Читать книгу Dom ptaków - Alicja Oczko - Страница 7
Оглавление1900
– Spójrz, Lennie.
Tata trzyma coś w ręce. Biegnę do niego.
– Sikoreczka?
– Modraszka. Wypadła z gniazda, znalazłem ją pod jednym z buków przy szkole dla dziewcząt. A raczej Peter ją znalazł.
Peter merda ogonem, bo usłyszał swoje imię.
– Potrzymaj ją na chwilę, to wezmę pudełko.
Piórka – jeszcze nigdy nie czułam czegoś tak delikatnego. Układam dłonie w miseczkę, gniazdko, i podnoszę do ust. Całuję ptaszynkę. Taka miękka! Taka niebieska ta główka! Stworzonko się porusza, lekko otrząsa, ogarnia mnie strach, ale trzymam dłonie mocno złączone.
– Włóż ją tutaj. Bardzo ostrożnie.
Tata przyniósł z gabinetu pudełko, na dnie leży stary szal.
Wsuwam do niego złączone dłonie, dopóki nie poczuję dna pudełka, wtedy je otwieram, powoli.
– Świetnie. To teraz pójdziemy po coś do jedzenia.
Bierze mnie za rękę. Olive, Kings i Duds są w szkole, mnie mama jeszcze nie pozwala, a teraz mam szczęście. Teraz wreszcie mam szczęście.
– Floor? – Tata wsuwa głowę do pokoju mamy. – Idę z Lennie po tatara dla sikorki.
– Nazywajże to dziecko po prostu Gwendolen. Nie musisz pracować?
Głos matki brzmi lżej niż przez ostatnie dni. Może nie boli jej już głowa.
Tata bagatelizuje pytanie.
– Podejdź, Gwendolen.
Z niechęcią wchodzę do ciemnego pokoju. Pachnie snem i czymś jeszcze, czymś starym. Matka poprawia mi sukienkę, potem przyciska mnie do siebie. To ona tak pachnie. Kiedy mnie puszcza, szybko biegnę do ojca, który czeka na zewnątrz.
Podskakując, idę szeroką ulicą tak wolno, że trzymam się dokładnie obok niego.
– Dokąd idziemy?
– Najpierw do rzeźnika, a potem do pana Volta.
Podskakuję coraz wyżej, jestem w tym naprawdę dobra. Stawiam stopy dokładnie w tym samym momencie co tata. Pa-dam, pa-dam, kopyta półkonia.
U rzeźnika Peter musi zaczekać na zewnątrz. Siada, już o tym wie. Głaszczę go po białym kołnierzyku, po czym szybko wbiegam za tatą do środka.
– Poproszę ładny kawałek tatara. To dla modraszki, więc nie musi być duży.
Gruby James nie zawsze pracuje w masarni, tylko wtedy, gdy nie ma samego pana Johnsona. Jest dość powolny i nie daje plasterka kiełbasy.
– Dziękuję. Czy mogę do tego prosić o plasterek kiełbasy?
Gruby James wzrusza ramionami, odwraca się, żeby odkroić wędliny. Ojciec puszcza do mnie oko. Na zewnątrz dzieli plasterek na pół, jedna połówka dla Petera, druga dla mnie.
Pan Volt sprzedaje różne rzeczy. Jego jedno oko znajduje się trochę niżej niż drugie, jest też wybałuszone. Duds powiedział, że ktoś go mocno uderzył, wyskoczyło mu z głowy i już nie wróciło na swoje miejsce, a Olive twierdzi, że pan Volt na to oko nie widzi, ale zawsze nim na mnie patrzy, jakby mnie jak najbardziej widział, jakby właśnie widział więcej rzeczy, których inni ludzie nie dostrzegają.
– Dzień dobry, panie Howard, dzień dobry, panienko. Czym mogę służyć?
– Trochę nasion dla ptaków poproszę, dla modraszki.
– Uniwersalny pokarm. Ile?
Zdejmuje puszkę z górnej półki i sięga po papierową torebkę.
– Dopóki mała znowu nie zacznie latać.
Cały sklep jest zastawiony puszkami, a w rogu znajduje się szkielet. Podchodzę do niego, dotykam kości, wzdrygam się, gdy się porusza.
– O tak, uważaj – mówi pan Volt. – Czasem nagle duch w niego wstępuje.
– Ile płacę? – pyta ojciec.
– Ach, za taką ilość nie warto liczyć. Panienko?
Podchodzę do lady.
– Pająk czy żuk?
– Żuk.
Z jednego ze słoików pod ladą wyjmuje dla mnie smakołyk, zielono-czerwony, w kształcie żuka.
– Dziękuję panu.
Kłaniam się tak, jak ćwiczyłam z Olive.
– Pięknie.
Peter biegnie przed nami w drodze do domu. Smakołyk jest miękki i bardzo słodki. Wyjmuję go z buzi, żeby sprawdzić, czy ma jeszcze ten sam kształt. Żuk stał się miękką grudką. Żuczkiem grudkożuczkiem.
Tessa otwiera drzwi dokładnie w chwili, gdy przed nimi stajemy. Mijam ją, biegnąc wysokim korytarzem do pokoju, w którym na stole nadal stoi pudełko z modraszką.
– Jeszcze żyje.
– Świetnie. No, to do dzieła. Która jest teraz?
Podchodzę do zegara na parapecie.
– Trzecia.
– Dokładnie trzecia?
– Prawie dokładnie. Minuta, nie, dwie minuty po trzeciej.
– Czyli prawie dokładnie. Słuchaj uważnie: musimy tego ptaszka karmić co godzinę.
Ojciec robi malutką kuleczkę z tatara, małym palcem wsuwa ją do ptasiego gardełka. Ptak przełyka. Wydaję cichy okrzyk radości.
– Potem zrobię mieszankę ziaren z tatarem, rozdrobnioną, z wodą. I karmienie. Jeżeli ptaszek jutro jeszcze tu będzie, to też możesz spróbować.
Podaje modraszce jeszcze jedną kuleczkę, i jeszcze jedną, aż ta ma dość. Palce ojca są długie i zręczne. Przyglądam się uważnie z bardzo bliska, żebym jutro też potrafiła.
– Poproś Kokkie o jakąś szmatkę, mam wrażenie, że maleństwu jest zimno.
– Mogę go też potrzymać?
Ojciec kręci głową. Biegnę do kuchni.
– Kokkie, Kokkie, mamy sikorkę. Masz może jakąś szmatkę? Jest jej zimno.
Przeskakuję z lewej nogi na prawą, z prawej na lewą.
– Dziecko, uspokój się. – Gosposia podnosi się, stękając. – Nie krzycz tak, twoja mama źle się czuje. Chodź.
Schodzę za nią wąskimi stromymi schodkami do piwnicy – małe kroczki, moja ręka na wilgotnej ścianie.
– Jak jutro będzie jeszcze żyła, będę mogła ją nakarmić.
Kokkie chrząka, wyjmuje szmatkę z otwartej szafy przy tylnej ścianie. Biorę ją od niej.
– Idź ostrożnie, dobrze? – woła za mną.
Jestem już prawie na górze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki