Читать книгу Dobra córka - Alexandra Burt - Страница 9
Rozdział pierwszy
ОглавлениеDahlia
Wszystko zaczęło się od świerszczy.
Moja matka za każdym razem wymiata je z werandy, lecz na próżno. Mnożą się w postępie geometrycznym. „Panoszą się tu”, powtarza matka melodramatycznie i spryskuje preparatem o zapachu cytrynowym wszystkie zakamarki i każdą szczelinę, aż w końcu sztuczny zapach cytryny przesyca jej teksański bungalow i staje się częścią naszego życia, podobnie jak paskudne pudła w jej pokoju, których przez lata nie zdołała rozpakować.
Kwiecień i maj przynoszą duże deszcze, a wraz z nimi pojawia się jeszcze więcej świerszczy. W czerwcu ganek jest pokryty dziwacznymi istotami pełznącymi po drewnianych słupkach do poziomej belki pod daszkiem, tylko po to, by spaść na podłogę werandy. W lipcu matka jest przekonana, że jakaś chmara świerszczy natrafi na ceglane ściany bungalowu i odkryje dziurki i pęknięcia. „W końcu najadą na dom”, mówi.
Tłumaczę, że w zeszłym roku były żaby, rok wcześniej komarnice, a przedtem – nie pamiętam, lecz coś naprędce wymyślam – stonka ziemniaczana.
– W przyszłym roku będzie coś innego. Uspokój się – mówię, lecz to nic nie daje.
– Po prostu nie mogę znieść tych świerszczy – odpowiada i z każdym machnięciem szczotką popada w coraz większą irytację.
– Pójdę pobiegać. Jak wrócę, coś wymyślę – obiecuję, czując ogarniające mnie zniecierpliwienie.
W ostatnich miesiącach osiągnęłam mistrzostwo w unikaniu utarczek, ale im lepiej mi szło, tym mocniej matka dramatyzowała. Świat zawsze kręci się wokół niej, liczy się wyłącznie jej zdanie, nie trafiają do niej żadne tłumaczenia oprócz tych, które mają sens dla niej i tylko dla niej.
Schodzę z werandy i rozciągam łydki, matka jednak nie ustępuje, chce kontynuować rozmowę o świerszczach.
– Nienawidzę dźwięku, który wydają – mówi i wychodzi za mną na ulicę.
– Jakiego dźwięku? – pytam. Jeśli zostanę trochę dłużej, zrobi się za gorąco na bieganie.
– Jakby ktoś drapał gwoździami po twardym drewnie – wyjaśnia i przyciska rękę do ucha, próbując pokazać, że fale dźwięku wpadają prosto do środka. – Nie rozumiesz, Dahlio… – Przerywa, jakby właśnie przydarzyło jej się coś ważnego. – Chrzęszczą, gdy się na nie nastąpi. Ale przynajmniej dzięki temu nikt nie wejdzie niezauważony – dodaje. Robi wrażenie przekonanej, że rzuciła niezwykle odkrywczą uwagę.
– Wezwę kogoś do dezynsekcji – obiecuję i wybiegam, zanim matka zdąży jeszcze coś powiedzieć.
Żałuję powrotu do Aurory.
Kilka miesięcy temu stałam przed drzwiami jej domu i miałam wrażenie, że nic się tu nie zmieniło – te same przekrzywione lampy solarne, wbite przed piętnastu laty w spękaną ziemię i trwające niczym latarnie uliczne. Te same bure zasłony, łuszcząca się farba, brak dzwonka u drzwi. Zapukałam, matka otworzyła. Gdy się obejmowałyśmy, wyczułam wahanie. Byłam do tego przyzwyczajona. Wciąż wyglądała doskonale – w sukience i makijażu, bez jednego siwego włosa – lecz wydawała się ponura i podminowana, rzadko widywano ją bez papierosa w dłoni. A teraz popadła w obsesję na punkcie świerszczy.
Wybiegam z osiedla, w którym mieszka matka, i ruszam wiejską drogą w stronę lasów. Jest lipiec, słońce, godzinę temu pomarańczowe, zaraz zrobi się oślepiająco żółte. Jeszcze godzina i wszystko będzie się gotowało.
Po jakichś trzech kilometrach biegu dociera do mnie, że nie rozciągnęłam mięśni wystarczająco dobrze. Za lewym kolanem nadal czuję lekkie pieczenie, pozostałość po starym urazie, który ostatnio znów dawał o sobie znać. Gdy docieram na szczyt wzgórza prowadzącego do lasu, zatrzymuję się. Z rękoma na biodrach próbuję złapać oddech. Gorąco daje mi się we znaki, słońce pali skórę i świeci prosto w oczy. Ignoruję rojące się wokół mnie nieznośne owady, wycieram tylko pot spływający po plecach. Przyglądam się nieznanej linii drzew po prawej stronie – czy wcześniej ich nie zauważyłam, czy może obfite deszcze występujące w Północnym Teksasie w ostatnich kilku miesiącach zmieniły roślinność? – i tęsknię za cieniem, w którym będę mogła rozciągnąć nogę.
Przemykam pomiędzy drzewa i jestem w lesie, gdzie temperatura mocno spada. Prażące słońce traci swą moc, powietrze robi się wilgotne i parne. Zaskakuje mnie piękno tego lasu. To nie tylko skupisko drzew, są tu także ścieżki prowadzące do czegoś, co wygląda jak starożytne miasta drzew; niektóre z nich wciąż stoją, po innych pozostały tylko szkielety. Sprężyste podłoże z liści i kawałków zbutwiałego drewna na czarnej, wilgotnej ziemi przynosi moim stopom ulgę.
Biegnę ścieżką dla jeleni, gałązki jeżyn wczepiają się w siateczkę na moich reebokach. Opieram się dłońmi o sękaty teksański dąb, aby rozciągnąć mięśnie łydek. Kora jest szorstka, zostawia bolesne odciski na moich dłoniach. Pieczenie w nogach ustępuje, a gdy pochylam się, by zdjąć jeżyny z butów, kątem oka dostrzegam w ziemi coś w kształcie półksiężyca, co przypomina czubek zagrzebanego buta. Obok widać plamkę czerwieni w odcieniu bliskim szkarłatu. Nie rozumiem, co właściwie widzę. Czuję się tak, jakby mój mózg próbował wpasować sześcienną kostkę w okrągły otwór.
Robię krok i dociera do mnie, że czerwona plamka to paznokieć z obwódką brudu, leżący wśród liści, kawałków kory i gałęzi. Blada dłoń o paznokciach w lubianym przez nastolatki kolorze o głupawej nazwie w stylu „cajuńska krewetka”. Ręka jest nieruchoma, po prostu tam leży, goła i bezradna niczym dziwny intruz naruszający układ warstw poszycia lasu.
Przyglądam się ziemi. Połyskuje na niej coś srebrnego – może moneta, większa niż dziesięciocentówka, ale mniejsza od pięciocentówki. Słońce pada prosto na nią, dlatego od razu ją zauważyłam. Błyszczy, jakby chciała zostać znaleziona. Ta ręka i ten błysk wśród brązów i zieleni lasu muszą być wytworem mojego mózgu, niedotlenionego po długim biegu.
Nachylam się, żeby spojrzeć z bliska. Patrzą na mnie oczy otoczone warstwą gąbczastych igieł sosnowych.
Sześcienna kostka wciąż nie pasuje do okrągłego otworu. Zmętniałe oczy wpatrują się w coś ponad wysokimi jak kolumny w katedrze drzewami. Powieki lekko trzepocą.
A potem ręka się porusza.
Biegnij.
Moje ciało posłusznie zrywa się do biegu. Dziesięć kroków i potykam się, tracę równowagę i przewracam się na ziemię, na lewe ramię. Staczam się po zboczu wzgórza, ostre gałęzie ranią mi skórę. Spadam i spadam, tak obolała, że nie potrafię się zatrzymać. W końcu mi się to udaje, a wówczas dopada mnie gwałtowny ból między oczami. Zapadam w ciemność.
Gdy dochodzę do siebie, wokół panuje cisza, słyszę tylko bicie swojego serca. Przełykam wodę. Tonę. W głowie mi dudni, daję radę jednak trochę unieść się na rękach. Leżę w strumieniu, twarzą do dołu. Przed oczami staje mi obraz dłoni. Musiałam się pomylić, mówię do siebie.
Łapię oddech, otrząsam się i klękam, czując, że palą mnie ramię, twarz i szyja. Cała drżę, jakby przebiegały przeze mnie iskry elektryczne. W nozdrza uderza mnie zapach czegoś… nieprzyjemnego… niepasującego do lasu pełnego świeżej zieleni. Zapach jest mdląco słodki, przez chwilę nikły, a potem wyraźny. Coś kapie mi na kolana – ciepłe krople rozpryskują się na moich nagich udach – i nagle dociera do mnie, że z nosa leci mi krew. Moje drżące ręce są całe we krwi.
Pogrzebane ciało, mówię do siebie w myślach, jakbym w końcu rozwiązała zagadkę, nad którą przez chwilę się zastanawiałam. W głowie mam zupełny zamęt. Coraz mocniej czuję zapach ziemi i zbutwiałych liści, powietrze robi się gęste. Popadam w jakąś paranoję, wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Nie, nie wydaje mi się, wiem, że ktoś mnie obserwuje.
Przyglądam się drzewom dookoła. Jestem pewna, że ktoś na mnie poluje. Raz po raz wyrywa mi się z piersi cichy szloch.
Nic nie widzę, nic na to nie wskazuje, ale wiem, mówi mi to intuicja. Dostrzegam wąską ścieżkę wśród splątanych korzeni. Biegnij, powtarzam sobie, a moje ciało jak zawsze słucha.
Docieram do drogi i macham na ciężarówkę pełną mężczyzn w kombinezonach. Z samochodu wystaje wielka drabina z plamami farby. Krzyczę, pokazując linię drzew, a mężczyźni ruszają w tamtym kierunku.
Jeden z nich zostaje w tyle i mówi do mnie po hiszpańsku, ale ja nie rozumiem.
*
Czuję się tak, jakbym podróżowała wehikułem czasu. Pamiętam dobrze tę klinikę – trzykondygnacyjny budynek, stary i brzydki, tanie wykładziny, zdezelowane automaty telefoniczne na obitych płótnem ścianach.
Przypominam sobie oddział pomocy doraźnej, każde zapalenie gardła, gorączkę, która nie chciała spaść, każdą skręconą kostkę, ranę wymagającą szycia – wszystko to kończyło się kłótnią z pielęgniarkami i administracją. Matka odmawiała podpisania papierów, podania jakiejkolwiek informacji oprócz naszych imion i nazwiska.
Gdzieś w środku jestem wściekła na matkę i wolałabym mieć krótką pamięć. Pamiętam jednak jej grzechy, jeden po drugim, ze wszystkimi szczegółami. Wspomnienia czekają w pogotowiu, a ostatnio wiele z nich wróciło do mnie i żadne nie było przyjemne. Teraz pamięć przywołuje tylko obraz, zapach, mgliste wspomnienie, ale tama zaczyna pękać. Obrazy z przeszłości zaczynają mnie zalewać, bezlitosne w swej klarowności.
Mówi się – zbadałam tę kwestię – że ludzie są zaprogramowani na przechowywanie złych wspomnień, to kwestia przetrwania.
„Przetrwanie; przeżycie w niesprzyjających lub niezwykłych warunkach”.
El Paso, Teksas, 1987 rok
Opuszczam szybę w samochodzie, aby wpuścić do środka noc. Słyszę ciężarówki pozostawione na biegu jałowym. Wsłuchuję się w warkot ich silników, obserwuję, jak manewrują, wjeżdżają na parking i z niego wyjeżdżają. Syczą i piszczą, czasami silniki milkną. Z kabin wyskakują mężczyźni.
– To ich dom na kółkach – mówi matka.
Mój dom jest na tylnym siedzeniu samochodu. Stamtąd obserwuję nieustanny ruch ciężarówek i ludzi. Układam sobie właśnie poduszki i koce. Nauczyłam się to robić. Mam leżeć schowana pod tymi kocami.
– To tylko zabawa – zapewnia matka. Nikt więc nie wie, że tam jestem.
Słucham radia z ciężarówki, dopóki nie zaczyna trzeszczeć, potem wszystko milknie. Spod koców dociera do mnie głos matki rozmawiającej z kierowcami.
– Widziałem czarnego psa, więc zjechałem na pobocze – oznajmia jeden z mężczyzn.
Boję się czarnego psa. Od czasu do czasu zerkam na drogę, spodziewając się, że zwierzę stanie pośrodku, będzie się śliniło i szczerzyło zęby.
Rozkładam kredki na siedzeniu. Gdy kończy mi się papier, przerzucam swoje rysunki i w końcu znajduję czystą stronę.
Myjemy się w umywalce w pobliskim budynku. Podłoga jest zimna, moje bose stopy zostawiają wilgotne, brudne ślady na białych płytkach. Wiercę się i podryguję, żeby szybko wydostać się z tego zimna, od którego dostaję gęsiej skórki.
– Czy czarny pies przyjdzie po mnie? – pytam matkę.
Śmieje się tylko.
– Czarnego psa tak naprawdę nie ma. Pojawia się wtedy, gdy jedzie się zbyt długo i człowiek zaczyna widzieć zjawy. To wszystko.
Znam to uczucie, gdy widzi się rzeczy, których nie ma. W każdym razie będę miała oko na czarnego psa. Na wszelki wypadek.
Mama wychodzi, a gdy wraca, pachnie jedzeniem. Daje mi pączka, zjadam go w samochodzie. Rozsypuję wszędzie cukier puder, ale mamie to chyba nie przeszkadza.
Te dni wydają się nierealne. Zupełnie jakbym podróżowała we śnie. Gdy się budzę, jestem w innym miejscu, ale wciąż w samochodzie.
Kocham ten samochód. Są tu wszystkie moje zabawki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.