Читать книгу Ta straszna Środa? - Aleksandra Pawlicka - Страница 8

Оглавление

Rozdział II.

Narodziny antyklerykałki:od przyjaciółki Żydówki do dansingu z gejami


Rozdział II.

Kultywowanie wspólnoty / doświadczenie Marca’68 / znaczenie słowa „Żyd” / gwiazda szkoły baletowej / rozmowy z gejami o polityce / autentyczni katolicy / młodość bez „burzy i naporu” / deficyt religijnych przeżyć / teologia jest najważniejsza / patriarchalizm religii

Niechęć do Kościoła, jak rozumiem, przejęła pani od rodziców.

I tak, i nie. Rodzice, owszem, nie byli religijni, ale tradycje, obyczaje wynikające z religii były w naszym ateistycznym domu kultywowane. Chodziłam z mamą na pasterkę i święcić koszyk z pokarmami przed Wielkanocą. Robię to zresztą do dziś, bo uważam, że kultywowanie obyczajów to element wspólnoty, której czuję się częścią. Kultury, w której żyję. Obrzędowość nie wymaga wiary, wymaga wierności tradycjom. Jeśli natomiast chodzi o samą religijność, a właściwie brak potrzeby tej religijności w mym życiu, to decydujący byli nie rodzice, lecz moja pierwsza, dziecięca przyjaźń. Hania Krawiec, koleżanka mieszkająca na tej samej ulicy Świętojańskiej co ja, była Żydówką. Chodziłyśmy razem do Szkoły Podstawowej nr 158 w Warszawie. Spędzałyśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Po szkole przychodziłam do niej, bo miała telewizor, a ja nie. Pamiętam nasze wspólne powroty do domu. W okolicy Nowego Miasta zawsze potwornie żeśmy się kłóciły, a na wysokości Barbakanu przepraszałyśmy się za wszystko. I właśnie przy tym Barbakanie odbyłyśmy pewnego dnia znaczącą rozmowę. Na temat tego, czy będziemy chodziły na religię. W szkole padła akurat propozycja takich lekcji w pobliskim kościele Najświętszej Maryi Panny. Hania powiedziała, że ona chciałaby chodzić, ale nie może, bo jej chrzestny umarł przed jej narodzinami. Nie rozumiałam, o co chodzi. Wydawało mi się dziwne, że ktoś, kto umarł, miał być chrzestnym, ale nie pytałam o więcej. Stwierdziłam jedynie, że skoro moja przyjaciółka nie będzie chodzić na religię z powodów, których nie rozumiem, to ja również nie będę chodzić. Wolałam spędzać czas z Hanią. Moi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Potem przyszedł rok 1968. Byłam już w szkole baletowej, bo po trzech latach zwykłej podstawówki, zdałam egzaminy do takiej szkoły, i tam również miałam koleżankę Żydówkę. I nagle moje koleżanki zaczęły znikać. Hania, Ewa… To był szok.

Wtedy napisała pani w swoim pamiętniku: „Boże, co to będzie?”.

Tak, pamiętam ten wpis. Miałam jedenaście lat. 8 marca 1968 roku jechałam na prywatkę do mojej koleżanki Anity Kępczyńskiej. Wojtek Kępczyński, obecny dyrektor Teatru Roma w Warszawie, to jej starszy brat. To była strasznie ważna prywatka (Wojtek pewno do dziś o niej nie wie, bo chata była pusta), ponieważ była to pierwsza w moim życiu impreza bez dorosłych. Miał być na niej chłopak, w którym się wtedy podkochiwałam, dziś znany tancerz, pedagog i choreograf Łukasz Gruziel. Przeczuwałam, że będą się na tej prywatce działy bardzo interesujące rzeczy i za wszelką cenę chciałam wziąć w niej udział. Nie pamiętam, jak załatwiłam to z mamą, ale jakoś się udało. I rzeczywiście to był przełom. Poznałam grę w butelkę. Pierwszy raz w życiu próbowałam się całować, chociaż jeszcze nie rozumiałam, o co w tym całowaniu chodzi. Po drugie, ów Łukasz wytłumaczył nam ze szczegółami, skąd biorą się dzieci. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, dużo większe niż to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, a czego byłam świadkiem, jadąc na prywatkę ze Starówki na Saską Kępę. To był piątek. W poniedziałek w szkole dowiedziałam się od kolegi, że nasza koleżanka Ewa jest Żydówką. Jednocześnie nauczycielka od fizyki krzyczała na lekcji, że wszystkiemu winni są Żydzi. Wciąż nie rozumiałam tego słowa, ale przypominam sobie, że w pamiętniku zapisałam trzy informacje: pierwszą, że na balecie dostałam minus za „puszczone kolana” (co znaczy, że nogi nie były jak szpileczki; „puszczone kolana” to była moja zmora tamtych czasów i przyczyna wielu minusów). Druga informacja brzmiała, że wiem już, skąd biorą się dzieci, i moi rodzice musieli się strasznie poświęcić, żebym pojawiła się na świecie. I w końcu trzeci zapisek: „Ewa H. jest Żydówką. Boże, co teraz będzie?”. Czułam, że z tym słowem, którego nie rozumiałam, związane jest jakieś zagrożenie.

Nie zapytała pani rodziców, co oznacza słowo „Żyd”?

Chyba nie pytałam. Rodzicom pewnie się wydawało, że nie stanowi to dla mnie żadnej tajemnicy. W naszym domu bywało dużo osób zaangażowanych po właściwej stronie, dużo dyskusji, ale mnie przepędzano do łóżka. Byłam za mała? Nie wiem. Pamiętam tylko, że strasznie przeżyłam rozstanie z Hanią. Wyjechała do Niemiec. Co się dalej z nią działo? Próbuję się dowiedzieć. Swoich osobistych smutków nie kojarzyłam jednak z tym, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, na Uniwersytecie Warszawskim. Przed wiedzą chroniła mnie chyba mama, która uważała, że raczej należy przetrwać, niż się buntować.

Długo pisała pani pamiętnik?

Aż do studiów. Dziesięć lat. Zachowałam jednak tylko ten pierwszy zeszyt z wpisem z 1968 roku. Resztę wyrzuciłam, bo znalazłam tam takie głupstwa, że wstyd czytać. Strasznie dużo pisałam i miałam też przypadłość polegającą na ciągłym zakochiwaniu się. I to ciągłe zakochiwanie było strasznie tandetne, u mnie szło w poezję, więc uprawiałam czyste grafomaństwo. Gdy po latach zajrzałam do mojej „spuścizny”, to stwierdziłam, że wyprodukowałam kicz, który trudno znieść. I wyrzuciłam wszystko na śmietnik.

Szkoła baletowa to było marzenie pani czy mamy?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Miałam sporo energii, byłam bardzo rozbudzona ruchowo, ciągle tańczyłam w domu, rozwalając różne meble, a moja mama chyba w rozsądny sposób myślała, że trzeba znaleźć dziecku słuszne ujście tej energii. Ja potem tak samo myślałam o córce Agacie, która poszła do szkoły sportowej. Wracając jednak do mnie, dostanie się do szkoły baletowej nie było wcale prostą sprawą. To jeden z najważniejszych egzaminów w moim życiu. Zdawało kilka tysięcy osób, a miejsc było trzydzieści, dwadzieścia? Egzamin polegał wyłącznie na zdolnościach przyrodzonych: liczył się stan zdrowia, rozciągłość, muzykalność. Inna sprawa, że mama, gdy już dostałam się do tej szkoły, miała mnie właściwie z głowy. Wychodziłam rano, wracałam wieczorem, zresztą o późnej porze często były zajęcia w operze. Lekcje odrabiało się w szkole. Wracałam wykończona. I meble w domu dzięki temu przetrwały.

A tiul, sukienki jak motyle? Każda dziewczynka marzy, by w takiej zatańczyć?

Nie było żadnego tiulu, to był siermiężny okres późnego Gomułki i wczesnego Gierka. Tiule były dopiero wtedy, gdy tańczyło się w operze. Na co dzień nosiłyśmy okropne bawełnianie kostiumy, rozciągnięte na wszystkie strony, farbowane domowym sposobem, ze znikającym, plamiącym kolorem. I siateczki na włosach, i kiepskie baletki, i bardzo twarde pointy. Gdy patrzę teraz, co można kupić, to zazdroszczę małym baletniczkom.

Długo chodziła pani do szkoły baletowej?

Sześć lat. A to jakby wieczność! Od trzeciej klasy podstawówki do drugiej liceum. W pierwszym okresie mojego życia w ogóle nic nie robiłam, tylko tańczyłam. Nie słuchałam też innej muzyki poza klasyczną. Uwielbiałam Prokofiewa, Czajkowskiego, Mozarta (i w tej właśnie kolejności). O rocku myślałam z wielką pogardą i wyższością. Bywałam na wszystkich spektaklach w Operze Narodowej (bo my, dzieci z baletowej, znaliśmy różne sposoby, by wejść na każdy spektakl za darmo). Chodziłam do filharmonii na koncerty, w domu miałam non stop włączony adapter z muzyką klasyczną, dzięki któremu dokonywałam własnych choreografii. Świat moich zainteresowań różnił się od świata przeciętnej nastolatki. Poza tym szkoła baletowa to była ważna lekcja stosunku do ciała. Byliśmy fantastycznie wysportowani, cielesność była przeźroczysta, funkcjonalna, pozaseksualna, poddana woli. Gdy potem znalazłam się w zwykłym liceum, koleżanki i koledzy na wuefie wydawali mi się obli jak robaki. Straszni, niesprawni, ociężali. Dla mnie sprawność fizyczna była czymś naturalnym. Podobnie jak transgresja płci. W szkole baletowej wciąż oglądałam chłopców i dziewczynki prawie na golasa i były to oglądy całkiem pozapłciowe. Ciało stanowiło nasze narzędzie pracy. Ciągle dotykaliśmy się, korygując ustawienie nóg, ramion, szyi, ruchy ciała. To uczy otwartości na ciało i tego, że na świecie są nie tylko prawdziwi mężczyźni i prawdziwe kobiety. Wśród ludzi baletu było trochę homoseksualistów, ale znacznie mniej, niż się powszechnie uważa. Tu nie chodzi zresztą o orientację seksualną czy jakąś tolerancję wobec odmienności, że przywykłam do homoseksualizmu przez przebywanie z tancerzami… Nie, to coś innego. Kiedy tak się „siedzi w ciele”, to widać, ile możliwości i metamorfoz ono w sobie posiada, że ta sztywność heteroseksualnych ról jest fikcją, bo ciało jest pełne potencji, otwarte dla transgresji, elastyczne, to ono „dobiera sobie seksualność” lub ją odrzuca. W moim przypadku baletowe doświadczenie z ciałem okazało się nie tylko punktem wyjścia dla tolerancji seksualnej, ale również otwarciem na eksperymenty i studia queer. No, jednym słowem, z dzisiejszego punktu widzenia szkoła baletowa była fajnym doświadczeniem, choć muszę się przyznać, że prawie codziennie chciałam wyskoczyć przez okno.

Wyskoczyć przez okno?

To był jedyny okres w moim życiu, kiedy miałam ochotę skończyć ze swoim życiem. Wyskoczyć przez okno i spokojnie spocząć na bruku ulicy Moliera.

Dlaczego?

Ze zmęczenia. Z dzikiego, straszliwego zmęczenia. Forsowność ćwiczeń na zajęciach „przy drążku” jest taka, że robi się niedobrze ze zmęczenia, ale nie można przestać, bo dostaje się kijem bambusowym. W każdym razie ja dostawałam, bo miałam bezkompromisową rosyjską nauczycielkę. Maksymalny wysiłek i ból. Po „drążku” następuje „środek”, po „środku” „skoki”, po „skokach” „pointy”. Potem wylewa się krew z baletek. Po powrocie do domu nie miałam już na nic ani siły, ani ochoty. Jeśli ktoś zadaje mi intymne pytanie, czy chciałam kiedyś umrzeć, to mówię: „Tak, po »drążku«”. I nikt tego nie rozumie. Wiele lat temu, jako wykładowca filozofii miałam grupę na polonistyce, która zaproponowała, że sama poprowadzi zajęcia z Alberta Camusa. To była świetna grupa. Były tam takie osoby jak Aneta Górnicka czy Agata Araszkiewicz. Prowadzące poprosiły grupę, żeby podzieliła się na dwie części. Po lewej mieli usiąść ci, którzy chociaż raz w życiu chcieli popełnić samobójstwo, po prawej ci, którzy nigdy nie mieli takiej pokusy. Wiedziałam, co mnie czeka, kiedy usiądę po prawej stronie sali, ale pomyślałam sobie, że muszę być szczera; przecież jeśli opowiem historię „drążka”, nikt w nią nie uwierzy albo nie potraktuje jej poważnie. A poza drążkiem na samobójstwo nigdy nie miałam ochoty. Usiadłam po prawej stronie. Jako jedyna. Wtedy prowadzące odsłoniły cytat z Camusa, że ktoś, kto nie próbował popełnić samobójstwa, nie jest człowiekiem. Okazałam się nieczłowiekiem, ale nie ujawniłam moim studentom, że jako dziewczynka w szkole baletowej miałam ochotę wyskoczyć przez okno. Bo co to za powód do samobójstwa?!

Zaletą szkoły było chyba jednak to, że się pani w życiu wytańczyła.

Taniec to był mój sposób na życie. Jak tylko usłyszałam muzykę, nie mogłam usiedzieć na miejscu. Pamiętam kolonie w Biskupinie, na które pojechałam, będąc już w szkole baletowej. Oczywiście byłam nieszczęśliwa. Bo grupa, bo starsze dziewczyny. Na samym początku zorganizowano dyskotekę. Dziewczyny siadły pod jedną ścianą sali gimnastycznej, chłopcy pod drugą. Zagrali chyba trzecią piosenkę i nikt nie tańczył z powodu tych wstydów, czy jak tam się to wtedy nazywało. Wtedy ja wstałam, podeszłam do każdego chłopca po kolei, a było ich z sześćdziesięciu, i każdemu podałam rękę, mówiąc: „Nazywam się Magda. Czy możemy zatańczyć?”. Uznali chyba, że jestem nienormalna, ale co się wytańczyłam, to moje. Tańczyłam wszędzie, zawsze, na plaży, w lesie, na dyskotekach, sama w domu…

Mąż dobrze tańczy?

Jak się pani zapyta innych kobiet, to powiedzą, że tak. Ja miałam zawsze wysokie wymagania, kiedy chciałam zatańczyć, zapraszałam kolegów z baletowej lub kilku sprawdzonych facetów, co do których miałam pewność, że przy jakimś wyrafinowanym pas nie upuszczą mnie na ziemię. Krzyś, mój mąż, do nich nie należał. Nie żeby mnie na tę ziemię puszczał, ale Krzyś nie był od tańca. To inna epoka.

Nadal lubi pani tańczyć?

Już nie. Każda rzecz ma swój czas. Ja przez dwadzieścia lat tańczyłam i się wytańczyłam. Koniec. Niedawno Robert Biedroń ściągnął mnie do Rzeszowa, bo założył fundację podkarpacką wspierającą społeczeństwo obywatelskie. Było tam kilka spotkań. Mówiliśmy o zaangażowaniu, kapitale społecznym. Dobre rozmowy. Wieczorem, chcąc mnie rozerwać, Robert zaprosił mnie do klubu gejowskiego. Taki klub de facto w Rzeszowie nie istnieje, ale raz na jakiś czas homoseksualiści z całego Podkarpacia zjeżdżają się, by razem potańczyć. Dawno nie byłam w żadnym klubie, a tam co chwila podchodził do mnie ktoś, prosząc do tańca, chyba głównie z powodu zasług, jakie mam dla tego środowiska, lub nadziei, że będę ich wspierała. Była świetna muzyka, alkohol jak za czasów studenckich, a ja odmawiałam, mimo że geje znacznie lepiej tańczą niż macho. Bo nagle poczułam, że już się w życiu natańczyłam. Przeszło mi. Koniec z tańcem.

Jak wojowniczka o prawa dla homoseksualistów odmawia tańca gejom?

Wiek! Droga pani redaktor – wiek! Mówię: „Chłopcze, dwadzieścia lat temu – chętnie, ale teraz, pozwól, że porozmawiamy o polityce”. Poza tym geje i lesbijki w tym klubie mieli tak naprawdę inne rzeczy w głowie. Jak się jest homoseksualistą na prowincji, to marzy się o spotkaniu takich samych ludzi. Nawiązać kontakt, zakochać się, wymienić adresy, umówić się – to jest cel. Posiedziałam w tym klubie ze dwie godziny i poszłam. Strasznie dużo palili. Następnego dnia miałam kolejny egzotyczny dzień. Przyjechał po mnie pewien poseł PiS i zabrał do swojego sierocińca. Wsiedliśmy do samochodu, poseł odmówił dwie modlitwy i ruszyliśmy w drogę. Po zatrzymaniu się znów się modlił, i w swoim sierocińcu też się modlił. Nie mówię tego z ironią, lecz z podziwem. Okazał się rzadkim przypadkiem autentycznego katolika. Z wiarą, pasją, uznaniem, a nawet entuzjazmem dla pewnych wartości. Bez hipokryzji i działań na pokaz. Był równie autentyczny i szczery jak homoseksualiści poprzedniego wieczoru. Dwa światy tak od siebie odległe, a jakoś podobne.

Po co panią zabrał do tych domów dziecka?

Żeby się pochwalić, bo zrobił świetną robotę. Wyremontował jakieś zabytkowe, piękne obiekty, założył sierociniec. Bez reszty poświęcił się pracy społecznej. „Jego dzieci” były bardzo fajne, choć wychowywane niezwykle tradycyjnie. Widząc jego zaangażowanie (a tak go w Polsce mamy mało!), moje serce się radowało. Tylko ostentacyjna religijność wprawiła mnie w zdumienie. Pierwszy raz widziałam coś takiego od czasu moich wakacji spędzanych na wsi z dziadkami i chrzestnym, który był bardzo bogobojnym człowiekiem.

Nigdy nie miała pani potrzeby modlitwy?

Nigdy. Choć mnie jej uczono. Pamiętam, jak na wsi przed nocą wszyscy, cała rodzina klęczała przed obrazem Matki Boskiej i się modliła. Modlitwy znałam, czasem żeby zrobić przyjemność babci, modliłam się, ale to było jak mówienie wiersza na pamięć. Wiem, że kiedy człowiek znajduje się w jakiejś tragicznej sytuacji, ma spontaniczną potrzebę modlitwy, dla ukojenia, obudzenia nadziei. Ja nie mam. Jestem na wskroś racjonalna. Wolę budować mój świat na rozumieniu niż na wierze. Wolę poznawać, niż się modlić. Szukać pomocy, niż liczyć na cud. Nie rozumiem pielgrzymek. W Lourdes doznałam szoku, zostałam przytłoczona zalewem irracjonalności. Z więcej też niż ze zdziwieniem obserwuję podawane przez prasę „fakty” o cudzie dokonanym przez Jana Pawła II, co stało się podstawą jego beatyfikacji, i z jeszcze większym zdziwieniem będę obserwowała walki relikwiowe, zwłaszcza o relikwie „pierwszego stopnia”. I nie rozumiem, jak katolików może „brzydzić” homoseksualizm, a nie brzydzi ich to darcie martwego „świętego” ciała na kawałki w oczekiwaniu na kolejne cuda, które ta martwa tkanka ma sprawić.

Powiedziała pani, że decydujący wpływ na pani religijność miała pierwsza przyjaźń z Żydówką, która nie mogła chodzić na lekcje religii. Decydujący w jakim sensie?

W bardzo prostym. Takim, że nigdy nie poszłam na tę religię. Gdybym nie przyjaźniła się z Hanią, pewnie z ciekawości spróbowałabym pójść z innymi dziećmi z klasy. Może nawet by mnie to wciągnęło? To był pierwszy i ostatni raz w moim życiu, gdy problem religii był traktowany przeze mnie jako przedmiot wyboru.

Nawet w okresie „burzy i naporu”? Młodzieńczych poszukiwań sensu życia, siły sprawczej?

Jestem pewna, że nie miałam takiego okresu. Moja mama chyba by to poświadczyła. Żadnej „burzy”, żadnego „naporu”. A co do sensu życia – to czytałam poezję, filozofów i kochałam się w różnych chłopcach. Pisałam o miłości, nieskończoności. No, jednym słowem – niegroźne banały. Przez wiele lat zamiast szlifowania dyscypliny intelektualnej grzęzłam w jakimś sentymentalizmie. Ta przypadłość częściej dotyka dziewczynki.

Wielu młodych ludzi w okresie dorastania chodzi na oazy albo przeciwnie – wyniesioną z domu religijność odrzuca, poszukuje jej w innych Kościołach.

W stanie wojennym, okresie marazmu, mój przyjaciel Jacek Dobrowolski zachęcał mnie i mojego męża do buddyzmu. Próbowałam medytacji, ale nie udało mi się zrozumieć, o co w tym chodzi. Cały czas miałam poczucie, że tracę czas, w którym mogłabym przeczytać książkę albo zrobić coś pożytecznego. Może to jest jakaś skaza, ale nie mam potrzeby religijnych przeżyć. Nie mam też potrzeby, by moja „dusza się ku czemuś wyzwalała”, bo nie wierzę w duszę. Nie chcę też, by mój „umysł się oczyszczał”, bo nie po to go latami zapełniałam, by się tej zawartości lekkomyślnie pozbywać. Może jestem tępa, prymitywna, ale do niczego religia nie jest mi potrzebna. Teologia – to co innego. Ona mnie pasjonuje, ale liturgia – nie. Nigdy na przykład nie pojęłam roli Baranka Bożego, nie zrozumiałam konieczności picia krwi i spożywania ciała, padania na kolana, a przede wszystkim niezwykłości Jezusa Chrystusa i nadzwyczajności jego cierpienia, tyluż ludzi znajdujących się w gorszym niż on położeniu cierpiało bez nadziei na zmartwychwstanie. Dlaczego skupiać się akurat na Jezusie? Spowiedź traktuję jako łatwiznę, wymiganie się od odpowiedzialności. Zresztą ze spowiedzią musi być jak z modlitwą: jedna na tysiąc jest autentyczna i wykracza poza powierzchowny rytuał. Drażni mnie też patriarchalizm tej religii, ale to akurat cecha typowa dla wszelkich wielkich religii. Ich funkcją jest utrzymywanie politycznego i społecznego status quo, czyli patriarchalizmu. A co do buntu, ani religijnego ani tak zwanego młodzieńczego nie przeszłam. Nie paliłam papierosów, nie piłam alkoholu, nie uciekałam z domu, w życiu nie byłam na wagarach, nie próbowałam żadnych narkotyków, nie wdawałam się w uliczne burdy, nie malowałam sobie włosów, nie obcinałam się na łyso. Nawet uszu nie mam przedziurawionych. No i żadnych tatuaży, brzydzę się nimi. Jednym słowem – nuda.


Ta straszna Środa?

Подняться наверх