Читать книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa - Страница 8

Оглавление

21

Siedzieli przy kwadratowym stoliku nakrytym ceratą. Wróblik odpalał zapałką klubowego, z głośników płynęło Moonlight Shadow Mike’a Oldfielda. Fiedia rzucił kośćmi.

– Mały, duży, poker, szansa.

– Nic nie będzie – stwierdził Wróblik.

– Kurwa mać! Zabrakło.

– Było blisko.

– Spierdalaj! Pocieszenia nie potrzebuję. Rzucaj.

– Nie o tym mówię, gnoju! – Wróblik wskazał zapałkę. – Nie chce się palić.

Emil usiadł za jego plecami. Kostki znów potoczyły się po ceracie.

– Poker...? Kurwa! A miałem taką nadzieję – westchnął z żalem Wróblik. – Szlag by to trafił.

– Przykro nam, że ujebałeś. Po raz kolejny. Nic nowego. Dziękujemy.

– Spierdalaj. Zobaczymy, co ty pokażesz, frajerze.

– A pewnie, pewnie – odparł Fiedia. – Patrz i się ucz, wiecznie żył nie będę.

– Jeden, dwa i sześć.

– Jeden, dwa i sześć – powtórzył Fiedia z kostkami w dłoni. – Już możesz pisać. – Wskazał długopis przy kartce z wynikami.

Fiedia został dowódcą drużyny za milicji. Transformacja niczego nie zmieniła, ale wyznaczyła kres jego kariery. W policji mogli ją robić tylko oficerowie ze znajomościami i szeregowcy bez przeszłości. Mimo czterdziestki pozostawał bez tłuszczu, choćby nie wiadomo jak się obżerał i ile wypijał piwa. Miał twarz starszą, niż wskazywałaby na to data urodzenia, i poważną, z wyjątkiem chwil, kiedy grał lub pił. Przy każdym rzucie kostkami odnosiło się wrażenie, że zapomina o wszystkim, co go otacza.

– Nie liczy się – powiedział Wróblik.

– Co takiego?

– Gówno! Nie liczy się. Powtórz – ciągnął spokojnie Wróblik.

– Co się nie liczy?

– Nie liczy się, bo ją położyłeś, cwelu. Powtórz.

– O skurwysyny! Żal wam dupę ściska z mojej karety, ale dobrze – odpowiedział Fiedia. – Niech będzie moja strata, ale ostrzegam, będziecie mieć ludzką krzywdę na parszywych i czarnych sumieniach.

– Nie ludzką, ale twoją. Ty nie jesteś człowiekiem.

– A kim?

– Nikim. Jesteś nikim.

– Sam jesteś nikim. Zaraz zresztą zobaczysz.

– To rzucaj – zachęcił Wróblik. – Zobaczymy.

– Moją krzywdę.

– Nie ma tak hop-siup – dodał Czereśniak. – Wiesz, oliwa sprawiedliwa.

– Skończcie pierdolić! – Fiedia dmuchnął w ręce. – Będą dwie pary.

Powtórzył rzut, wcześniej z namaszczeniem mieszając kości. Wypadły dwie jedynki, czwórka i szóstka.

– Wiedziałem, mówiłem – mruknął Czereśniak.

– Co mówiłeś?

– Cisza, kurwa! – Wróblik uciął sprzeczkę. – Gramy.

Kości znów potoczyły się po stoliku.

– Zabrakło – powtórzył cichutko Fiedia.

– Musisz poczekać – powiedział do niego Wróblik – to ci pokażę.

– Uhm. Cipkę, jak sikasz, kucając.

Nawet Emila rozbawiła taka riposta. Tyle że właśnie tym zwrócił uwagę Fiedii.

– A ty, kocie zajebany, co się cieszysz? Czego tu szukasz?

– Co? Kot tutaj? – oburzył się Czereśniak. – Jak do tego doszło?

– Normalnie. Wszedł sobie.

– I drzwi zamknął – dodał Wróblik. – Ostrożnie, żeby ogona nie przyciąć.

– To wydarzenie nadzwyczajne. Dyżurnemu trzeba zgłosić! – Czereśniak chwycił się za skronie. – Młodzieżowiec wchodzi do szatni kadry bez pozwolenia. Skandal!

– No i chuj. Graj – ponaglał Wróblik.

– Nie no i chuj! To trzeba wyjaśnić. Postępowanie wszcząć. Co to, kurwa, za wchodzenie do szatni kadry bez pozwolenia? – Czereśniak zmarszczył brwi.

– Pukałem.

– Ciekawe kogo.

– Zamknij się, Wróblik! – uciszył kolegę Czereśniak. – Młodego pytam, nie ciebie. Pukałeś? Ciekawe, że nikt tego nie słyszał.

– Pewnie pukałem za cicho – odparł Emil, stawiając flaszkę żytniej na stole.

Marek Grechuta zanucił w radiu pierwsze słowa piosenki Dni, których nie znamy. Fiedia kiwnął głową na Wróblika. Czereśniak otworzył usta jak dziecko.

– Przyszedłem po radę – powiedział Emil. – Jeśli można.

Czereśniak odchylił się na oparciu krzesła, wysunął dolną wargę i przetarł dłonią łysinę. Wróblik wstał i podszedł do szafki. Sekundę później postawił na stole trzy kieliszki. Potem, patrząc w oczy Czereśniaka, w milczeniu dostawił czwarty.

– Zuch chłopak. – Fiedia przerwał milczenie. – Ja słyszałem, jak pukał. I to wyraźnie. W drzwi pukał. I to ja go tutaj wpuściłem.

– No, może tak było. – Czereśniak podrapał się za uchem. – Od strzelania coraz gorzej z moimi uszami. Waryńskiego masz?

Emil z uśmiechem położył na stole stuzłotowy banknot.

– Zajebiście! – Wróblik potarł dłonie. – No to gramy.

Nim opróżnili litrową butelkę, Emil przegrał wszystkie partie, jednak przy ostatnim rozlaniu wygrał, wzbudzając podziw. Następnie wyjął z plecaka pół litra, czym wywołał aplauz.

– Co tutaj robisz? – zapytał wreszcie Fiedia. – Dlaczego zostałeś gliną?

– Chcę robić coś pożytecznego.

– Naprawdę w to wierzysz?

– Tak.

– Bo jesteś idiotą – stwierdził Wróblik. – Teraz patrzcie, wyrzucę małego pokerka.

– Małego to masz chujka – sapnął Czereśniak.

– Przecież narażamy się, poświęcamy rodziny, zdrowie, a czasem życie za naród – bronił się Emil. – Nie mam racji?

– Chrystus też się poświęcił – zakpił Fiedia. – Za naród Izraela. I go wywlekli na górę, a potem zabili. Ten twój naród na ciebie sra. Nie na ciebie konkretnie, szeregowego Emila Stompora, ale na policjanta, który dba o jego życie, zdrowie i bezpieczeństwo.

– I na mnie też sra – dodał Czereśniak. – A na Wróblika szczególnie. On cały jest w gównie, obsrany od pięt po czubek głowy.

– Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej. Dla narodu – rzekł Fiedia, napełniając kieliszek. – Jesteśmy niepotrzebną formacją, na usługach rządzących. Nigdy nas nie ma tam, gdzie jesteśmy potrzebni, spóźniamy się i czepiamy porządnych obywateli, którzy płacą podatki i teraz mogą już wszystko. Więc przestań pierdolić tu o narodzie, poświęcaniu się i innych tego typu bzdurach.

– Wstąpiłem do policji, bo chcę robić coś dobrego. Tym bardziej że czasy się zmieniły.

– Trzeba było zostać strażakiem – skwitował Fiedia. – Śmieszy mnie twój idealizm. Tak, zmienił się ustrój, ale nie myśl, że nowa władza uczyni naród bogatym, szczęśliwym i wolnym. Druga Japonia to pierdolenie pod publikę. Sprzedadzą Polskę w imię prywatnych interesów i pełnego koryta. Naród tego teraz nie widzi, zobaczy to za pięć, dziesięć lat. Jak wypierdolą ich z roboty, bo poupadają zakłady, albo dostaną wpierdol, bo policjant nie będzie mógł nic zrobić bandycie.

– Właśnie dlatego zostałem gliną.

– Uhm. A czy widzisz, że wiąże się nam ręce nowymi ustawami?

– Prawo się zmienia.

– Prawo jest jak płot. Tygrys przez płot przeskoczy, szczur się przez płot prześlizgnie, a bydło stoi. Nowa władza robi z nas gówno. Jeszcze wiele razy usłyszysz o sobie, że jesteś kurwą, nierobem, skurwysynem, jebanym psem i policyjną szmatą. Wiele razy nie wrócisz na kolację, służąc wiernie narodowi, zaraz po tym, jak byle gnojek cię opluje. Założysz rodzinę, ale zamiast wcinać karpia w wigilię, będziesz starał się rozwiązać problemy innych, którzy w przypływie katolickiego miłosierdzia na Boże Narodzenie obrzucają się stekiem wyzwisk, ale tobie nikt nie pomoże.

Emil słuchał.

– Naród będzie trwał w sylwestrowym uścisku, a ty będziesz jeździł od interwencji do interwencji, bo twój pijany naród będzie przykładał sobie pięści do twarzy. Zrozum to. Będzie ci łatwiej. I nie myśl tak, jak myślisz teraz, bo spłoniesz jak papier. Zresztą nie nadajesz się tutaj.

– Co?

– Na słuch ci od wódki padło? Nie nadajesz się na zomola.

– Dlaczego?

– Musisz popracować nad swoją twarzą. Jest zbyt uczciwa, a ty jesteś za mądry. No dobra, lepiej powiedz, co cię do nas sprowadza. Co chcesz wiedzieć?

Emil opowiedział o zadaniu z kryminalistyki, o rozmowie z Drożdżakiem i wątpliwościach. Przyznał się do swoich kwalifikacji. Fiedia łypnął na niego i wyrzucił sześć jedynek. Czereśniak chrapał na krześle z opuszczoną bezwładnie głową, a Wróblik zasnął z policzkiem przyklejonym do ceraty.

– Masz.

– Nie palę.

– Wiem – pokiwał głową Fiedia. – I tak zaczniesz. W tej robocie każdy pali i pije. Jak nie pije, to podpierdala, a takich nikt nie lubi. Więc po co czekać?

– W porządku. – Emil wyjął papierosa.

– Jeśli nie chcesz skończyć jak ja czy on – wskazał Wróblika – nie zastanawiaj się. Jedź do tych Katowic. Widać naród cię potrzebuje.

Chłopak spojrzał w oczy starego gliny. Fiedia uśmiechnął się, lecz na jego twarzy nie było radości. Kilka lat później Emil przypomniał sobie tę noc i ten sam gorzki uśmiech, widząc własne odbicie w lustrze.

22

Osiemdziesięciotonowa lokomotywa w oliwkowo-zielonym kolorze już rozpędzała skład, kiedy Emil wbiegł na peron.

– Pan się nie przejmuje – odezwał się jakiś bezdomny. – Biegnący za odjeżdżającym pociągiem to pasażer następnego albo trup. Pan żyje. To dobrze. W sześćdziesiątym siódmym – ciągnął kloszard – we Wrocławiu też jeden na pociąg nie zdążył. Ma pan może fajeczkę?

– A daj mi spokój. Nie palę.

Zdawało się, że sztuczne światło Warszawy Centralnej kpi z młodego policjanta. Następny pociąg miał odejść za godzinę. Emil postanowił zadzwonić.

– Coś się stało? – odpowiedział mu zaspany głos. – Czemu dzwonisz tak wcześnie? – dodał zaniepokojony brat. – Jest środek nocy.

– Nie dla mnie.

– I piekarzy, policjantów, złodziei i taksówkarzy. Wszystko w porządku?

– Tak, Młody.

– Dobrze cię słyszeć. Myślałem, żeś umarł. Przepadłeś bez wieści.

– Jednak żyję. A co u ciebie?

– Wciąż się uczę.

– A u Ligawy?

Emil miał dwóch braci. Nie był najstarszy ani najmłodszy. Nie najwyższy czy najniższy, ale średni. Młodszego nazywali Młodym, starszego Ligawą.

– Już się urządził.

– Gdzie?

– W Hamburgu. Mamy zaproszenie. Zostanie gliną jak ty.

– Boże – westchnął Emil – niemieckim gliną. Rodzice się w grobie przewrócą.

– E tam – zaprotestował Młody. – Są inne czasy, za marki się inaczej pracuje. Nie chcesz pojechać do niego?

– Pewnie, że chcę, ale mam swoją robotę.

– W naszej policji? Daj spokój. To nie ma sensu.

– To ja mogę ci udzielać rad.

– No dobra, powiedz, gdzie się poniewierasz. Dalej w stolycy? – przekręcił celowo ostatnie słowo.

– Tym razem będę się bawił na Śląsku.

– W dobrego czy złego glinę?

– To się jeszcze okaże.

– Tylko tyle?

– Mam pomagać w złapaniu seryjnego zabójcy.

– Wampira ze Śląska? – pisnął Młody.

– Uhm.

– Brzmi jak w filmie.

– To nie film. On je naprawdę morduje.

– Słuchaj – ton głosu Młodego się zmienił – to może być niebezpieczne, uważaj na siebie.

– Daj spokój.

– Przecież jak morduje kobiety, ciebie też może załatwić.

– Poradzę sobie.

– Wiem, że dasz radę, ale bądź czujny. Nie chcę stać nad twoją trumną. Już niejeden gliniarz gryzie ziemię. I to bardziej doświadczony niż ty.

– Jak pomogę w jego złapaniu, zdobędę więcej doświadczenia niż przez dziesięć lat szlifowania krawężników.

– To złap go i może się wreszcie wybierzemy nad wodę, co? Ze Śląska masz ledwie sto kilometrów.

– Jasne, jeśli tylko się uda.

– Pewnie i tak nie będziesz mógł, jak zwykle.

Czterdzieści pięć minut później Emil przeciskał się korytarzem w poszukiwaniu miejsca siedzącego.

23

Wieczór szóstego listopada 1991 roku w Nieborowicach był cichy, mokry i zimny. Stałem wpatrzony w noc i czekałem. Wreszcie ją zobaczyłem. Założyłem maskę, odczekałem jeszcze chwilę, a kiedy mnie minęła, wyłoniłem się z mroku i uderzyłem. To pozbawiło ją życia. Wiedziałem, z jaką siłą muszę uderzyć. Nie pozwoliłem ciału upaść, lecz chwyciłem ją pod ramiona, jak gdyby zemdlała. Nie traciłem czasu, sekundę później jej pięty sunęły już po wilgotnych płytach. Położyłem zwłoki na opuszczonym peronie, tuż za podłużną donicą na kwiaty, w której pozostały już tylko badyle z czasów świetności rosbanki. Wróciłem po młotek, zakleiłem jej usta taśmą, rozebrałem, zawiązałem pętlę na szyi i przez chwilę przyglądałem się dziełu. Potem szybkim ruchem przeciąłem jej brzuch i sięgnąłem dłonią pod powłoki skórne. Krwi nie było wiele. Stygnące ciało parowało. Poczułem smród wnętrzności, który mnie podniecił. Wyszarpnąłem ciepłe jeszcze jelita na schłodzone kamienie peronu, przerzuciłem linę przez stalową konstrukcję semafora. Zawisła. Zdjąłem rękawiczki i schowałem do kieszeni. Patrząc na kołyszące się zwłoki, zacząłem się onanizować.

24

Grzesik przekroczył próg, obrzucił wnętrze wzrokiem i podszedł do lady. Lokal wypełniony był dymem i śmierdział piwem. Panował gwar, a poza barmanką w fartuszku za ladą nie było tam innej kobiety. Zamówił dwie pięćdziesiątki i dwa razy jajko w majonezie z groszkiem. Ze śledziem wolał nie ryzykować. Usiadł przy oknie, niezbyt daleko drzwi.

– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział mężczyzna, przysiadając się kilka minut później. – Będzie dobre dwa, trzy lata.

– Nie było potrzeby.

– Co pan chce wiedzieć, poruczniku?

– Teraz jestem komisarzem.

– A, to gratuluję awansu.

– Konkretnie to nie awansowałem. Stopnie zmieniły nazwę. Powiesz mi coś ciekawego?

Mężczyzna z blizną nad łukiem brwiowym uśmiechnął się, odsłaniając żółte od nikotyny zęby. Nie był to uśmiech szczery.

– A co by pan chciał wiedzieć, komisarzu?

– Słyszałeś, że ktoś napada na baby?

– Nie mam z tym nic wspólnego. Za swoje odpokutowałem. Męczyliście mnie przez lata.

– Nie mówię, że to ty, Ohan. Pytam, po znajomości, czy coś wiesz.

Ohan zamilkł. Wpatrywał się w zimne oczy gliniarza, po czym spuścił głowę, obejrzał w milczeniu paznokcie i zaczął mówić:

– Słuchaj pan, komisarzu – przesadnie zaakcentował stopień. – To było w siedemdziesiątym szóstym. Dwadzieścia lat miałem. Dawno się mi wymazało. Teraz jest demokracja. Ustatkowałem się, założyłem interes, nikt się już mną wysługiwał nie będzie.

– A co robisz?

– Mam studio fotograficzne, zdjęcia robię. Legitymacyjne, szkolne, paszportowe. Znam się na tym – rzekł z dumą dawny kapuś Grzesika. – W nowej technice się specjalizuję.

– Już nie czarno-białe?

– Kolorowe. Japońskie klisze z całego Śląska do mnie przychodzą. Pracę mam i pieniądze. Nie chcę mieć z takimi jak pan – dodał z pogardą – nic wspólnego.

– Spokojnie, napij się.

– Napij się?

– A co? Wódkę też rzuciłeś?

– Nie, nie rzuciłem, ale musi pan coś zrozumieć, komisarzu. Czasy się zmieniają.

– Ale nie ludzie. Palisz?

– Palę, ale swoje.

– Jak chcesz, chciałem normalnie. Jak z człowiekiem pogadać.

– Z człowiekiem? – Mężczyzna nachylił się nad stolikiem. – Męczyliście mnie, skurwysyny, przez piętnaście lat. Piętnaście, kurwa jego mać, lat przychodziły do mnie takie kreatury jak pan, komisarzu, i zastraszały. A ty nawet teraz, łajzo jedna, wypytujesz się o mnie na mieście.

– Nie unoś się.

– Bo co?

– Bo robię w policji kryminalnej, a nie w bezpiece.

– Gówno mnie to obchodzi, gdzie robisz, psie. Zapomniałeś, kim byłeś trzy lata temu, ubeku pierdolony?

– Licz się ze słowami. Jak będę chciał, i tak cię znajdę. I coś na ciebie.

– Grozisz mi?

– W żadnym razie. Tylko ostrzegam.

– W czymś jesteś lepszy od ubeka?

– Nigdy nie pracowałem w bezpiece.

– Ty nie. – Ohan odsłonił zęby w jadowitym uśmiechu. – A twój teść i kumple to co, harcerzami byli? Czuj, czuj, czuwaj, kurwa, co?

– Tak chcesz pogrywać?

– Niczego od ciebie nie chcę. Spokój mi daj. Niczego się ode mnie nie dowiesz. Z taką kurwą jak ty nie piję. I nie gadam. Spierdalaj.

– Chłopaki z miasta wiedzą, że na nich kapowałeś?

– Posłuchaj – odparł Ohan, wstając. – Słuchaj uważnie, bo nie chcę powtarzać. – Nachylił się nad uchem komisarza. – Jeśli puścisz parę z ust, jeśli ktokolwiek się dowie, będziesz żałował. Nie pytaj o mnie, bo któraś może zjechać po kosie.

Grzesik siedział w bezruchu. Kiedy jego złość ustąpiła, pokręcił głową i krzywo się uśmiechnął. Wypił jeden kieliszek za drugim. Zapychając usta jajkami w majonezie, pomyślał, że nastały ciężkie czasy. Zdobycie informatorów potrwa wiele miesięcy. A bez nich robota gliniarza kryminalnego to jak szukanie igły w stogu siana.

25

Po śmierci ojca włóczyłem się po polach, zagajnikach i w samotności szukałem miejsca na ziemi. Pod Otominem, w lesie, niedaleko jeziora, znalazłem w gęstwinie przewróconą wierzbę. To na niej urządziłem pracownię. Zacząłem od ślimaków. Wystarczyło ich nazbierać. Zwykłe rozgniatanie muszli podeszwą albo rozłupywanie uderzeniem muszli o pień szybko mi się znudziło. Zacząłem szukać innych sposobów. Podgrzany na ogniu ślimak błyskawicznie zagotowywał się i przestawał się ruszać. Znacznie więcej frajdy sprawiało czekanie, aż mięczak wysunie się z muszli, a potem szybkim ruchem ostrego kamienia zostaje zgnieciony. Potem kamień zastąpiłem scyzorykiem, a następnie gwoździem. Ten ostatni nadawał się lepiej, bo przybite nim do drzewa zwierzątko ruszało się najdłużej. Eksperymentowałem również z woskiem. Zalanie muszli powodowało jednak zakończenie zabawy. Z tamtych czasów pamiętam, jakie zdziwienie wywarło na mnie odkrycie, że ich krew nie jest czerwona. Winniczki jednak mi się znudziły, kiedy zabiłem żabę. Od tamtej pory zmieniło się wszystko. Żaby miały krew, kości, mięśnie, wnętrzności, potrafiłem też sprawić, że wydawały z siebie odgłosy. To odkrycie dało mi nowe możliwości eksperymentowania. Płazy są trudniejsze do schwytania, co przypisałem im na plus. Oczy żab można było przekłuwać szpilką, wydłubywać, kości łamać i wyrywać, a płaza pozbawiać wnętrzności. Żabie łapki nadawały się nawet do przybijania do drzew pinezkami. Szczególną satysfakcję sprawiało mi wetknięcie źdźbła trawy w odbyt stworzonka, a potem nadmuchanie go. Po żabach przyjrzałem się kotom. Udało mi się znaleźć jednego potrąconego przez samochód. Zaniosłem go do pracowni i tam zbadałem, co ma w środku. Zwierzę już dawno nie żyło, ale zaspokoiło moją ciekawość. Pojąłem, że rozcięcie skóry i wybebeszenie zwierzaka nie jest sprawą prostą i wymaga narzędzi. Zaopatrzyłem się w ostry nóż i siekierkę, a potem zabiłem pierwszego. Był młody, ufny, przyjacielski i głupi, a w krytycznej chwili mnie podrapał. Zrozumiałem, że ofiary się bronią i trzeba się przygotować do odbierania im życia. Tamtego dnia poczułem też, że mam przewagę nad otoczeniem. Potem zabiłem następne. Nie chciałem zabijać psów, uwielbiam te zwierzęta, ale tego jednego musiałem. Zrobiłem to, by zemścić się za tamto popołudnie, kiedy wyszedłem wyśmiany ze szkolnego boiska. Zabicie jej psa było proste, choć po wszystkim płakałem. Nie był duży, a uderzony z zaskoczenia kamieniem jedynie zaskomlił. Ogłuszony nie bronił się, więc uduszenie go drutem nie sprawiło mi trudności. Było mi go bardziej żal niż jakiegokolwiek człowieka, poza ojcem, ale zmusiła mnie do tego. Tak naprawdę to ona go zabiła, nie ja. Nigdy go nie znalazła, co dziś uważam za błąd. Powinienem go zostawić przed jej domem, niechby wiedziała, że umarł przez nią. Powinna czuć ból wyraźnie, nie łudząc się, że jej Ciapek się zawieruszył albo trafił do dobrych ludzi. Bałem się jednak, że narażę się na podejrzenia, a tego nie chciałem. Wolałem zachować ostrożność, to zapewniało mi bezpieczeństwo. Nigdy więcej żadnemu psu nie zrobiłem krzywdy.

26

Katowice przywitały go od lat nieremontowanym dworcem. Budynek uderzył go smrodem, brudem, wałęsającymi się bezdomnymi i narkomanami. Emil wyszedł kładką nad peronami dla autobusów w kierunku ulicy. Wilgotne powietrze deszczowego poranka pachniało spalonymi okładzinami hamulcowymi.

– O! Ptok idzie! – usłyszał zza pleców. – Hola, hola, kolego!

I wtedy to poczuł. Przeszywający zimny sztylet wędrujący od brzucha po czaszkę. Wiedział, że za chwilę coś się wydarzy. Przypominało to lekcje matematyki. Nauczyciel milkł pochylony nad dziennikiem, a klasa pogrążała się w ciszy. Emil chwilę później słyszał swoje nazwisko.

– Ej, miglanc! Kaj się tak gibiesz? Pewnie z Warszawki, co?

– A o co chodzi?

– A żeby ci w paplok ciulnąć! Co się lampisz, ciulu jeden?

– Za Legią jesteś czy giekaesem? – dodał drugi.

– Nie interesuję się piłką.

– Patrzejcie – powiedział pierwszy. – Boroczek nikomu nie kibicuje. Ciula.

Emil zrozumiał, że nie uniknie kłopotów. Świadomość, że ma broń, legitymację i tajne dokumenty, nie pomagała. Postanowił, że da napastnikom szansę.

– Panowie – zaczął. – Posłuchajcie...

– Nie panuj nam – uciął najbardziej aktywny. – Po kiego żeś tukej przyjechoł?

– Dajcie mi spokój.

– Pokój to my ci damy, jak bajemy chcieli – odparł agresor przy akompaniamencie śmiechów i znienacka wyprowadził cios, który trafił Emila.

Zaskoczony policjant zachwiał się i odskoczył, osłaniając się od następnego razu. Pięść minęła go o centymetry. Odrzucił teczkę i celna sekwencja: lewy prosty, prawy prosty, lewy sierpowy powaliła na ziemię dresiarza.

– Ożeż kurwa! Ty skurwysynu!

– Uważaj, młody! – usłyszał Emil jakiegoś bezdomnego. – Ma nóż!

Kiedy błysnęło ostrze drugiego kibola, Emil przypomniał sobie słowa instruktora z Legionowa. Jest tylko jedna skuteczna metoda obrony przed nożem. Tymczasem trzeci kibol podniósł torbę Emila, a ten z nożem zmniejszył dystans. Emil się nie zawahał.

– Stój, policja! – ryknął, odbezpieczając broń. – Stój, bo strzelam! Na ziemię! – dodał, przeładowując.

Kibic posłusznie wykonał polecenie Emila. Po jego koleżkach nie było śladu. Emil spojrzał na bezdomnego. Kloszard przyłożył dłoń do czoła, jakby oddawał honor.

– Niech pan mi nic nie robi – skamlał napastnik. – Skąd miałem mieć anong, że pan jest z policji?

Kiedy Emil zakładał bandycie kajdanki, od ronda na placu Wolności dobiegł go odgłos syreny. Minutę później nadjechał nieoznakowany polonez z kogutem na dachu. Zaraz po wywiadowcach z poloneza dotarła niebieska nyska. Wysypało się z niej kilka rosłych postaci w mundurach moro, z długimi białymi pałkami. Bezdomnego już nie było.

27

Szafranek stał w towarzystwie tęgiego mężczyzny, którego przewyższał o głowę. Czekali na podchodzący do lądowania policyjny śmigłowiec.

Gwiazdy Oriona

Подняться наверх