Читать книгу Nie wiem, jak ona to robi - Allison Pearson - Страница 11

1 DOM

Оглавление

1.27. Co ja tu robię? Czy ktoś byłby mi to łaskaw powiedzieć? Nie, nie w tej kuchni, co ja robię na tym świecie. Głucha noc, dzisiaj w przedszkolu jest koncert kolęd, a ja modeluję babeczki z leguminą. Chwileczkę, żebyśmy się dobrze zrozumieli – ja deformuję babeczki z leguminą, a to czynność wymagająca o wiele większego skupienia i finezji.

Wyrzucam do kubła na śmieci luksusowe opakowanie ze sklepu Sainsbury, wydłubuję babeczki z foliowych foremek, kładę kolejno na desce do krojenia i postukuję wałkiem w ich niewinne, umączone buźki. To nie takie proste, jak by się z pozoru mogło wydawać. Jeśli uderzyć za mocno, babeczka się rozkruszy, rozciapcia i wypłynie z niej całe nadzienie. Ale zdecydowanym uderzeniem z umiarkowaną siłą – taką, jaka wystarcza do rozgniecenia małego żuczka – można zapoczątkować proces swoistej erozji i nadać babeczce miły dla oka wygląd ciastka domowego wypieku. I to właśnie robię. Dom to oaza miłości i rodzinnego ciepła. W domu dobra matka piecze dla swoich dzieci.

A wszystko za sprawą listu, który dziesięć dni temu przyniosła z przedszkola Emily, listu przypiętego teraz magnesikiem do drzwiczek lodówki, listu z prośbą do rodziców, żeby w miarę możliwości wnieśli swój wkład w przygotowanie stosownych świątecznych przekąsek na gwiazdkowe przyjęcie, które tradycyjnie odbywa się po kolędach. List jest wydrukowany jagodowym tuszem, a u dołu, obok podpisu panny Empson, widnieje skromnie uśmiechnięty bałwanek w garnku z uchami na głowie. Ale nie dajcie się zwieść pozornie lekkiemu tonowi prośby ani rządkowi radosnych wykrzykniczków!!! O, nie. Listy z przedszkola pisane są szyfrem, szyfrem tak przebiegle wplecionym w tekst, że odcyfrować go potrafi jedynie centrala kontrwywiadu albo matka, której poczucie winy spędza sen z powiek.

Weźmy na przykład słowo „rodzice”. Pisząc „rodzice”, przedszkole tak naprawdę ma na myśli tylko i wyłącznie matki. (Czy ojciec dysponujący żoną czyta kiedykolwiek listy z przedszkola? Teoretycznie jest to chyba możliwe, ale jeśli nawet zdarzy mu się jakiś przeczytać, to poniewczasie i, dajmy na to, zaproszenie na przedszkolne przyjęcie jest już o dobre dziesięć dni przeterminowane). A „w miarę możliwości”? W miarę możliwości w nauczycielskim slangu znaczy: „Pod groźbą kary śmierci i/lub nieprzyjęcia twojego dziecka do szkoły podstawowej, którą dla niego wybierzesz”. Co do „stosownych świątecznych przekąsek”, to zdecydowanie nie mogą to być gotowe dania zakupione przez leniwą lawirantkę w supermarkecie.

Skąd to wiem? Bo po dziś dzień pamiętam spojrzenia, jakie podczas obchodów Święta Plonów w siedemdziesiątym czwartym roku wymieniły między sobą moja matka z panią Friedą Davis, kiedy chłopczyk w wypłowiałej zielonej kurtce podszedł do ołtarza z dwiema puszkami konserwowych brzoskwiń w pudełku po butach. Te spojrzenia wryły mi się w pamięć. Mówiły: cóż to za żałosna flądra śmie dziękować Bogu za jego hojne dary blaszankami ze sklepiku na rogu, skoro naszemu Panu należy się co najmniej wyściełany celofanem kosz świeżutkich owoców. Albo wyplatany chleb. Chleb Friedy Davis, niesiony uroczyście przez cały kościół przez jej bliźniaczki, spleciony był ciaśniutko, jak warkocze hożej Niemki.

– Widzisz, Katharine – wyjaśniła mi później pani Davis, pociągając potępiająco nosem nad herbatnikami – są matki, które potrafią zadać sobie trochę trudu, takie jak twoja mamusia albo ja. I są osoby, którym… – kolejne przeciągłe pociągnięcie nosem – …zwyczajnie się nie chce.

Wiedziałam, naturalnie, o jakie osoby jej chodzi. O Kobiety, Które Chodzą Na Skróty. Już w roku siedemdziesiątym czwartym zaczynano nazywać tak pogardliwie matki, które pracowały zawodowo. Kobiety, które do żakietów nosiły spodnie, a podobno nawet pozwalały oglądać swoim dzieciom telewizję, kiedy było jeszcze widno. Opinia wyrodnych matek przylgnęła do tych osobniczek jak kurz do ich lambrekinów.

I tak, zanim jeszcze dorosłam na tyle, by zrozumieć, co to znaczy być kobietą, wiedziałam już, że kobiety dzielą się na dwa rodzaje: na wzorowe matki – pełne poświęcenia wytwórczynie szarlotek i strażniczki domowego ogniska – oraz na te drugie. Teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat, nie mam najmniejszych wątpliwości, do którego rodzaju się zaliczam, i chyba dlatego właśnie dzisiaj, 13 grudnia nad ranem, siedzę w kuchni i tłukę wałkiem babeczki z leguminą, żeby upodobnić je z grubsza do czegoś, co matka własnoręcznie upiekła. Kiedyś kobiety miały czas na pieczenie babeczek z leguminą, za to musiały udawać orgazm. Teraz potrafimy dochodzić do orgazmu, za to musimy podrabiać babeczki z leguminą. I to ma być postęp.

– Cholera. Jasna cholera. Gdzie ta Paula podziała sitko?

– Kate, a co ty tu robisz? Przecież już prawie druga nad ranem.

W progu kuchni, mrużąc oczy przed światłem, stoi Richard. Po dziecinnemu rozespany i rozczochrany Rich w wygniecionej piżamie. Rich z niezmierzonymi pokładami angielskiego racjonalizmu i działającej na nerwy dobroci. Ślamazarny Richard, jak nazywa go moja amerykańska koleżanka Candy, bo tempo prac w jego firmie architektonicznej spadło niemal do zera, zabranie się do czegokolwiek zajmuje mu co najmniej pół godziny, i powtarza mi wciąż, żebym zwolniła tempo.

– Zwolnij, Kate, jesteś jak ta… no, jak to się nazywa? To w wesołym miasteczku, co wiruje i przypiera ludzi do muru, że aż piszczą?

– Siła odśrodkowa.

– To wiem. Ale jak się nazywa to urządzenie?

– Nie mam pojęcia. Beczka Śmierci?

– O właśnie.

Nie rozumiem, o co mu chodzi. Nie jestem aż tak ograniczona, żeby nie zdawać sobie sprawy z istnienia form rozrywki atrakcyjniejszych od urabiania po nocy babeczek z leguminą. Zmęczenie nurka głębinowego, podróż na samo dno zmęczenia; szczerze mówiąc, to uczucie nie opuszcza mnie od przyjścia na świat Emily. Pięć lat w ołowianym pancerzu niewyspania. Ale jaką mam alternatywę? Pójść dzisiaj do przedszkola i bezczelnie rzucić na stół ze świątecznymi przekąskami pudełko wyborowych babeczek ze sklepu Sainsbury? Wtedy do Mamusi, Której Nigdy Nie Ma i Mamusi, Która Krzyczy Emily mogłaby dodać Mamusię, Której Się Nie Chce. Za dwadzieścia lat, na wieść, że moją córkę aresztowano na terenie pałacu Buckingham w trakcie próby porwania króla, głos zabierze psycholog kryminalny i powie: „Znajomi uważają, że problemy psychiczne Emily Shattock datują się od czasu przedszkolnego koncertu kolęd, na którym zaniedbująca swoje obowiązki matka upokorzyła ją na oczach całego przedszkola”.

– Kate? Halo?

– Szukam sitka, Richardzie.

– Na co ci ono?

– Muszę posypać cukrem pudrem babeczki z leguminą.

– Dlaczego?

– Bo mają za bardzo jednolitą barwę i całe przedszkole pozna, że nie upiekłam ich sama.

Richard mruga powoli jak Stan Laurel postawiony w kolejnej nietypowej sytuacji.

– Nie pytam o cukier puder. Pytam, dlaczego siedzisz w kuchni, Katie, zwariowałaś? Ledwie trzy godziny temu wróciłaś ze Stanów. Nikt od ciebie nie oczekuje przygotowywania czegokolwiek na ten koncert kolęd.

– Ja od siebie oczekuję. – Mnie samą zaskakuje gniew, z jakim to powiedziałam, i widzę, że Richard krzywi się. – Gdzie Paula upchnęła to przeklęte sitko?

Rich jakby się nagle postarzał. Zmarszczka między jego brwiami – do tej pory wykrzyknik rozbawienia – nie wiedzieć kiedy pogłębiła się i rozszczepiła. Mój kochany, zabawny Richard, który kiedyś patrzył na mnie jak Dennis Quaid na Ellen Barkin w Wielki luz, a teraz, po trzynastu latach partnerskiego małżeństwa, patrzy na mnie jak królik doświadczalny na naukowca: świadomy, że takie eksperymenty może i muszą być prowadzone w imię rozwoju medycyny, ale mimo to błagający wzrokiem o wypuszczenie.

– Nie krzycz – wzdycha – pobudzisz je. – Pokazuje palcem na sufit. Tam, na górze śpią nasze dzieci. – Zresztą Paula nigdzie go nie schowała. Przestań ją o wszystko obwiniać, Kate. Sitko leży zawsze w szufladzie obok mikrofalówki.

– Nie, leży zawsze tutaj, w tym kredensie.

– Od siedemdziesiątego siódmego roku już nie. Kochanie, proszę cię, chodź do łóżka. Za pięć godzin musisz wstać.

Patrzę, jak Richard wchodzi po schodach, i najchętniej podążyłabym w jego ślady, ale nie mogę zostawić kuchni w tym stanie. Zwyczajnie nie mogę. Istne pobojowisko. Wszędzie walają się klocki lego, a dwie okaleczone lalki Barbie, jedna bez nóg, druga bez głowy, urządziły sobie coś w rodzaju pikniku na kocu w kratę, na którym znać jeszcze plamy z trawy po naszej ostatniej wrześniowej wycieczce na Primrose Hill. Na podłodze, obok pojemnika na warzywa, leży garść rodzynek; jestem przekonana, że to te same, które widziałam w tym samym miejscu przed wyjazdem. Pod moją nieobecność zaszły jednak pewne zmiany: w wielkiej szklanej misie na sosnowym stoliku obok drzwi do ogrodu przybyło pół tuzina jabłek, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby wyrzucić zepsute owoce. Brzoskwinie na spodzie zgniły i puściły gęsty bursztynowy śluz. Wrzucając je jedną po drugiej do kubła na śmieci, wzdrygam się za każdym razem z obrzydzenia. Po umyciu misy wycieram dokładnie każde jabłko z bursztynowego nacieku i wkładam je do niej z powrotem. Cała operacja trwa jakieś siedem minut. Następnie zabieram się do ścierania rozsypanego cukru pudru ze stalowego blatu i coś mi zaczyna cuchnąć. Wącham ściereczkę. Aż się lepi od brudu, wydziela słodkomdlącą woń wody po zwiędłych kwiatach. Jak musiałaby zaśmiardnąć, żeby ktoś w tym domu raczył ją wreszcie wyrzucić?

Wciskam ściereczkę do przepełnionego kubła na śmieci i sięgam pod zlew po nową. Nowej nie ma. Oczywiście, że nie ma nowej, Kate, kto miał kupić nową, skoro ciebie nie było. Wygrzebuję starą ściereczkę z kubła na śmieci i płuczę ją w gorącej wodzie z dodatkiem kropli dettolu. Teraz pozostaje mi tylko przygotować skrzydła i aureolę dla Emily na rano.

Gaszę światło, ruszam w kierunku schodów i nagle zatrzymuję się jak wryta. Jeśli rano Paula zobaczy w kuble na śmieci opakowania po babeczkach, rozpowie wszystkim znajomym niańkom o moim wielkim babeczkowym szwindlu. O cholera. Wyjmuję z kubła opakowania, zawijam je we wczorajszą gazetę i wynoszę w wyciągniętych przed siebie rękach za drzwi. Patrzę w lewo, patrzę w prawo i upewniwszy się, że nikt mnie nie obserwuje, wpycham zawiniątko do wielkiego czarnego wora stojącego przed domem. Teraz, pozbywszy się wszystkich dowodów winy, mogę ze spokojnym sumieniem pomaszerować za mężem do łóżka.

Przez okienko na podeście schodów widzę sierp księżyca rozpartego w swoim bujanym fotelu nad spowitym w grudniowej mgle Londynem. Nawet księżyc raz na miesiąc rozprostowuje nogi. Księżyc to, rzecz jasna, mężczyzna. Gdyby był kobietą, nie przysiadłby nawet na chwilę. Prawda?

Szczotkuję bez pośpiechu zęby. Przy każdym trzonowym liczę do dwudziestu. Jeśli wystarczająco długo posiedzę w łazience, Richard zaśnie i nie będzie się próbował do mnie dobierać. Jeśli uda mi się uniknąć spółkowania, to rano będę mogła sobie darować kąpiel. A jeśli daruję sobie kąpiel, będę miała czas na przeczytanie choćby części e-maili, których sporo musiało się pod moją nieobecność nazbierać, może nawet zdążę kupić po drodze do pracy kilka prezentów. Do świąt Bożego Narodzenia jeszcze tylko dziesięć dni handlowych, a ja znajduję się dopiero w posiadaniu dokładnie dziewięciu podarków, czyli muszę ich jeszcze skombinować dwanaście, plus drobne upominki do pończoch dla dzieci. Tymczasem wciąż nie nadchodzi przesyłka z KwikToy, wysyłkowego sklepu z upominkami, reklamującego się jako realizujący zamówienia od ręki.

– Kate, kładziesz się wreszcie? – woła z sypialni Rich. Głos ma senny. Dobra nasza. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać, Kate.

– Za chwileczkę – rzucam w jego stronę. – Zajrzę tylko, czy wszystko u nich w porządku.

Wspinam się po schodach na drugie piętro. Przykrywający schody chodnik jest tak wystrzępiony, że krawędź każdego stopnia przypomina zjeżoną szczecinę. Tylko patrzeć, jak ktoś tu wywinie orła. Docieram do szczytu zdyszana, przeklinając w duchu te wysokie, wąskie londyńskie domy. Nieruchomieję pod drzwiami pokojów dzieci i wsłuchuję się w ich charakterystyczne oddechy – on pochrapuje jak prosiątko, ona wzdycha przez sen jak księżniczka.

Kiedy nie mogę zasnąć, a często mi się to zdarza, lubię wślizgnąć się do pokoju Bena, siadam wtedy na niebieskim krzesełku i patrzę na niego. Mogę tak godzinami. Dzisiaj leży na brzuszku, z rozrzuconymi rączkami, piąstki zaciśnięte, policzek wtulony w szpetnego kangura, którego sobie upodobał; półka pełna najrozkoszniejszych pluszowych zwierzątek dostępnych na rynku zabawek, a on co? On na obiekt swojego uwielbienia wybrał zezowatego torbacza z przeceny. Ben nie potrafi nam jeszcze powiedzieć, że jest już zmęczony i mówi po prostu Ur. Nie zaśnie bez Ura, bo Ur to dla niego synonim snu.

Nie widziałam synka od czterech dni. Czterech dni i trzech nocy. Najpierw była podróż do Sztokholmu na rozmowę z pewnym nerwowym klientem, potem z biura zadzwonił Rod Task i kazał mi lecieć prosto stamtąd do Nowego Jorku z misją ugłaskania starego klienta, który zżyma się, że zbyt wiele czasu poświęcam nowemu klientowi.

Benjamin nigdy nie ma mi za złe moich wyjazdów. Jest na to jeszcze za mały. Wita mnie zawsze z bezinteresowną radością, młócąc powietrze ramionkami jak wiatrak. Co innego jego siostra. Emily ma pięć lat i swoje już wie. Na powrót mamusi ma zawsze przygotowaną serię wyrafinowanych przytyków i kar.

– Paula już mi to czytała.

– Ale ja chcę, żeby tatuś mnie wykąpał.

Śmiem twierdzić, że Królowa Matka cieplej witała Wallis Simpson niż Emily mnie, kiedy wracam z podróży służbowej. Znoszę to jednak dzielnie. Serce mi się ściska, ale znoszę. Chyba podświadomie uważam, że sobie na to zasłużyłam.

Zostawiam pochrapującego cicho Bena i popycham lekko drzwi drugiej sypialni. Moja córeczka śpi skąpana w żółtym świetle nocnej lampki, śpi tak, jak najbardziej lubi – zupełnie nago. (Ubrania, o ile nie jest to suknia panny młodej albo strój księżniczki, wciąż ją drażnią). Kiedy okrywam ją kołdrą, kopie protestacyjnie nóżkami jak laboratoryjna żabka. Od niemowlęctwa nie lubi spać pod przykryciem. Kiedyś kupiłam jej zapinany na zamek błyskawiczny becik, ale dopóty się w nim rzucała, wydymając przy tym policzki jak Bóg Wiatru z narożnika starych map, dopóki nie uznałam się za pokonaną i go nie wyrzuciłam. Nawet podczas snu, kiedy buzia mojej córeczki jest słodko zarumieniona, w oczy rzuca się wojowniczo wystawiona bródka. Ostatnio przyniosła z przedszkola uwagę w dzienniczku o treści: „Emily jest dziewczynką bardzo ambitną i powinna się nauczyć przegrywać z większą pokorą”.

– Przypomina ci to kogoś, Kate? – spytał Richard i wydał ten pisk nadepniętego szczeniaczka, który ostatnio opanował.

Od roku próbuję wyjaśniać córeczce – wmawiam sobie, że jest już wystarczająco mądra, by to zrozumieć – dlaczego mamusia musi chodzić do pracy. Bo mamusia i tatuś potrzebują pieniążków na opłacenie domu i wszystkich rzeczy, które ona lubi, takich jak lekcje baletu i wyjazdy na wakacje. Bo mama ma pracę, na której się zna, i to naprawdę ważne, żeby pracowali nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Za każdym razem taki wykład osiąga swoją kulminację – fanfary, chóry, powiewanie flagami – i zapewniam Emily, że zrozumie to wszystko, kiedy dorośnie i sama będzie chciała robić coś ciekawego.

Niestety, zasada równych szans obowiązująca od dawna w liberalnych zachodnich społeczeństwach, nie przystaje zupełnie do fundamentalistycznych poglądów pięciolatki. Boga nie ma, jest tylko Mamusia, a jej prorokiem jest Tatuś.

Rankiem, kiedy szykuję się do wyjścia, Emily zadaje w kółko to samo pytanie z taką natarczywością, że w końcu mam ochotę ją uderzyć, a potem, przez całą drogę do pracy, chce mi się płakać, że miałam ochotę ją uderzyć.

– Położysz mnie dzisiaj do łóżka? Mamusia położy mnie dzisiaj do łóżka? Położysz? Kto położy mnie dzisiaj do łóżka? Ty, mamusiu, ty?

Wiecie, na ile sposobów można mówić nie, nie używając słowa „nie”? Ja wiem.

Do zapamiętania

Anielskie skrzydła. Zamówić nowy chodnik na schody. Wyjąć z lodówki lasagne na sobotni lunch. Kupić papierowe ręczniki, pastę do szorowania, prezent i kartkę na urodzinowe przyjęcie Harry’ego. Ile lat ma Harry? Pięć? Sześć? Zdążyć na czas z napełnieniem szuflady prezentami, jak na wzorową matkę przystało. Kupić choinkę i stylowe lampki choinkowe reklamowane w „Telegraph” (Selfridges czy Habitat? Nie pamiętam. Cholera). Łapówka/prezent dla niani (bilet na Eurostar? Kopertówka? Jakiś ciuszek?). Emily chce dostać siusiającą lalką (po moim trupie). Prezent dla Richarda (degustacja wina? Arsenal? Piżama?), książka dla teściów – Zaginione ogrody Gdzieś tam? Poprosić Richarda o odebranie prania z pralni. Co włożyć na przyjęcie w biurze? Ta czarna aksamitna już za ciasna. NATYCHMIAST przestać jeść. Liliowe siatkowe pończochy. Na krem do depilacji nóg nie ma czasu, ogolić. Zapisać się na masaż rozluźniający. Bóle w dole brzucha! Zapas pigułek!!! Babka z lukrem. Żurawiny. Minikiełbaski. Znaczki na kartki pocztowe drugiej klasy x 40. Prezent dla nauczycielki E.? I żeby nie wiem co, odzwyczaić Bena od smoczka przed świętami u teściów. Pogonić KwikToy, niesolidny wysyłkowy sklep z prezentami. Zrobić sobie badanie wymazu. Wino, gin. Vin santo. Zadzwonić do mamy. Gdzie ja podziałam przepis na gęś Simona Hopkinsona? Farsz? Chomik???

Nie wiem, jak ona to robi

Подняться наверх