca.

Na odgłos usuwanych krzeseł, oznajmujący koniec nabożeństwa, nasz zakochany, (gdyż z kilku słów, które wyrzekł, czytelnik poznał zapewne, że ma prawo do tego tytułu) nasz zakochany, mówię, usunął się nieco na bok i spoglądał na przechodzący w milczeniu tłum, składający się z poważnych mieszczan, szanownych matron i ładnych dziewcząt.

Lecz w całym tym tłumie nic go widać nie zajmowało, dopiero wzrok jego roziskrzył się, gdy ujrzał zbliżającą się młodą w bieli ubraną dziewicę, której towarzyszyła ochmistrzyni w dobrym tonie, zdająca się znać świat, dosyć jeszcze młoda, wesołego oblicza i wcale na zbyt surową nie wyglądająca.

Gdy te dwie damy zbliżyły się do kropielnicy, nasz młodzieniec wziął wodę święconą i grzecznie im ją podał.

Ochmistrzyni uśmiechnęła się i ukłoniła jak mogła najwdzięczniej, a dotknąwszy rąk młodzieńca, z wielkiem jego niezadowoleniem podała sama wodę święconą swej towarzyszce; ta zaś, pomimo gorącej prośby, której była przedmiotem przed kilku minutami, miała oczy spuszczone co dowodziło, że wiedziała, iż piękny młodzieniec stał przed nią; gdy jednak się oddaliła, młodzieniec tupnął nogą mówiąc:

— Znowu mnie i tym razem nie widziała.

To dowodziło, że piękny młodzieniec, jak już mówiliśmy, miał dopiero lat ośmnaście.

Skoro pierwsza niechęć minęła, nasz nieznajomy śpiesznie zszedł po schodach kościoła, a ujrzawszy, że piękna roztargniona spuściwszy zasłonę, udała się wraz z swą ochmistrzynią na prawo, sam także pośpieszył na prawo, tem bardziej gdy spostrzegł, że w tę stronę wypadała także jego droga.

Młoda dziewica postępowała bulwarem aż do mostu świętego Michała, przez który przeszła: to także była droga naszego nieznajomego.

Później przeszła przez ulicę de la Barillerie i most Zamiany.

A ponieważ zawsze w tę stronę wypadała droga naszego nieznajomego, ciągle więc za nią jak jej cień postępował.

Lecz niestety! przed wielkim Châtelet, ta piękna gwiazda, którą śledził nasz nieznajomy, znikła raptownie; skoro tylko ochmistrzyni zapukała, drzwi królewskiego więzienia otworzyły się jakby same przez się i zamknęły natychmiast.

Młodzieniec stał jak wryty przez chwilę, lecz ponieważ był to chłopiec bardzo przemyślny, gdy nie widział już przed sobą młodej dziewicy, która mu odbierała przytomność umysłu, natychmiast więc postanowił co ma czynić.

Szyldwach z piką na ramieniu, przechadzał się poważnie przed bramą Châtelet.

Nasz młody nieznajomy uczynił jak ten zacny żołnierz, a oddaliwszy się nieco, aby nie zwrócić na siebie uwagi, lecz tak, ażeby nie stracić z oczu bramy, rozpoczął bohatersko-miłosną wartę.

Jeżeli czytelnik odbywał kiedy wartę w swojem życiu, musiał zauważyć, że jednym z najpewniejszych środków skrócenia czasu, jest rozmawiać z samym sobą.

Widać, że nasz młodzieniec był przyzwyczajony do odbywania warty, gdyż zaledwie ją objął, następny rozpoczął monolog:

— Zapewne nie tu ona mieszka. Dziś rano po mszy, gdy nieśmiałem iść za nią, jakżem był głupi!... widziałem, że nie udawała się na prawo lecz na lewo, ku stronie bramy Nesle i ku Présaux-Clercs. Po cóż u dyabła przyszła do Châtelet? Pomyślmy... Może odwiedzić jakiego więźnia, brata pewnie. Biedna dziewczyna! ileż cierpieć musi, bo zapewne jest tak dobra jak piękna. Dalibóg, wielką mam ochotę zaczepić ją, zapytać otwarcie o wszystko i ofiarować moje usługi...

Jeżeli to jej brat, zwierzę się mistrzowi i zapytam o radę, bo skoro kto potrafił uciec z zamku świętego Anioła, powinien wiedzieć jakim sposobem można wydostać się z więzienia. Więc to już rzecz ułożona... ocalam jej brata.

Otrzymawszy podobną usługę, brat zostaje moim przyjacielem. Zapytuje mnie z kolei co może zrobić dla mnie. Wyznaję mu, że kocham jego siostrę. Poznaje mnie z nią, ja padam jej do nóg, a wtedy zobaczymy czy ona nie podniesie oczu...

Raz wpadłszy na taką drogę, można się domyśleć, jak daleko wyobraźnia zakochanego zajść może.

Nasz tedy młodzieniec zdziwił się bardzo usłyszawszy godzinę czwartą i widząc, że zmieniają szyldwacha.

Nowy żołnierz rozpoczął wartę a młodzieniec dalej swoję odbywał.

Sposób jej skrócenia zbyt mu się udał, aby miał go zaniechać; dla tego więc rozpoczął znowu swą mowę, na tekst nie mniej obfity od pierwszego.

— Jak ona jest piękna! ile wdzięku w jej poruszeniach! Jaka skromność w całej postawie, jaka czystość rysów! Tylko wielki Leonard de Vinci, lub boski Rafael, byliby godnymi przenieść na swe płótno tę niebiańską istotę. O! czemuż nie jestem malarzem, mój Boże! zamiast być snycerzem, rzeźbiarzem, złotnikiem! Gdybym był malarzem, nie potrzebowałbym mieć ją przed oczyma, by zrobić jej portret. Widziałbym bez ustanku jej wielkie niebieskie oczy, jej śliczne błąd włosy, jej płeć tak białą, kibić jakby utoczoną. Gdybym był malarzem, umieszczałbym ją we wszystkich moich obrazach, jak czynił Sanzio dla Fornariny i Andrzej del Sarto dla Lukrecyi. A co za różnica między nią a Lukrecyą i Fornariną. Najprzód, Fornarina...

Młody człowiek nie skończył jeszcze tych porównań, które wszystkie były rozumie się, na korzyść jego kochanki — gdy szósta wybiła.

Zmieniono drugiego szyldwacha.

— Szósta godzina. Rzecz dziwna, jak czas szybko leci! — rzekł młodzieniec — a jeżeli upływa mi tak gdy na nią czekam, jakże by mi upływał obok niej! O! obok niej, to byłby raj! Gdybym był przy niej, patrzył bym na nią, a godziny, dnie, miesiące, życie całe upływałoby mi w ten sposób. Coby to było za szczęśliwe życie. O mój Boże!

I młodzieniec wpadł w zachwyt, gdyż przed jego oczyma artysty — kochanka, chociaż oddalona, ukazała się w rzeczywistości.

Zmieniono trzeciego szyldwacha.

Ósma godzina biła na wszystkich zegarach.

Zmierzchać się zaczynało.

Nakoniec cierpliwość młodego artysty, gdyż znamy jego stan, została wynagrodzoną.

Ujrzał bowiem drzwi Châtelet otwierające się po raz dwudziesty — lecz tym razem dając przejście tej, na którą oczekiwał. Taż sama matrona była przy jej boku; nadto dwóch zbrojnych ze straży prewotalnej o dziesięć kroków za nią postępowało.

Udano się tą samą drogą co przed trzema godzinami, to jest przez most Zamiany, ulicę de la Barillerie, most Ś-go Michała i bulwarki; tylko minięto Augustyanów i o trzysta kroków dalej — zatrzymano się przed ogromną bramą, przy której znajdowała się także mała furtka.

Ochmistrzyni zapukała; odźwierny natychmiast otworzył.

Dwóch żołnierzy oddawszy głęboki ukłon, oddaliło się drogą ku Châtelet a nasz artysta po raz drugi znalazł się przed zamkniętemi drzwami.

Pozostałby tak niezawodnie do rana, gdyż rozpoczął już czwarty oddział swoich marzeń. Lecz przypadek zrządził, że jakiś podchmiely przechodzień uderzył o niego głową.

— Hola przyjacielu — rzekł przechodzący — powiedzno, bez urazy tylko, czy jesteś człowiekiem czy słupem? Jeżeliś słup, to pełnij dalej swój obowiązek — a w takim razie nie zaczepiam cię; jeżeliś człowiek, to się umknij i przejść mi dozwól!

— Wybacz mi — odpowiedział młodzieniec roztargniony — lecz jestem cudzoziemcem, obcym w Paryżu, i...

— O! to znowu co innego; Francuzi są gościnni, przepraszam cię. A! jesteś więc cudzoziemcem. Lecz gdyś mi powiedział kim jesteś, muszę i ja powiedzieć o sobie... Jestem studentem i nazywam się...

— Przepraszam cię — przerwał młody artysta — lecz nim mi powiesz jak się nazywasz, chciałbym wiedzieć gdzie jestem.

— Przed bramą Nesle, kochany przyjacielu, a oto sam pałac — rzekł student wskazując wielką bramę, z której cudzoziemiec ani na chwilę oczu nie spuścił.

— Bardzo dobrze; a chcąc się dostać na ulicę Ś-go Marcina, gdzie mieszkam — powiedział nasz zakochany, ażeby cóś powiedzieć i spodziewając się tym sposobem uwolnić od towarzysza — którędy iść trzeba?

— Na ulicę Ś-go Marcina, mówisz? Chodź ze mną, będę ci towarzyszył, w tęż stronę i ja idę; a na moście Ś-go Michała wskażę ci dalszą drogę. Mówiłem ci więc, że jestem studentem, że powracam z Pre-aux-Clercs i nazywam się...

— Czy wiesz do kogo należy pałac de Nesle? — zapytał młody nieznajomy.

— Ba! nie miałbym tego wiedzieć, będąc w uniwersytecie! Pałac de Nesle, młodzieńcze, należy do króla naszego pana, a obecnie jest w rękach prewota Paryża, Roberta d’Estourville.

— Jakto! więc to tu mieszka prewot Paryża? — zawołał nieznajomy.

— Nie mówię ci przecie tego, mój synku — odrzekł student — prewot Paryża mieszka w wielkim Châtelet.

— A! w wielkim Châtelet! Lecz dla czego gdy prewot mieszka w wielkim Châtelet, król zostawia mu pałac de Nesle?

— O to cała historya. Król, widzisz, darował niegdyś pałac de Nesle naszemu bailemu, [wyższemu urzędnikowi sądowemu] człowiekowi niegdyś bardzo szanownemu, który strzegł przywilejów i rozsądzał sprawy uniwersyteckie w sposób ile tylko można było ojcowski.

Na nieszczęście, ten wyborny baili był tak sprawiedliwy, tak sprawiedliwy... dla nas, że od dwóch lat zniesiono jego urząd pod pozorem, że spał na posiedzeniach. Po zniesieniu jego urzędu, oddano prewotowi opiekę nad uniwersytetem. Piękny protektor! nie wieleby nam z niego przyszło, gdybyśmy się sami protegować nie potrafili! Otóż, wspomniany prewot... czy mnie słuchasz, mój synku?... wspomniany prewot będąc bardzo chciwym, sądził, że ponieważ objął urząd bailego, powinien był zarazem odziedziczyć jego posiadłości; powoli też zagarnął wielki i mały Nesle za protekcyą pani d’Etampes.

— A jednak, powiadasz, że go sam nie zajmuje.

— Bynajmniej; lecz zdaje mi się, ze stary skąpiec mieści w nim swoję córkę czy siostrzenicę, śliczne dziecię imieniem Blanka, którą zamyka w tym oto pustkowiu.

— A! doprawdy — zawołał artysta, który zaledwie oddychał, gdyż po raz pierwszy usłyszał imię swej kochanki — lecz to jest okropne nadużycie. Jakto! cały ten wielki pałac na mieszkanie dla jednej dziewczyny z ochmistrzynią!

— A zkądże przybywasz, cudzoziemcze! że nie wiesz, iż to jest nadużycie bardzo naturalne, aby my biedni, mieszkali po sześciu w lichej izbie, gdy tymczasem wielki pan trzyma pustkami taką ogromną posiadłość z ogrodami, trawnikami, z grą w piłkę.

— A! jest więc tam gra w piłkę?

— Przepyszna! mój synku, przepyszna!

— Lecz pomimo to, pałac de Nesle jest własnością króla Franciszka I-go?

— Bez wątpienia; lecz cóż król ma z nim robić?

— Niech go da komu innemu, kiedy prewot go nie zamieszkuje.

— No to proś o niego dla siebie.

— Dla czego nie? Czy lubisz grać w piłkę?

— Do szaleństwa.

— Zapraszam cię więc na kilka partyj w przyszłą niedzielę.

— Lecz gdzie?

— Do pałacu de Nesle.

— Brawo! Jaśnie wielmożny wielki mistrzu pałaców królewskich. Ale! powinieneś wiedzieć przynajmniej moje nazwisko; nazywam się...

Lecz ponieważ nieznajomy wiedział już co chciał, reszta zaś nie wiele go obchodziła — nie słyszał więc ani słówka z historyi swego towarzysza, który mu jednak opowiedział po szczegółach: że się nazywa Jakób Aubry, że jest studentem w uniwersytecie, a w tej chwili powraca z Preaux-Clercs, gdzie miał schadzkę z żoną swego krawca; że ta, zatrzymana zapewne przez swego brutala małżonka, nie przyszła; że pocieszał się w niebytności Simony pijąc wino z Suresne; i nakoniec, że zamierza porzucić niegrzecznego krawca, przez którego nadaremnie czekał na schadzce i przymuszony był upić się, co także jego zwyczajom przeciwne było.

Gdy dwaj młodzi ludzie przybyli na ulicę de la Harpe, Jakób Aubry wskazał naszemu nieznajomemu drogę, którą lepiej znał od niego; potem naznaczywszy sobie schadzkę na przyszłą niedzielę w południe, pod bramą, Nesle — rozeszli się, jeden śpiewając drugi marząc.

A ten, co marzył, miał o czem marzyć, gdyż tego dnia dowiedział się więcej, niż w ciągu trzech zeszłych tygodni.

Dowiedział się, że ta, którą kocha, mieszka w małym Nesle, że jest córką prewota Paryża, Roberta d’Estourville i że się nazywa Blanka.

Jak widzimy dobrze dnia użył.

Ciągle marząc udał się na ulicę Ś-go Marcina i zatrzymał się przed domem pięknej powierzchowności, nad którego drzwiami wyryte były herby kardynała de Ferrare.

Zapukał trzy razy.

— Kto tam? — zapytał ze środka po kilku chwilach oczekiwania, jakiś głos świeży, młody i dźwięczny.

— Ja, Katarzyno — odrzekł nieznajomy.

— Kto?

— Askanio.

— A! przecie!

Drzwi otworzyły się i Askanio wszedł.

Ładna dziewczyna od ośmnastu do dwudziestu lat, czarno-włosa, żywa, mała lecz doskonale zbudowana, przyjęła młodzieńca z tysiącznemi wybuchami radości.

— Otóż mamy zbiega! — zawołała — przecież powrócił.

I pobiegła a raczej poskoczyła, by uprzedzić o jego przybyciu, gasząc z prędkości lampę, którą niosła i zostawiając otworem drzwi od ulicy; lecz Askanio, daleko mniej od Katarzyny roztrzepany, zamknąć ich nie zapomniał.

Młodzieniec pomimo ciemności w jakiej go zostawiła Katarzyna, przeszedł krokiem pewnym dosyć obszerny dziedziniec, brukowany wprawdzie lecz zarosły trawą i otoczony wielkiemi budynkami posępnego pozoru.

Było to mieszkanie kardynała de Ferrare, chociaż już oddawna właściciel go nie zajmował.

Askanio wbiegł lekko na ganek po obrosłych mchem schodach i wszedł do ogromnej sali, jedynej w całym domu, gdzie było widać światło.

Była to sala w rodzaju refektarza klasztornego, smutna, posępna i naga zazwyczaj; lecz od dwóch miesięcy świetna, życia i wesołości pełna.

W istocie od 2-ch miesięcy w tej zimnej i ogromnej sali, wszystko było w ruchu, wszystko pracowało, wesołością tchnęło; od dwóch miesięcy dziesięć warsztatów, dwa kowadła i w głębi zaimprowizowana kuźnia, zapełniły ogromną salę. Rysunki, modele; półki obciążone cęgami, młotkami i pilnikami; pęki szpad z rękojeściami cudownie rzeźbionemi i klingami rzniętemi „á jour;” trofea z kasków, zbroi i nabitych złotem puklerzy, na których w płaskorzeźbie wyryte były miłostki bogów i bogiń, jak gdyby przez to chciano podać zapomnieniu cel na jaki były przeznaczone, wszystko to stroiło szarawe mury.

Słońce szeroko zaglądało wielkiemi poroztwieranemi oknami, a powietrze weseliło się śpiewami rzeźkich i zwinnych robotników.

Refektarz kardynalski zamienił się w pracownię złotnika!

Jednak tego wieczora 10 lipca 1540 roku, świętość niedzieli uczyniła chwilowo salę tak spokojną, jaką była przez wiek cały.

Lecz stół, na którym widać było w nieładzie resztki wybornej kolacyi, oświecone wykwintną lampą, zda się z ruin Pompei wydobytą, zaświadczał, że jeżeli tymczasowi mieszkańcy domu kardynalskiego lubili niekiedy spoczynek, to wcale nie byli zwolennikami postu.

Gdy wszedł Askanio, cztery osoby znajdowały się w pracowni.

Temi osobami były: stara służąca sprzątająca ze stołu; Katarzyna, która teraz rozpalała zgaszonę lampę; młodzieniec rysujący w kącie i czekający na zabraną mu lampę i sam mistrz, stojący z założonemi rękoma i o kuźnię oparty.

Tego to ostatniego, każdy wchodzący do pracowni najpierwby spostrzegł.

W istocie, jakieś szczególniejsze życie i potęga wytryskiwały z tego dziwnego człowieka i z wracały uwagę tych nawet, którzyby jej okazywać nie chcieli.

Byłto człowiek szczupły, wysoki, silny, czterdzieści najwięcej lat mieć mogący; lecz trzeba by dłuta Michała Anioła lub pędzla Ribeiry na oddanie tego czystego i śmiałego profilu, tej cery śniadej i ożywionej, wreszcie tej całej dumnej i prawie królewskiej postawy.

Wysokie czoło ocieniały brwi, marszczyć się zawsze gotowe; żywe, otwarte i przenikliwe spojrzenie, ciskało niekiedy groźne błyskawice; uśmiech pełen dobroci i łagodności, lecz cokolwiek drwiący, zachwycał i przestraszał zarazem; ręka, poruszeniem do którego nawykła, gładziła brodę i czarne wąsy; ręka ta nie była zupełnie mała, lecz nerwista, giętka, długa, zręczna a przytem delikatna, arystokratyczna, wytworna.

Nakoniec w sposobie patrzenia, mówienia, odwracania głowy, w poruszeniach żywych, wymownych a nawet w niedbałej postawie, jaką przybrał przy wejściu Askania, przebijała się siła i dzielność.

Lew spoczywający lwem dla tego być nie przestaje.

Co do Katarzyny i ucznia zajętego rysowaniem, ci tworzyli między sobą najwyraźniejszy kontrast.

On był ponury, milczący, czoła wązkiego i już pokrytego zmarszczkami, oczu w półzamkniętych, ust ściśnionych; ona wesoła jak ptaszek, pogodna jak kwiat; powieki jej dozwalały zawsze widzieć oko najzłośliwsze w świecie, a usta pokazywały bez ustanku bielutkie ząbki.

„Uczeń, usunięty w kąt, powolny i słabowity, zdawał się oszczędzać swoich poruszeń; Katarzyna chodziła, biegała, kręciła się, nie zostając sekundy na jednem miejscu, tyle ta organizacya młoda i żywa, potrzebowała ruchu w braku wzruszeń.

Dla tego to była ona rozweseleniem całego domu; żywa, z głosikiem czystym i mocnym jak skowronek, wiodła z zupełnem zaniedbaniem i nieprzewidywaniem to życie, w które zaledwie wstępowała.

Zresztą, pełna powabów i wdzięku, Katarzyna była duszą pracowni; gdy śpiewała wszyscy milczeli; gdy się śmiała, śmiano się z nią razem; gdy rozkazywała, słuchano jej, i to nie mówiąc ani słówka; bo przytem jej kaprysy i wybryki nie były zazwyczaj zbyt wymagające; a potem była tak szczerze i naiwnie szczęśliwą, że udzielała wszystkim na około siebie dobrego humoru, iż weselono się widząc ją wesołą.

Co do jej historyi, powrócimy do niej może; sierota i dziecię ludu, od dzieciństwa pozostawioną była losowi, lecz Bóg się nią opiekował.

Przeznaczona aby być rozkoszą dla wszystkich, napotkała człowieka, dla którego szczęściem się stała.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Opisawszy te nowe osoby, wróćmy do naszego opowiadania.

— Zkądże przybywasz latawcze? — spytał mistrz Askania.

— Zkąd przybywam? biegałem za twoim interesem mistrzu.

— Od samego rana?

— Przez cały dzień.

— Powiedz raczej, żeś szukał jakiej awantury.

— Jakiej awantury miałbym szukać, mistrzu? — mruknął Askanio.

— Czyż ja wiem!

— A choćby i tak było, nie wielka to rzecz. Zresztą, Askanio dosyć jest ładny, by przygody jego a nie on ich miał szukać.

— Katarzyno! — przerwał mistrz marszcząc brwi.

— No, no, czy i o tego mistrzu, zechcesz być zazdrosnym! biedne dziecię!

I mówiąc to, podniosła ręką brodę Askania.

— Tego by tylko brakowało — mówiła dalej — ale... Jezus Marya, jakiż on blady! może nie jadłeś kolącyi włóczęgo?

— W istocie — zawołał Askanio — zapomniałem o niej .

— O! skoro tak, to i ja jestem zdania mistrza; zapomniał o kalacyi! bez wątpienia jest zakochany. Huberta! Huberta! prędzej, kolacyę dla pana Askania.

Służąca przyniosła jeszcze bardzo ponętne resztki kolacyi, na które nasz młodzieniec z chciwością się rzucił, gdyż po takiej porządnej przechadzce na świeżem powietrzu, miał prawo być głodnym.

Katarzyna i mistrz spoglądali na niego uśmiechając się — ona z przywiązaniem braterskiem, on z czułością ojcowską.

Co do ucznia pracującego w kącie, ten podniósł głowę w chwili gdy Askanio wchodził, lecz skoro tylko Katarzyna postawiła przed nim lampę, którą wzięła idąc otworzyć drzwi, opuścił znowu głowę i dalej swą pracę prowadził.

— Mówiłem ci więc, mistrzu, że dla ciebie to cały dzień biegałem — rzekł znowu Askanio, dostrzegłszy złośliwe spojrzenia, jakie nań mistrz i Katarzyna zwracali, i starając się zwrócić rozmowę na inny przedmiot, a nie na swoje miłostki.

— I dla czegóż biegałeś dla mnie dzień cały? posłuchajmy!

— Wszak mówiłeś wczoraj mistrzu, że w tym domy złe mamy światło i że pragnąłbyś mieć inną pracownię?

— Bez wątpienia.

— A więc znalazłem ci ją.

— Czy słyszysz, Pagolo? — rzekł mistrz, odwracając się do milczącego ucznia.

— Słucham cię, mistrzu — ozwał się tenże, podnosząc po raz drugi głowę.

— No! porzuć na chwilę te rysunki i pójdź słuchać. Askanio znalazł inną pracownię, czy słyszysz?

— Wybacz mistrzu, lecz ztąd bardzo dobrze słyszeć będę, co powie mój przyjaciel Askanio. Chciałbym ukończyć ten szkic, bo zdaje mi się, że to nic nie szkodzi... gdy kto religijnie wypełniwszy w niedzielę obowiązki chrześcianina, poświęci wolne chwile jakiemu użytecznemu ćwiczeniu: pracować jestto modlić się.

— Pagolo, mój przyjacielu — rzekł mistrz, potrząsając głową i tonem więcej smutku niż gniewu — wierzaj mi, uczyniłbyś lepiej, pracując pilniej przez cały tydzień a rozrywając się w niedzielę, zamiast próżnować w dnie powszednie a odróżniać się obłudnie w święta; lecz masz zupełną wolność, rób więc jak ci się podoba; a ty, Askanio, moje dziecię — mówił dalej głosem, w którym słodycz i czułość się przebijała — mówisz więc?

— Mówię, żem znalazł przepyszną pracownię.

— Gdzie?

— Czy znasz, mistrzu, pałac de Nesle?

— Znam doskonale, lecz tylko przechodziłem tamtędy, bo nigdy niebyłem wewnątrz.

— Lecz z powierzchowności czy ci się podoba?

— Bez wątpienia; lecz...

— Lecz co!

— Lecz czyż pałac ten nie jest przez nikogo zamieszkany?

— I owszem, przez prevota Paryża, p. Roberta d’Estourville, który zajął go, żadnego do tego prawa nie mając. Zresztą, by zaspokoić twe sumienie mistrzu — zdaje mi się, że moglibyśmy pozostawić mu mały Nesle, w którym podobno mieszka ktoś z jego rodziny, a sami poprzestać na wielkim Nesle z jego dziedzińcami, trawnikami i grą w krąg i piłkę.

— To tam jest gra w piłkę?

— Piękniejsza niż w Santa-Croce, we Florencyi.

— Per Bacco, to moja gra ulubiona, wiesz przecie Askanio.

— Tak, a prócz tego, mistrzu, przepyszne to jest miejsce; powietrza pod dostatkiem, a jeszcze jakiego! powietrza wiejskiego; to nie tak jak w tym okropnym kącie, gdzie pleśniejemy i gdzie słońce o nas zapomina; tam z jednej strony Pre-aux-Clercs, z drugiej Sekwana... A król twój wielki król, o dwa kroki, w swoim Luwrze.

— Lecz czyj u dyabła jest ten pałac?

— Czyj? króla.

— Króla!... powtórz mi to moje dziecię: pałac de Nesle należy do króla!

— W jego własnej osobie; teraz idzie o to, czy on zgodzi się oddać ci, mistrzu, tak wspaniałe mieszkanie?

— Kto, król? Jak on się nazywa, Askanio?

— Sądzę, że Franciszek I-szy.

— Co ma znaczyć, że za tydzień pałac de Nesle, moją będzie własnością.

— Lecz prewot Paryża rozgniewa się pewnie.

— Cóż mnie to obchodzi!

— A jeżeli go oddać nie zechce?

— Jeżeli nie zechce! Jak ja się nazywam, Askanio?

— Nazywasz się Benvenuto Cellini, mistrzu.

— Co ma znaczyć, że jeżeli ów szanowny prewot nie zechce tego zgodnie ukończyć, to potrafimy go zmusić. A tymczasem połóżmy się spać. Jutro o wszystkiem pomówimy, a przy dniu lepiej to rozpoznamy.

Na zlecenie mistrza, wszyscy odeszli wyjąwszy Pagola, który rysowaniem zajęty, został jeszcze chwil kilka w swym kącie; lecz skoro tylko zmiarkował, że wszyscy są już w łóżkach, uczeń wstał, obejrzał się do koła, przystąpił do stołu, nalał sobie wielką szklankę wina, jednym wychylił ją łykiem i także na spoczynek się udał.

Benvenuto Cellini (Ascanio ou l’Orfèvre du roi)

Подняться наверх