Читать книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa - Страница 7

Оглавление

11

Leży na śniegu, sztywna, na plecach. Przekrzywiona głowa wpatruje się w niebo szeroko otwartymi oczyma. Ma krągłe piersi i twarz nieprzeciętnej urody. Grzesik patrzy na pełne sine usta, niewielki nos, starannie wyregulowane brwi. Miejsce, w którym były włosy, jest teraz tylko krwawym śladem. To kłuje go w oczy najbardziej.

– Kto ją znalazł?

– Ludzie.

– Przecież nie krasnoludki! Jacy, do ciężkiej cholery?

– Tędy ludzie z PKP chodzą. Znaleźli ją rano. Pewnie jak z nocki wracali – odpowiada Dobrowolski.

– Kto znalazł? Konkretnie!

– Anonim był.

– Telefoniczny?

– No przecież nie gołębiem pocztowym.

Grzesik patrzy na krew. Jest jej więcej niż przy poprzednich zabójstwach. W ułożeniu ciała widzi coś nietypowego. Ofiara ma łokcie powyżej ramion, przedramiona opuszczone wzdłuż ciała. Jej nogi są uniesione, rozłożone szeroko i zgięte w kolanach leżą płasko na ziemi.

– Robota prawie zrobiona – mówi technik. – Oględziny skończone. Ślady sfotografowane, opisane, zimno jak skurwysyn.

– A prorok?

– Czekamy.

– Lekarz?

– To samo – wtrąca Dobrowolski. Niski rudy policjant wciąż czuje się dotknięty uwagą o Sosnowcu. Zawsze drażnili go ci wszyscy uważający się za lepszych tylko dlatego, że mieszkają w Katowicach, Rudzie albo w Bytomiu. – Niedziela jest – dodaje. – Wszyscy pijani albo na kacu. Dobrze, że wczoraj nie piłem za dużo. Wątroba nie daje.

Pojawiają się słabe uśmiechy. Wiedzą, że dyżur domowy w niedzielę od rana nie należy do przyjemności. Zwłaszcza kiedy zamiast siadać do klusek z roladą, trzeba jechać na trupa.

– Ja nie piję – mówi Grzesik.

– To chyba ciężko było oficerem zostać? – pyta technik, błyskając fleszem.

– Za picie gwiazdek nie dają. I wątrobę mam zdrową.

Patrzą na policjanta z Katowic. Przemyka im przez myśl, że z tym grubym oficerzyną nie będzie łatwo.

– Czy on wyłamał jej kości ze stawów? W biodrach?

– Na to wygląda. Tak przecież nie można ułożyć zdrowych nóg – odpowiada Dobrowolski, spoglądając na miednicę zamordowanej. – Tak bardzo ją chciał zgwałcić, że aż jej nogi z bioder wyrwał.

– To nie takie proste, ale widać, że skakał jej po miednicy. – Technik wskazuje ślad na skórze. – Jest siniak.

– To już coś – komentuje Grzesik.

– Tak czy inaczej, jak już się lekarz i prokurator zjawią, będzie można ją zabrać. Po co z województwa pana do tego ściągnęli? – dodaje podejrzliwie Dobrowolski. – I to w niedzielę.

– Widać trzeba. Niestety.

– Mówił pan, że nazwisko znajome? – drąży rudzielec. – To grubsza afera?

– Po to tu jestem.

– Więc jednak?

– Nie wiem. Zobaczymy. – Grzesik kuca przy głowie zamordowanej. Ogląda kość czaszki. Jest roztrzaskana, pomiędzy jej fragmentami widać krwawobiaławą breję. – Wygląda na to, że skalp jej zerwał?

– No, komisarzu – odpowiada policjant z aparatem. – To nie western.

– Nie, ale tak to wygląda.

– No tak, tak. – Ten wzrusza ramionami. – Nie jestem lekarzem, nie znam się na tym. Mówię, co widzę.

– I co pan widzi?

– Czaszka rozpierdolona jak u skoczka – odpowiada, kładąc numerek i przymiar liniowy obok kurtki denatki. – I tyle.

Gliniarz z Katowic kiwa głową w zamyśleniu.

– Powiedział pan, że nic nie czuła?

– Powiedziałem, że można umrzeć bez bólu.

– To nie to samo?

– Założyliśmy, że najpierw ją zabił, a potem obdarł ze skóry. Znaczy się: oskalpował. Już nie czuła bólu.

– A pan powiedział – Grzesik zwraca się do Dobrowolskiego – że to tutaj ją zaatakowano.

– Tak myślę. Na to wygląda.

– To znaczy na co? Konkretnie.

– Konkretnie – odpowiada zniecierpliwiony Dobrowolski – to ona ma ranę na potylicy. Widać jak byk. Więc ktoś przypierdolił jej czymś ciężkim. Wszystko.

Grzesik podciąga spodnie. Nie ma wątpliwości. Zabójstwo jest dziełem tego samego człowieka, który zabił w Bytomiu i Dąbrowie. Policjant zakłada gumowe rękawiczki i otwiera znaleziony przy ofierze dowód. Jest bez zdjęcia.

– Zabezpieczamy to miejsce. Do odwołania. Pan jest za to odpowiedzialny – zwraca się do Dobrowolskiego nieco zbyt obcesowo. – Postaram się ściągnąć ZOMO z Katowic. I zrobi pan poszukiwania.

– Poszukiwania czego?

– Nie wiem. Śladów, narzędzia zbrodni, czegokolwiek, kurwa. Zobaczymy, może pies na coś trafi, a może zomowcy.

– Nie ma już ZOMO, komisarzu, to raz. A dwa...

– Nie mądrujcie się, kurwa! – przerywa Dobrowolskiemu Grzesik. – Rok temu zapierdalaliśmy w milicji, a teraz mówicie mi, że ZOMO nie ma?

– Czasy się zmieniły. I proszę mi nie prze...

– A to? – Grzesik wskazuje policjantów. – Co to jest, do chuja? Amerykańska policja stanowa? Mędrkować to potraficie, a swojej roboty nie znacie!

– Wypraszam sobie! Co pan sobie wyobraża? Nie jest pan u siebie. Tu ja rządzę. I kultury wymagam, a nie chamstwa! Nie będzie mi pan poleceń wydawał!

– Mówiliście, że macie jej tożsamość. – Grzesik patrzy w oczy Dobrowolskiego.

– Bo miała dowód osobisty. Dwa razy mam powtarzać?

– W żadnym razie! Możecie mi za to, kurwa jego mać, powiedzieć, do ciężkiej cholery – Grzesik nadal świdruje Dobrowolskiego spojrzeniem – co tu odpierdalacie? Co to, kurwa, ma być? Mówisz mi, że masz jej tożsamość? Pojebało cię, baranie jeden? Na jakiej podstawie to ustaliłeś?

Obaj technicy, dochodzeniowiec i kryminalny, otwierają usta i zawieszają wzrok na Grzesiku. Dobrowolski w mgnieniu oka czerwienieje na twarzy. Sytuacja robi się nieprzyjemna.

– Ostatni raz pana ostrzegam, komisarzu...

– Przecież w tym dowodzie nie ma zdjęcia! – ryczy Grzesik. – Durniu jeden!

– Dosyć! Proszę się liczyć ze słowami!

Grzesik podnosi dłoń, ignorując ostrzeżenie. Pozostali w milczeniu czekają na rozwój wypadków.

– Kurwa mać! – piekli się gliniarz z Katowic. – Wszystkie ślady w pizdu zadeptane! A ty mi jeszcze o tożsamości pierdolisz! Amatorszczyznę tu odpierdalacie!

– Nie będę tego słuchał!

– Będziesz! I zrobisz, co powiem. Cały teren ma być przeszukany. Gówno mnie obchodzi jak. Ma być zrobione i koniec. Piędź po piędzi, każde źdźbło ma być sprawdzone.

– To ja tu wydaję rozkazy.

– Nie, Dobrowolski, nie ty. Od tej chwili to ja je wydaję.

– Z czyjego polecenia?

– A z mojego, kurwa, a co?

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Dobrowolski wsuwa ręce w kieszenie. – Nie mam tego na papierze.

– Nie musisz mieć. Sprawa jest niecierpiąca zwłoki, a fuszerkę tu odpierdalasz! Więc biorę ten twój syf na siebie, żebyś większego burdelu nie zrobił! I ratuję ci dupę.

Dobrowolski nie odpowiada. Mruży oczy, patrząc zza wąskich jak brzytwa szparek. Widać, że wszystko się w nim gotuje.

– Podlegacie mi – ciągnie Grzesik – od tej chwili. Ty też, Dobrowolski.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Rudzielec krzyżuje ręce.

– Ściągnij tu psiarka. Przynajmniej jednego, najlepiej trzech. Psy mają być tropiące.

– Nie podlegam panu – powtarza spokojnie miejscowy. – Nie jest pan moim przełożonym. Nie będę wykonywał pana poleceń. I to jest mój teren. To są moi ludzie, nie pana. Też nie wykonają pańskich poleceń.

– Jesteś pewien?

– Wyraziłem się jasno.

– Jesteś w błędzie.

– Nie jesteśmy kolegami, komisarzu – odpowiada Dobrowolski. – Informuję, że złożę na pana raport! Poważnie narusza pan etykę zawodową policjanta.

– Zastanów się, jakiego durnia z siebie robisz.

– Coś powiedział?

– Jest rok dziewięćdziesiąty pierwszy. Szósty lutego. Uherek widziałem w listopadzie – mówi Grzesik i dodaje ciszej: – Martwą. Wisiała w nieczynnej hucie w Dąbrowie. A ty mi do jej rodziców patrol wysyłasz, durniu jeden?

Naczelnik Wydziału Kryminalnego powiatówki z Sosnowca otwiera usta z wrażenia i blednie. Przez kilka sekund stoi jak słup soli, po czym mruga oczami, odwraca się i biegnie do samochodu.

Grzesik spogląda na ciało, kręci głową i wciąga mroźne powietrze do płuc.

– Przynajmniej dowód się znalazł – mruczy, splunąwszy na trzciny.

Wiatr się nasila, cienie na śniegu stają się coraz krótsze. Mroźne powietrze pachnie węglem i palonym koksem.

12

Emil biegnie równym tempem. W wilgotnym powietrzu czuć zapach dymu. Szeregowemu nie przeszkadza zapadający zmrok, mokre liście i to, że ścieżka wzdłuż ogrodzenia warszawskich Oddziałów Prewencji Policji to nie najlepsze miejsce do kształtowania tężyzny fizycznej. Pozwala jednak, by umysł odpoczywał. Wreszcie wchodzi na piętro swojej kompanii.

– Ej, ty! Ty jesteś Stompor? Odpowiadaj, jak się pyta służba dyżurna.

Emil obrzuca wzrokiem policjanta. Uznaje, że szermierka słowna nic nie da. Właściwsze byłoby przylanie w mordę, ale to pociągnie za sobą kłopoty.

– A co?

– Gówno! Najebało ci prądu w kitę? Nie umiesz się odezwać, jak się pyta policjant starszy falą, sierściuchu zajebany?!

Emil ryzykuje i robi krok w przód. Wie, że w miejscu, w którym się znalazł, krzyk zastępuje rozsądek, a przekleństwa kulturę.

– Zapierdalaj do dowódcy! I migiem, bo nie wygląda na zakochanego w tobie.

Nagle zjawia się szczupła, wysuszona postać i zaczyna się przyglądać. Emil stoi w przemoczonych resortowych trampkach, w jasnej bluzie, na której niczym żabot odznacza się plama od potu.

– Biegałeś?

– Melduję, że tak.

– Swetr masz przepocony. Doprowadź się do porządku. I zamelduj u mnie – mówi Kostecki, odwraca się i znika.

W jego głosie nie ma cienia pogardy, jaką zwykł obdarzać podwładnych. Emil spogląda na dyżurnego. Ten wzrusza ramionami i pochyla się nad książką przebiegu służby.

Emil nabiera powietrza i rusza. Ciekawe, do czego tym razem przyczepi się ten skurwiel – myśli, ruszając długim, zbyt słabo oświetlonym i ponurym korytarzem.

– I grzeczniej proszę – rzuca za siebie. – Bo to się może źle skończyć.

– Co?

– Gówno! Mówi się proszę.

Miejsca w rodzaju tego, w jakim się znalazł, nawet w różnych miastach czy województwach wyglądają podobnie. Są jednakowo ponure, choćby nie wiadomo jak starano się je ożywić kolorem. I zawsze wypełnia je smród. W każdym z tych miejsc jest on inny, wyjątkowy i niepowtarzalny. A wspólnym mianownikiem jest głupota.

13

Słońce już zaszło i dziesiąty dzień października 1991 roku dobiegał końca. Brudne, zadymione miasto okryła spotęgowana przez mżawkę ciemność, z rzadka rozpraszana przytłumionym światłem. Wilgoć spływająca na krzywe chodniki czyniła w takie wieczory zapylone powietrze nieznośnie ciężkim. Stalowe wieże kopalni pogrążyły się w zasłonie z kropelek wody. W dali nad koksownią majaczył błękitno-czerwony język ognia.

– Przepraszam...

– Tak?

– Chyba się zgubiłem – zaczął nieznajomy, kiedy tramwaj zatrzymał się przy zdewastowanym przystanku. – Mam kolegę z wojska w Bytomiu, a byłem przejazdem w Chorzowie. – Akcent zdradzał, że nie pochodzi stąd. – Na rozkładzie stało, że dziewiątka tam jedzie, więc przeliczyłem przystanki, wsiadłem, ale coś mi się nie zgadza – wyjaśnił zakłopotany.

– Bo to jest Ruda – odpowiedziała dziewczyna. – Bytom jest w tamtą stronę. – Wskazała ręką za tory.

– To nie jestem w Bytomiu?

– Ja, na Bytomiu, ale w Rudzie.

– Nie rozumiem. To gdzie w końcu trafiłem?

– Jest pan w Rudzie Śląskiej, ale ta dzielnica nazywa się Nowy Bytom.

– To co teraz zrobić? – zapytał, stawiając kołnierz.

Pogoda w dniu siedemnastych urodzin Oliwii Bieleckiej nie rozpieszczała. Było deszczowo i zimno.

– A gdzie dokładnie pan się wybiera?

– No – podrapał się za uchem – do Bytomia.

– A gdzie dokładnie?

– Mam to zapisane. – Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i podał dziewczynie. – Proszę spojrzeć.

Zwróciła uwagę, że adres zanotowano starannym, pięknym pismem: Bytom-Szombierki, Adolfa Piątka 10. Spojrzała na nieznajomego. Zrobiło jej się go żal. Biedak zabłądził, a aura nie zachęcała do zwiedzania śląskich dzielnic.

– Na Szombierki dojedzie pan sto czterdziestką szóstką. Niech pan zapyta kierowcy.

– Wariacji można dostać.

– Niech się pan nie przejmuje – odparła. – Wychowałam się tutej, ale sama czasem się stracę. Proszę iść ze mną. Pokażę panu, gdzie jest pana przystanek. To niedaleko.

– O! To bardzo miło z pani strony. Dziękuję.

– Skąd pan przyjechał?

– Z centrali.

Ulicę okrywała szarzyzna, mgła i mżawka, a ciężkie, mokre powietrze przesycał ów znany każdemu w tamtych stronach zapach przypominający spalone hamulce. Od Mysłowic po Zabrze i od Halemby do Piekar tamtego dnia było tak samo.

– Nie potrafię się tutaj odnaleźć – mówił, rozglądając się ciekawie. – Wszędzie tylko magazyny, tory, latarnie, szyby. Tylko żelazo i cegły.

– Nie dziwię się. A jeszcze likwidują tramwaje i autobusy.

– I ta okropna pogoda.

Odrapany tramwaj minął ich z łoskotem. Stado gawronów poderwało się na ogołocone drzewa wokół nieczynnych magazynów. Minęli familoki z czerwonej cegły na Kaufhausie.

– To tam. – Wskazała przystanek po drugiej stronie ulicy. – Proszę wsiąść w sto czterdzieści sześć.

– Dziękuję – odparł, schylając głowę. – Bardzo dziękuję.

– Do widzenia – odpowiedziała, zakładając słuchawki walkmana na uszy.

Uśmiechnęła się i odwróciła. Wiesz, mamo, wyobraziłem sobie, że... że nie ma Boga, nie ma, nie! Nie ma Boga, nie – brzmiał jej w uszach ochrypły głos Riedla. Pomyślała, że świat może być piękny nawet w taką pogodę. Ułamek sekundy później mokry od deszczu stalowy pręt uderzył ją w potylicę.

14

Moja pamięć jest jak jadowity robak wwiercający się w mózg. Nie umiem przed nim uciec. Wiem, że gdybym potrafił zapomnieć, łatwiej byłoby mi zdać ten egzamin, ale tamtego wieczoru poczłapałem do niej boso, wystraszony, zziębnięty i czerwony ze wstydu. Nie odezwałem się, nie musiałem. Wiedziałem, że zaraz wybuchnie, niczym pełen ropy, nabrzmiały wrzód.

– Ty cholerny, zawszony bękarcie!

– Przepraszam.

– Znowu? – wrzasnęła, uderzając mnie w twarz. – Znowu to zrobiłeś!

– Bo... bo...

– Bo co? – Jej oczy płonęły nienawiścią. – Czemu się jąkasz, debilu?

Opuściłem głowę, by ukryć drżącą wargę. Nie chciałem, by widziała, jak płaczę. Wstydziłem się. Byłem tylko wystraszonym dzieckiem, które zmoczyło się we śnie, jak tysiące dzieciaków w setkach domów na świecie. Nie było w tym niczego, przez co powinienem cierpieć.

– Zdejmuj to! – huknęła. – Natychmiast!

Spróbowałem się nie rozpłakać. Zacisnąłem zęby. Niespiesznie opuściłem spodnie od piżamy. Pamiętam, że bardzo się bałem. Nie był to strach przed laniem, wiedziałem, że go nie uniknę. W pewnym sensie przyzwyczaiłem się, biła mnie przy najmniejszej okazji. Bałem się czegoś innego. Dziś myślę, że tym czymś był jej gniew.

– Na co czekasz, debilu?! – Uderzyła mnie raz jeszcze. – Majtki też! Chyba że jakimś cudem obejszczałeś samą piżamę, co?

– Nie – odpowiedziałem.

W łazience panował chłód, zacząłem drżeć. Nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Nienawidziłem jej tak bardzo, że nie ma w słowniku wystarczających słów, żeby to określić.

– Wszystko – dodała spokojniej. – I tak trzeba wyprać.

– Przepraszam – szepnąłem.

– Co tam mruczysz?

– Powiedziałem: przepraszam.

Pokiwała głową, co mnie uspokoiło. Miałem nadzieję, że złość jej przeszła. I wtedy chwyciła mnie za kark, aż zabolała mnie szyja. Potem cisnęła mną o podłogę.

– Mam gdzieś twoje przepraszam! Słyszysz?

– Tak, babciu.

– To wstawaj!

– Tak, babciu!

– Zamilcz! Nie odzywaj się! Stań prosto!

Uniosłem głowę. Poczułem na brodzie krew z rozciętej wargi. Stara spojrzała.

– Nienawidzę cię – warknęła, uderzając mnie ubraniami. – Nienawidzę cię, odkąd się urodziłeś, a nawet wcześniej cię nienawidziłam!

– Nic nie zrobiłem.

– Co tam mamroczesz?

– Nic.

– Nic – powtórzyła. – To zamknij się, szczylu przeklęty.

Zostałem przeklęty. Już wtedy.

– Że też ta suka musiała się puścić z takim zerem!

– Tak, babciu.

Byłem synem jej jedynej córki, której wiarę w Boga Szatan wystawił na próbę i powiódł na pokuszenie. Owocem tego grzechu stałem się ja, spłodzony z Niemcem, zgodnie z jedyną prawdziwą wersją zdarzeń, wersją babki. Ta myśl ciążyła jej do końca życia.

– Spłodzili cię jak psy pod śmietnikiem! – wrzeszczała. – Jak psy pod śmietnikiem, bękarcie! Słyszysz?

– Tak.

– Co się tak kulisz jak szczur?

Drżałem, czułem zimno, piekły mnie policzki od razów, bolały jądra od uderzeń piżamą. Nozdrza drażnił zapach moczu, który znów pociekł po moich udach.

Zrywam się z łóżka z krzykiem. Zrywałem się nieraz. Przeczesuję włosy i czuję, że się spociłem. Mimowolnie sięgam pod kołdrę. Dłoń napotyka włoski i pofałdowaną skórę. Jest sucho. Wstaję, podchodzę do okna, zapalam papierosa. Latarnie, oświetlając ulice, przyćmiewają piękno rozgwieżdżonego nieba. Zimowa noc nie rozpieszcza ciepłem. Ten sam sen budzi mnie od dawna, tak samo jak dawno temu postanowiłem odebrać to, co mnie odebrano. To, co zabrały one.

– Zmieniłyście moje życie w piekło – powiedziałem kiedyś. – W piekło porażek, rozczarowań i upokorzeń. Zdaję sobie sprawę, jak nieludzkie jest to, co robię, ale za waszą przyczyną nie mam światu nic do powiedzenia. Nic oprócz czynów nienawiści. Spowodowałyście, że nie mam światu nic do ofiarowania, więc rewanżuję się w podobny sposób, w jaki świat mnie potraktował.

15

Kilka minut później, z mokrymi włosami, w mundurze z dopiętymi guzikami, staje naprzeciw drzwi z tabliczką: Dowódca Kompanii Drugiej Oddziałów Prewencji Policji w Warszawie, chorąży Mariusz Kostecki.

– Panie chorąży! – zaczyna po naciśnięciu klamki. – Szeregowy Emil Stompor, proszę o pozwolenie na wejście do pomieszczenia.

– Zezwalam.

Kostecki siedzi rozparty za biurkiem. W ręku ma nożyk, na biurku talerzyk. Pachnie cytrusami.

– Panie chorąży, melduję się...

– Daj już spokój, Stompor – zaczyna przymilnie Kostecki. – Siadaj.

Emil z rosnącym niepokojem zastanawia się, co skłoniło chudego skurwiela do tego, żeby go wezwać. I dlaczego jest taki uprzejmy.

– Masz ochotę na pomarańcza?

– Dziękuję, panie chorąży.

– No dobrze. Posiadam z tobą, Stompor, ciężki orzech do zgryzienia. Wspomniałeś, że masz wyższe wykształcenie, prawda?

– Tak jest, panie chorąży.

– Uhm – mruczy Kostecki, odchylając się na krześle. – A w jakim kierunku?

– Medycznym, panie chorąży.

– Uhm, a konkretnie?

– Psychologia kliniczna, panie chorąży.

– No, no. Kliniczna. A powiedz, jakie masz tradycje rodzinne, jeśli chodzi o mundur?

Emil ma przed sobą człowieka, który przez dwadzieścia lat był milicjantem. A teraz pyta o coś, o czym nie wolno było mówić.

– Rodzice byli w AK.

– Rozumiem – mruczy Kostecki. – I to wszystko?

– Tak jest, panie chorąży.

– Nic więcej?

– Nie, panie chorąży.

– Żadnego wujka w wojsku, chrzestnego w straży pożarnej? Jacyś znajomi w służbie bezpieczeństwa?

– Wykluczone, panie chorąży.

– Wykluczone. – Kostecki nachyla się nad biurkiem. – To powiem ci, Stompor, że nie rozumiem. Nie jesteś wogle przekonywający. Jesteś dla mnie zagadką – dodaje, spoglądając w oczy policjanta.

Po chwili, kręcąc głową, podaje Emilowi kartkę. Chłopak spogląda na dokument. Zatrzymuje wzrok na słowach: czasowo deleguję do służby w Komendzie Głównej Policji w Warszawie, Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw.

– Masz.

– Co to jest?

– Tam wszystko pisze.

Emil zerka na podpis: Komendant Główny Policji. Nie rozumie, skąd ktoś w KGP dowiedział się o istnieniu kogoś tak niewiele znaczącego jak on.

– Jak mam to rozumieć?

– To ja się o to pytam! – mówi Kostecki, zapalając papierosa. – Co znaczy to, co pisze na tej kartce papieru? Bo takiego przypadku jeszcze nie miałem. Żeby kota do KGP delegowano? I jeszcze do jakiego wydziału! Coś mi tu śmierdzi. Może ty kosmonautą jesteś?

– Nie.

– Pilotem śmigłowca?

– Nie.

– I wujka generała też nie masz?

– Nie mam.

– To może jakiejś pani w ministerstwie dobrze zrobiłeś?

– W żadnym razie.

– Czyli mam myśleć, że to przypadek?

– Nie wiem.

– Ja też nie, ale na przypadek to nie wygląda – ciągnie Kostecki. – Nie będziesz mi tu rąk mydlić. Musisz znać kogoś ważnego.

– Nie znam.

– Skoro nie chcesz powiedzieć, to twoja sprawa. Na dzień dzisiejszy wygląda, że się rozstaniemy. Bynajmniej na jakiś czas. – Kostecki nieszczerze się uśmiecha. – Podpisz, że odebrałeś. Pakujesz się, masz wziąść broń, amunicję i zapierdalać do KGP. Tam będziesz kontynuować dalej służbę. Zameldujesz się u inspektora Drożdżaka.

– Kiedy?

– Co kiedy?

– Kiedy mam się tam stawić?

– Niezwłocznie! – rzuca Kostecki. – Żegnam.

Stompor wyczuwa nutę czegoś, czego nie potrafi zidentyfikować.

– Nie wiem, jak to zrobiłeś i o co w tym chodzi, ale mam nadzieję, że zachowasz dobre wspomnienia o tym miejscu – mówi jeszcze Kostecki. – I zła renoma nie pójdzie za tobą.

16

Leży twarzą w błocie i czuje, jak ktoś ją rozbiera. Jeszcze nie rozumie, co się stało. Jest oszołomiona, potwornie boli ją głowa, a twarz jej pulsuje. Dopiero kiedy zimne jak lód dłonie chwytają za gumkę jej majtek i jednym szarpnięciem je rozrywają, w jej serce wdziera się paraliżujący strach. Uczucie mrozi jej ciało.

– Nie powinnaś farbować włosów – słyszy.

– Co chcesz zrobić?

– Milcz! – rzuca sucho, po czym kopie ją w żebra.

Ból jest tak silny, że mdleje. Odzyskuje przytomność z policzkiem w błocie. Słyszy pobrzękujący na wietrze metal i skrzypienie drewna. Jej oko rejestruje cementową konstrukcję. Poznaje szyb Deutschlandgrube, budynek maszynowni i wieżę ciśnień w Kochłowicach. Wie, gdzie jest.

– Nie rób, proszę, nie rób mi krzywdy.

– Milcz!

Ruiny maszynowni przypominają jej dekorację do filmu o upadku cywilizacji. Widok wybitych okien, szkła, poskręcanego żelaza nieczynnych suwnic i zardzewiałych torów w oparach snującego się po ziemi dymu sprawia, że dziewczyna czuje się jak w miejscu, gdzie wybuch bomby zniszczył wszystko, co żyje. Panicznie boi się śmierci i bardzo chce żyć. Z oczu płyną jej łzy.

– Proszę cię, zostaw mnie. Jestem za młoda.

– Zostałaś wybrana.

– Skończyłam dziś siedemnaście lat. Zostaw mnie, zrobię dla ciebie wszystko.

– Nie odwracaj się – ostrzega.

Słyszy przyśpieszony oddech. Oliwia czuje deszcz na obnażonych pośladkach. Instynkt przetrwania podpowiada jej, że musi wierzyć, musi wierzyć bez cienia wątpliwości w szczęście, w zbieg okoliczności, w pomyślny los.

– Nie chcesz mnie skrzywdzić, prawda?

– Milcz!

– Nie rób mi krzywdy. – Dziewczyna się odwraca.

Widzi go stojącego nad nią w rozkroku z członkiem w ręce. Z jego ust wydobywa się para niczym z lokomotywy.

– Powiedziałem – rzuca gardłowym głosem i wymierza jej kopniak.

Tym razem jest jednak na to przygotowana i zasłania się rękoma. Uderzenie zatrzymuje się na skrzyżowanych przedramionach. Wyje z bólu. On uderza raz jeszcze. Dziewczyna słyszy trzask i mdleje. Resztka odchodzącej z jej umysłu świadomości chwyta się myśli, że właśnie złamał jej palce.

– Ratunku! Ludzie, pomocy! – wrzeszczy z całych sił.

Następny cios dostaje w żebra. Chwilę później wszystko przed jej oczyma przybiera żółty odcień. Wie, że trafił w wątrobę. Kuli się i milknie. Gdzieś w dali słyszy gwizd lokomotywy.

– Powiedziałem, żebyś milczała. Oszczędzisz sobie cierpienia. Chyba chcesz tego, prawda?

Wolno przesuwa się bokiem po ziemi. Byle dalej od niego, by jak najdłużej utrzymać się na powierzchni, przy życiu.

– Nie słyszałaś?

– Słyszałam.

– Więc?

– Masz rację, chcę tego.

– Powiedz to.

– Chcę oszczędzić sobie cierpienia – mówi, a jej zdrowa dłoń trafia na coś twardego.

– To dobrze. Bądź grzeczna i połóż się na brzuchu.

– A puścisz mnie po wszystkim? – prosi, ściskając kawałek cegły.

Odpowiada jej histeryczny śmiech. Dziewczyna wie, że to jej szansa. Ciska cegłę z całej siły, celując w jego głowę. Kawałek szamotki trafia go nad lewym okiem. Mężczyzna chwieje się i kładzie dłoń na zranionym miejscu.

– Nie zbliżaj się! – krzyczy dziewczyna.

– Prosiłem – odpowiada, wpatrzony w krew na palcach. – Nie pozostawiłaś mi wyboru – dodaje z wyrzutem.

Jej wzrok rejestruje długi przedmiot. Kopniak w brzuch odbiera jej oddech. Kuli się. Następny jest mniej dotkliwy, rozmywa się w nieświadomości. Za ciemną postacią nad sobą zauważa płomień nad koksownią. Widzi, jak napastnik bierze zamach, jak jego ręka wykonuje ruch w tył, a potem spada w jej kierunku.

Mężczyzna ociera krew z łuku brwiowego i uderza jeszcze raz. Na wszelki wypadek. Dziewczyna już się nie rusza. Wystarczają dwa skoki i jej czaszka rozpada się niczym skorupa orzecha.

– Dokonało się – mruczy. – W Twoje ręce oddaję jej ducha, Panie.

Odwraca ciało brzuchem do ziemi. Wreszcie nie stawia oporu, za to bije od niej przyjemne ciepło. Zdejmuje jej spodnie do kostek, podciąga leżące wzdłuż ciała ramiona. Układa starannie. Łokcie do góry, przedramiona pionowo w dół. Staje w rozkroku i patrząc z dumą na swoje dzieło, bierze sterczący członek w dłoń.

17

Telefon w przedpokoju mieszkania Grzesika brzęczy, a policjant wie, co to oznacza. Wstaje z wersalki, na której leżał przed telewizorem, i idzie do aparatu.

– O, cześć, tato. Stało się coś?

– Tak.

– Mów.

– Nie ma czasu. Wychodź. Czekam na dole – mówi jego teść.

Grzesik wychodzi przed swój wieżowiec. Obserwuje go starszy mężczyzna na parkingu. Siedzi za kierownicą w niemal nowym fordzie scorpio.

– Wsiadaj – mruczy teść Grzesika, gdy ten podchodzi do srebrnego sedana. – Nie chciałem rozmawiać na drucie. Chuj wie, kto słucha.

– Daj spokój. Teraz jest demokracja. Tamte czasy odeszły, nie ma się czego bać.

– Czasy odeszły, ale zawsze jest się czego bać – mówi teść, nie patrząc na zięcia. – Ostrożność nie zawadzi. Bezpieka jest potrzebna, niezależnie, skąd wiatr wieje.

Jest emerytowanym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa PRL. W jej szeregi wstąpił tuż po likwidacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, by potem przez ponad trzydzieści lat zajmować coraz wyższe stanowiska w strukturach SB, najpierw w Bielsku-Białej, potem w Gdańsku, aż wreszcie na szczeblu województwa katowickiego. Zakończył służbę w maju 1990 roku. Ojciec kobiety, której Grzesik założył obrączkę, nie przystąpił do weryfikacji. Odszedł na emeryturę jako pułkownik na etacie zastępcy dyrektora Biura Śledczego, zupełnie niezainteresowany dalszą służbą w Urzędzie Ochrony Państwa.

– Zamordował kolejną.

– Co?

– Zabił czwartą.

– Skąd wiesz?

– Ja wszystko wiem – odpowiada zniecierpliwiony teść. – Zaraz do ciebie zadzwonią. Ty zrobisz normalnie swoją robotę.

– I po to ten cyrk?

– Jutro napiszesz raport do komendanta głównego – mówi teść ochrypłym głosem.

– Po cholerę?

– Bo ja tak mówię. Jakoś go uzasadnisz. Trudności w śledztwie, niebywała zuchwałość sprawcy, zagrożenie dla ładu i porządku, bezpieczeństwa oraz życia i zdrowia wielu ludzi. W raporcie zaproponujesz utworzenie specjalnej grupy operacyjnej.

– Rozumiem.

– Wiesz, że twoja prośba o pomoc Amerykanów nie uszła uwadze w Warszawie?

– W Warszawie? – dopytuje ciszej Grzesik. – Jesteś pewien?

– Tak.

– Tyle że to twój pomysł.

– Nieważne, o tym wiemy tylko my. Skup się. Jesteś teraz postrzegany jako młody, obiecujący oficer niższego stopnia, który jako niezwiązany z poprzednim systemem nadaje się na stanowiska kierownicze. Sztab ci się przygląda.

– A co z tą sprawą w szkołach?

– To też dostrzeżono – mówi teść. – O ile większość młodszych oceniła pomysł pozytywnie, o tyle starej gwardii niezbyt się to spodobało. Ludzie uznali, że to niewiele da.

– Aha, szkoda.

– Chyba nie uważasz inaczej?

– No, wiesz. – Grzesik kiwa głową. – Nie o to nam chodziło.

– Właśnie, Karol, nie o to. I dlatego dobrze się stało. Z drugiej strony, usłyszeli o tobie, a nikt nie zarzuca ci, że trwonisz pieniądze podatników.

– No i co?

– Twoje nazwisko pojawia się w rozmowach. Jest bardzo dobrze. Nie jesteś już anonimowy. Wszyscy podkreślają, że szukasz nowych rozwiązań, współpracujesz nie tylko z zagranicą, ale także z fachowcami w kraju. Tyle że teraz naprawdę się zacznie.

– Dlaczego?

– Powołanie grupy operacyjnej jest już przesądzone. Nie będziesz nią dowodził, bo jesteś za młody. Ważne, żebyś napisał ten raport. I tak wejdziesz w jej skład. Potem będzie okazja mówić, że to ty wpadłeś na pomysł jej utworzenia. Główny raport klepnie.

– Kto konkretnie jeszcze wejdzie do grupy?

– Tego nie wiem. Pewnie ktoś od was, z Katowic.

– Rozumiem.

– Słuchaj, jest jeszcze jedna sprawa.

– Tak?

– Będziecie potrzebowali kogoś z zewnątrz.

– Po jaką cholerę? – dziwi się Grzesik. – Przecież u nas nigdy nie pracowało się z ludźmi spoza resortu.

– Wiem – i tak pozostanie.

– To o co chodzi?

– O to, że ta sprawa jest twoją życiową szansą. Wiem, że to źle zabrzmi, ale morderca jest ci na rękę, jeśli chodzi o twoją karierę.

– Wcześniej czy później i tak go złapiemy.

– No, no, nie tacy byli. Gruba wampira pięć lat szukał. I dobrze, że Marchwicki się trafił, a Olszowy benzyną oblał, bo nigdy by wojewódzkim nie został. Wiem, że go złapiecie, ale nie chodzi o to kiedy. Ważne, jak to zrobicie.

– Nie rozumiem.

– Teraz są inne czasy. Za kilka dni ta sprawa będzie w nagłówkach wszystkich gazet. Będą nią żyły telewizje, wiadomości radiowe i telegazeta. Dziennikarze będą przedrukowywać wywiady z rodzinami ofiar. Policjanci z twojej grupy staną się osobami publicznymi. Media będą śledziły każdy wasz ruch. Jeśli dobrze się zaprezentujesz, to po jego złapaniu wystrzelisz do góry.

– Co mam robić?

– Najpierw pokażesz się w mediach. Staniesz się twarzą grupy.

Grzesik kiwa głową.

– Aha, przejrzałem testy ze szkółek. Myślę, że możesz to wykorzystać.

– Jak?

– Jeden test się wyróżnia.

– No i co? – odparł Grzesik. – Co z nim?

– Pomyśl, jak to zabrzmi dla dziennikarzy. Młody policjant pomógł w ujęciu seryjnego mordercy. Pomysłodawcą powołania grupy był komisarz Karol Grzesik. Ten wyróżniający się młody oficer dostrzegł potencjał tkwiący w absolwencie najlepszych szkół kształcących psychiatrów i kryminologów. Młody policjant pomógł złapać wampira mordującego bezbronne kobiety na Śląsku.

– Masz rację.

– Zawsze mam rację. Słuchaj się mnie, a daleko zajdziesz.

– W razie czego będzie można wsadzić go na konia, gdyby coś poszło nie tak, i powieźć go, chroniąc własny kark.

Starszy mężczyzna uśmiecha się, patrząc na człowieka, którego pokochała jego jedyna córka. Zięć niezbyt mu się udał, choć z drugiej strony, nie powinien narzekać. Ostatnia uwaga dowodzi, że potrafi myśleć. W końcu jest gliniarzem, a to już o czymś świadczy. Nie jest zbyt błyskotliwy, inteligentny ani przebiegły. Na gliniarza wystarczy, ale do bezpieki się nie nadaje. Chociaż zaczyna się uczyć.

18

Grzesik stukał na maszynie z papierosem przyklejonym do warg. Wyjmował go z rzadka, by napić się czarnej kawy z emaliowanego kubka. Przerwał pisanie, kiedy w drzwiach pojawił się podinspektor Szafranek. Łysa głowa i porośnięta niemal żółtego koloru zarostem szeroka twarz, z której biły determinacja i zmęczenie, sprawiały, że wyglądał na starszego, niż wskazywała na to metryka. Szafranek milczał przez chwilę, po czym położył kartkę na biurku.

– Zgodzili się?

– Zgodzili – odparł. – Wojewódzki dzwonił. Chłodne fakty są takie, że obejmuję dowództwo, ty jesteś zastępcą, podlegamy pod Warszawę. Mamy trzy dni na skompletowanie ludzi i przesłanie papierów. Sugerują wybór miejscowych. Jeśli potrzebujemy, możemy wziąć nawet z prewencji.

– Z prewencji?

– No a wywiadowcy? Przydadzą się, bierzemy ich – odparł Szafranek. – Dobierzemy też trochę z dochodzeniówki, weźmiemy techników. Klepną nam wszystko, nawet jak dzielnicowych trzeba będzie włączyć. Mamy zielone światło. Wiesz, że znieśli nam nawet limity na wachę do radiowozów? Możemy jeździć, ile potrzebujemy. Jednym słowem – Szafranek uśmiechnął się – specjalna grupa operacyjna zaczyna działać. Wymyślili nam nawet kryptonim.

– No?

– „Pająk”.

– Niech będzie. – Grzesik machnął ręką. – Ważne, że dali zgodę.

– Dobra robota. – Szafranek klepnął Grzesika w plecy. – Ale to nie wszystko. Jak go złapiemy, mamy awans.

Grzesik pomyślał, że doświadczenie teścia z bezpieki okazało się cenne. Miał stary piernik rację. Złapią Pająka i Szafranek będzie generałem, a stanowisko po nim zajmie na razie jeszcze komisarz, ale niebawem nadkomisarz Grzesik. Ta myśl połechtała ego policjanta.

– Wiesz, że o tobie gadają? – powiedział ciszej Szafranek.

– Co gadają?

– Zauważyli cię w sztabie. Mówią, że się nadajesz, masz talent, pomysły.

– Trzeba go jak najszybciej złapać.

Szafranek spojrzał za okno i się zamyślił. Pająk był zbyt cenny, żeby tak po prostu złapać go zgodnie z życzeniem chorobliwie ambitnego zastępcy. I tak go przyskrzynią, a im bardziej szokujących czynów się w międzyczasie dopuści, tym więcej na tym skorzystają. Istnienie takiego przestępcy pozwala obywatelom zaakceptować istnienie policji, jej obecność, kontrolę i wydatki z budżetu. Tacy jak Pająk najlepiej usprawiedliwiają tę potężną instytucję.

– Złapiemy go – mruknął wpatrzony w dachy. – Złapiemy, Karol.

– Mam nadzieję.

Gdyby nie tacy jak Pająk, mogłoby zaistnieć coś tak niedorzecznego jak społeczeństwo wolne od przestępstw – pomyślał stary gliniarz. A to wykluczyłoby potrzebę istnienia policji kryminalnej.

– A co tam w sprawie?

– Ani o cal do przodu. – Grzesik spochmurniał.

– Mówiłeś coś o adresie.

– W pobliżu miejsca znalezienia zwłok Bieleckiej – zaakcentował z przekąsem Grzesik, wszyscy przecież wiedzieli, że to rodzina premiera – znaleźliśmy karteczkę z adresem: Bytom-Szombierki, Adolfa Piątka 10.

– I co?

– Uznałem, że to może mieć jakiś związek z jej zabójstwem. Pojechałem do dzielnicowego. Powiedział, że mieszka tam stary kawaler. Ma czterdzieści pięć lat, pracuje w straży przemysłowej, lubi popić. Założyłem mu teczkę.

– Gadałeś z nim?

– Nie! W żadnym razie. – Grzesik się nastroszył. – To mogłoby go wystraszyć. Lepiej go poobserwować. Może to on? A jak nie on, to może dowiemy się czegoś?

– Słusznie.

– Sam go nie mogę pilnować, właśnie piszę zapotrzebowanie na obserwację operacyjną.

– Pierdol to! Żadnych zapotrzebowań. Mamy specgrupę. Jeden telefon i cała technika operacyjna pracuje z nami. Założą mu podsłuch i będą pilnować przez całą dobę. Niech wreszcie zarobią na uposażenie, bo kawa i pączki już im z dupy wychodzą.

– To co? Ich też bierzemy?

– A czemu nie? Aha, zapomniałbym. – Szafranek podrapał się za uchem. – Pamiętasz tę twoją amerykańską sprawę?

– Co z nią? Coś nie tak?

– Nie dadzą pieniędzy, ale zgodzili się na bystrzaka.

– Jakiego bystrzaka?

Szafranek znów spojrzał za okno. To, że Grzesik napisał kilka raportów, które zwróciły uwagę w Warszawie, nawet mu pasowało. Stary glina podejrzewał, że ktoś Grzesika holuje, a to oznaczało, że przy okazji i on na tym może skorzystać. Generalska szabla czekała.

– Tego, co go wyłowiłeś na testach w szkołach policyjnych. Przydzielili go nam.

– Kurwa, nie wierzę – szepnął Grzesik, kręcąc głową. – Naprawdę?

– Przecież sam o to wnioskowałeś.

– To miało tylko konkretnie wyglądać w raporcie, że niby jesteśmy innowacyjni i szukamy nowych rozwiązań. Coś trzeba było napisać, żeby wyglądało chwytliwie, a papier przecież cierpliwy jest, wszystko przyjmie.

– Uhm.

– Nie sądziłem, że się zgodzą!

– Politycznym powinieneś zostać.

– Nie ma już politycznych.

– To politykiem – odparł Szafranek. – Suweren lubi retorykę.

– Nasze wydziały medialne także. – Propaganda o milicji za Polski Ludowej nie różniła się zasadniczo od tego, co teraz serwuje się społeczeństwu na temat policji. – Szef coś więcej o nim wie?

– Młodzieżowiec, doświadczenia zero, ale łeb podobno nie od parady.

– Plecak?

– Rodziny w resorcie nie ma. Nikt go nie zna. Musi chodzić o coś innego.

– Ale o co? Może to kapuś?

– Może, ale raczej o to, co napisałeś w raporcie.

– Przecież to było pierdolenie!

– Widać komuś się spodobało.

– To się doigrałem.

– To nie wszystko – dodał Szafranek. – Chłodne fakty są takie, że dostałem polecenie przydzielenia go do ciebie – skłamał. – Smarkacz ma z tobą współpracować. – Wzruszył ramionami z udawanym zatroskaniem na twarzy.

W głębi duszy ucieszył się, widząc okrągłe jak pięciozłotówki oczy zastępcy. Szafranek wszystko, co osiągnął, zawdzięczał sobie. Nikt mu nie pomógł w karierze, jak temu fałszywemu gnojkowi przed nim.

19

Drożdżak wyglądał na inżyniera, który po zmianach ustrojowych pozostał bez pracy. Niedawno awansowano go na zastępcę komendanta głównego. To oznaczało wyższą grupę zaszeregowania i wyższe uposażenie zasadnicze oraz dodatek służbowy, co było istotnym argumentem w sytuacji, kiedy planuje się emeryturę oraz karierę polityczną w cywilu.

– A więc ty jesteś Stompor? Siadaj. Nie mamy czasu, więc przejdę do rzeczy.

Emil zwrócił uwagę na za luźny kołnierzyk w koszuli. Pod zaczerwienionymi oczyma dostrzegł też sińce. Odcień skóry również nie wyglądał najzdrowiej.

– W Legionowie otrzymaliście pewne nietypowe zadanie z kryminalistyki. Pamiętasz coś więcej? – Drożdżak wykonał nieokreślony ruch dłonią.

– Mieliśmy scharakteryzować profil hipotetycznego zabójcy kobiet, określając jego cechy na podstawie informacji o zabójstwach.

– To dlatego tu jesteś. – Drożdżak pokiwał głową. – Masz dobrą pamięć.

– Ciekawe zadania łatwo się zapamiętuje.

– Wiesz, że wykładowcy cię chwalili?

– Nie zauważyłem.

Oficer sięgnął po kartkę, przekrzywił głowę i wydął usta.

– Zarządzeniem komendanta głównego powołano zespół, któremu zlecono działania zmierzające do ujęcia sprawcy przestępstw objętych sprawą o kryptonimie „Pająk”. – Przerwał, zawieszając wzrok na Emilu. – Ja zostałem szefem – dodał, odkładając rozkaz. – Na odpowiedzialnego za realizację wyznaczyłem podinspektora Szafranka. Znasz?

– Byłem na jego wykładzie.

– Tym lepiej. Ze szczegółami zapoznasz się po drodze.

– Po drodze dokąd?

– Jedziesz do Katowic.

– Po co?

– Szafranek ci powie.

– A mniej więcej?

– Od października 1989 do dzisiaj – Drożdżak westchnął – na Śląsku doszło do czterech bardzo podobnych zabójstw.

– To zadanie nie było ćwiczeniem? Zabójca naprawdę istnieje?

– Istnieje, kurwa jego mać! – Drożdżak trzasnął dłonią w stół. – Jak cholera. A do tego mieliśmy pecha.

Emil uniósł brwi. Spojrzenia mężczyzn się spotkały. Emil dostrzegł w pustym wzroku inspektora zmęczenie i rezygnację.

– Ostatnia ofiara to bratanica premiera. – Drożdżak się skrzywił.

– Bieleckiego?

– Tak, kurwa, Jana Krzysztofa zresztą – odparł cierpko inspektor. – By to chuj jasny strzelił! Więc rozumiesz, po co to wszystko? – dodał, zapalając papierosa.

– Aż za dobrze.

– Cieszy mnie to. Zdajesz sobie sprawę, że jest parcie?

– Tak duże, że zaangażowaliście nawet słuchaczy szkół policyjnych?

– To nie jest śmieszne. – Drożdżak wskazał na Emila żarzącą się końcówką papierosa. – Pracuję dwadzieścia siedem lat, ale nie myślałem, że dożyję czegoś takiego.

Emil nie odpowiedział.

– Nie radzimy sobie. Jeszcze niedawno był spokój. Minęły dwa lata i strzały na ulicach to norma. I to do nas! Do tego rozboje, pobicia, prostytucja, mafie narkotykowe i złodziei samochodów. I jeszcze stadionowi bandyci. Mamy totalne bezprawie. Jak w westernach o Dzikim Zachodzie, tylko Indian zastępują bracia z Sowieckiego Sojuza. W niektórych miastach są dzielnice, do których lepiej się nie zapuszczać. Przez Polskę płyną tony heroiny i innego gówna na Zachód, z Zachodu kradzione fury. Od Ruskich nie tylko trefne fajki i wódę można kupić, ale nawet kałacha.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– Człowiek Szafranka wpadł na pomysł ćwiczenia dla słuchaczy szkół policyjnych, a CSP Legionowo nam pomogło. – Inspektor znowu westchnął głęboko. – Pomyśleliśmy, że to nie zaszkodzi, a może pomoże. I twoja praca zwróciła naszą uwagę.

– Czym?

– Pomiędzy trzecią a czwartą ofiarą nawiązaliśmy współpracę z Sekcją Behawioralną FBI z Quantico. Amerykanie określili model hipotetyczny zawierający sześćdziesiąt trzy cechy, które posiada morderca.

Emil pokiwał głową.

– Ty w swojej pracy z Legionowa wskazałeś czterdzieści cztery. Wszystkie pokrywają się z tym, co wypluł z siebie Psycho-Pass.

Emil uniósł brwi.

– Najnowocześniejszy na świecie komputer analizujący dane psychologiczne wykorzystywane w kryminologii, za grube miliony dolarów – wyjaśnił Drożdżak. – Dlatego uznaliśmy, że się przydasz.

W gabinecie słychać było tylko tykanie zegara.

– Sprawdziliśmy cię. Masz dwadzieścia pięć lat. Jesteś magistrem psychologii klinicznej. Studiowałeś psychiatrię i prawo. Arkusze szkoleń wskazują ponadprzeciętne wyniki testów sprawnościowych. Według wykładowców byłeś najlepszy z prawa i kryminalistyki. Na egzaminie strzeleckim uzyskałeś maksymalną liczbę punktów.

– To przypadek.

– Przestań pierdolić! – uciął inspektor. – Nikt nie strzela sześć razy z rzędu w dziesiątkę z P-64 z dwudziestu pięciu metrów przez przypadek.

– Tak jest.

– Przypuszczam, że jesteś kompletnie zielony, jeśli chodzi o robotę. Zapewne nie znasz się na papierach, bo gdzie miałeś się tego jako zomol nauczyć? To zrozumiałe. – Drożdżak pokiwał głową. – Nie szkodzi. Nie będziesz robił oględzin i pisał protokołów. Wystarczy, że umiesz notatkę napisać. Pająk jest niebezpieczny i zabił nieodpowiednią dziewczynę. Sprawa przeciekła do mediów i dłużej nie możemy udawać, że nic się nie stało.

Policjant zamilkł i zgniótł niedopałek. Emil dostrzegł na popielniczce napis Na pamiątkę trzydziestolecia Polski Ludowej.

– Medialni powiedzą, że jesteśmy bezsilni jak czterolatek we mgle. A to nas stawia w bardzo złym świetle – mruknął Drożdżak, wyjmując butelkę żytniej z barku. – Chyba rozumiesz?

– Proszę się nie obrazić, ale...

– Ale co?

– Broń mam.

– No i co z tego?

– No, alkohol i broń – tłumaczył Emil. – Kłopotów możemy sobie narobić.

– A co, odpierdala po gorzale?

– No nie, ale...

– To o co chodzi? Nie chcesz?

– Nie, ale nie wolno. Postępowanie...

– Przestań pierdolić – uciął komendant, napełniając kieliszek. – Niejeden twój tak zwany kolega z plutonu, ogniwa czy czego tam jeszcze zabiłby matkę za to, żeby móc się ze mną napić. W tej robocie nie da się nie pić. Jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć w mi... w policji – poprawił się – musisz pić.

– Tak jest.

– Wciąż nie mogę się przyzwyczaić! A postępowania się nie bój. Po pierwsze, żaden chuj ci nic bez mojej zgody nie zrobi. Będziesz podlegał mnie, a nie debilom bez szkół z Piaseczna. Po drugie, sprawę nadzoruje minister sprawiedliwości. Nie jakiś frajer z Białegostoku albo Łomży, ale człowiek z Warszawy. Z Chrzanowskim rozmawialiśmy, jest zielone światło. Można cię wszędzie delegować. I twoja zgoda nie jest potrzebna. Tyle że z niewolnika nie będzie dobrego pracownika, rozumiesz?

– Oczywiście.

– To pij. Najlepiej z kimś odpowiednim. – Uniósł kieliszek. – Na zdrowie.

Szybko poczuli, jak ciepła wódka rozgrzewa im żołądki. Drożdżak wytarł usta wierzchem dłoni i skinął na Emila. Ten uważnie napełnił kieliszki, z zachowaniem policyjnej fali – najpierw inspektorowi, a potem sobie.

– Jak go złapiecie, nikt wam tego nie zapomni. Ręczę ci za to pagonem. Przyłóż się do zadania, a nie będziesz chodził z pałą. Po sprawie dostaniesz awans. I nigdy nawet sierżantem nie będziesz. Tylko go złapcie, kurwa.

– Oczywiście.

– No to za policję. – Komendant stuknął w kieliszek szeregowego i wypił. – Premier naciska ministra, minister naciska komendanta głównego, a zero-jeden mnie. Wiadomo, gówno zawsze leci z góry. Jakiś szajbus morduje kobiety, a my nic nie mamy. Źle to wygląda. Policja chce zerwać z tradycją milicji, ma teraz służyć obywatelom, a nie władzy jak przed transformacją. Wiesz, zmiany, zmiany, zmiany.

– Jasne.

– Tyle że te baranie łby, politycy, tak zwaną weryfikacją – Drożdżak uniósł przy tym po dwa palce na znak cudzysłowu – pozbawili nas ludzi. Ci, co zostali, muszą się jeszcze wiele nauczyć.

– Naturalnie.

– Zameldujesz się u Szafranka bez zwłoki. Najlepiej jutro. Masz – rzucił Emilowi teczkę – zapoznaj się po drodze – polecił, chowając butelkę.

Emil w kilku zdaniach wyjaśnił, że jeśli może, chciałby się zastanowić. W gabinecie zapadło milczenie. Drożdżak zmarszczył czoło, spojrzał w okno, kiwnął głową, po czym oparł łokcie o blat biurka i nachylił się w stronę Emila.

– Przemyśleć? Czyś ty zwariował?

– Jeśli mogę.

– Jasne, że możesz, tylko... Powiedz mi, o co tu, kurwa, chodzi? Boisz się?

– Nie, ale nie znam się na takiej robocie.

– Prześpij się z tym. Masz czas do jutra. A potem wsiadaj w pierwszy pociąg i zapierdalaj do Katowic. Tylko bierz drugą klasę, bo za pierwszą Rzeczpospolita ci nie zapłaci.

20

Zeszyty się rozsypały. Zacząłem je zbierać, kiedy stanęła obok. Zawstydziłem się, bo podobała mi się od zawsze. Tyle że nie zwracała na mnie uwagi. Nienawidziłem tego, że się czerwienię i że nie potrafię nad tym panować.

– Wybierasz się gdzieś?

– Nie twoja sprawa – odparłem.

– Szwab.

Gwałtownie wstałem. Nie odskoczyła, nawet zrobiła krok w przód. Zagrodziła mi drogę. Pomyślałem, że mógłbym ją chwycić za szyję i zacząć dusić, ale to nie wyszłoby mi na dobre.

– Przestań – poprosiłem.

– Szwab.

Pamiętam, jak podparła się pod boki, przekrzywiła głowę i przygwoździła mnie wzrokiem. Jej oczy miały piękny błękitny kolor. Pożałowałem, że wrzuciłem jej do piórnika karteczkę z namalowanym sercem.

– Nie przezywaj mnie.

– To twój liścik? – Wyjęła papierek z kieszeni.

– Nie.

– Kłamiesz.

– Daj mi spokój. Przecież powiedziałem ci, że to nie moje.

– Kłamca.

– Przestań! Narobisz sobie kłopotów.

– O! – Uniosła brwi. – Zdenerwował się. Posłuchaj, szwabski, kłamliwy bękarcie. Więcej się do mnie nie zbliżaj, bo nie znoszę smrodu.

Dziewczęta obok zachichotały. Te słowa bardzo mnie dotknęły. Najbardziej zabolało, że to ona je wypowiedziała. To było gorsze niż razy od babki albo bicie kablem od żelazka, jak miała to w zwyczaju robić mama, kiedy wściekła się po pijaku.

– Jak chcesz – odparłem, czerwieniąc się jeszcze bardziej. – Już nie będę.

– Tak właśnie chcę, bękarcie. Szwabski bękarcie.

Mijałem ją na korytarzu. Obserwowałem, jak śmieje się w grupce idiotek myślących, że są jej przyjaciółkami. Podkochiwałem się w niej idiotycznym uczuciem, ale rozumiem to dopiero teraz. Nieraz, wpatrując się w jej loczki koloru miedzi, zastanawiałem się, jak się do niej zbliżyć. Powinna mieć na imię Pieprzona Dziwka.

– Ewa? – Uniosłem głowę. – Przepraszam.

– Bękart, bękart, bękart! – zapiszczała. – Szczawy bękart! – Słowa odbijały się echem od ceglanych murów. – Śmierdzący, szwabski bękart. – Wyzwiska wędrowały za mną niczym prawdziwy smród.

Ścisnąłem zeszyty i przełknąłem ślinę. Ojciec radził mi, żeby w takich chwilach nie odpowiadać. Usłuchałem go. Ruszyłem w stronę boiska. Pamiętam, że zatrzymałem się, odwróciłem i patrzyłem spode łba na wyzywającą mnie dziewuchę. Z każdym jej słowem wzbierała we mnie złość. Wzbierało coś, czego nie umiałem wtedy nazwać, zrozumieć, ale czułem, że to jest we mnie. Słowa raniły boleśniej niż razy.

– Przestań – syknąłem.

– Nie, Szwabie.

– Zamknij się!

– Bo co? – odparła hardo. – Co mi zrobisz? Uderzysz mnie, Szwabie?

– Nie jestem Szwabem.

– Kto cię tam wie? Ale na pewno jesteś śmierdzielem, który szcza w majtki – wycedziła i zachichotała.

Jej koleżanki zaśmiały się głośno, lecz kiedy obrzuciłem je wściekłym spojrzeniem, zamilkły. Poczułem obrzydzenie do niej i do tych małych głupich kurew, które myślały, że przyjaźnią się z tą dziwką. Potrzebowała ich, aby pięknie wyglądać na ich tle i dla pochlebstw.

– Przestań, bo pożałujesz – powiedziałem.

– Będę mówiła to, co myślę. A myślę, że to twój liścik. Wiem też, że szczasz w majtki, bo wszyscy to wiedzą – trajkotała. – I że jesteś szwabskim bękartem, też wszyscy wiedzą, nawet twoja babka. I wcale się ciebie nie boję, śmierdzielu.

– Dlaczego mnie tak na-nazywasz? – zająknąłem się. – Zro-zrobiłem ci coś?

Na jej zaciętej, teraz brzydkiej twarzy z nieproporcjonalnie wąskimi ustami i ostrą brodą pojawił się chytry wyraz.

– Zro-zrobiłem ci coś? – powtórzyła. – Bo-bo, bo jesteś śmierdzącym szczo-szczochami niemieckim bękartem.

Jej koleżanki znowu ryknęły śmiechem. Widziałem, jaką sprawiło jej to przyjemność. Czuła się taka zadowolona, a mnie chciało się płakać. Śmiała się z nimi, nadęta jak paw, a jej małe oczka zwęziły się w szparki.

– Nie powinnaś tak mówić. Nic ci nie zrobiłem.

– Śmierdzący Szwab.

– Zapłacisz za to – mruknąłem.

– Szwab, śmierdzący Szwab, szwabski bękart – popiskiwała.

Szedłem wzdłuż linii bocznej boiska ze spuszczoną głową. Wiedziałem, że patrzy. Zdawałem sobie sprawę, że oczy jej tak samo głupich jak ona koleżanek podążają za mną. Niemal czułem wbite w moje zgarbione plecy spojrzenia chłopaków z klasy. Tylko że oni się bali. Żaden nie odważył się nic powiedzieć, bo wiedzieli, co by ich za to spotkało.

– Bękart, bękart, niemiecki bękart! – wrzeszczała rozochocona, kiedy przeszedłem przez furtkę.

Przystanąłem, odwróciłem się i zobaczyłem je wszystkie. Stały tak samo jak przedtem, w grupce, roześmiane, szczęśliwe, złośliwe i złe.

Jej słowa dopadały mnie przez następne lata, aż postanowiłem, że czas, by one wszystkie zapłaciły mi za nie.

Gwiazdy Oriona

Подняться наверх