Читать книгу Nie wiem, jak ona to robi - Allison Pearson - Страница 12

2 PRACA

Оглавление

6.37.

– Oj, pokaż, co przywiozłaś. Oj, pokaż, co przywiozłaś. Oj, pokaż, co przywiozłaś! – Jestem głaskana, szarpana, a kiedy to nie odnosi skutku, budzona przez Emily bożonarodzeniową kolędą. Stoi po mojej stronie łóżka i chce koniecznie wiedzieć, gdzie jest prezent. „Nie możesz kupować ich miłości” – mawia moja teściowa, która, jak nietrudno się domyślić, nigdy nie szastała w tym celu pieniędzmi.

Próbowałam raz wrócić z podróży służbowej z pustymi rękami, ale złamałam się już w drodze z Heathrow i kazałam się zatrzymać taksówkarzowi przed sklepem z zabawkami. Emily ma już kolekcję lalek Barbie z całego świata, wszystkie w opłakanym stanie. Flamenco Barbie, AC Milan Barbie (w stroju piłkarskim i w piłkarskich korkach), Barbie Tajka – giętka figlarka, która potrafi zrobić mostek i skłon w przód, oraz egzemplarz, który Richard nazywa Klausem Barbie – dorodna über-blondyna o pustych błękitnych oczętach, w bryczesach i czarnych oficerkach.

– Mamusiu – mówi Emily, taksując najnowszy prezent okiem koneserki – ta wróżka Barbie potrafi machnąć czarodziejską różdżką i zrobić tak, że Dzieciątka Jezus nie przybiją do krzyża.

– W historii Dzieciątka Jezus nie występuje Barbie, Emily.

Emily obrzuca mnie spojrzeniem Hillary Clinton, tym pełnym szlachetnej pobłażliwości.

– Nie tego Dzieciątka Jezus – wzdycha. – Innego, głuptasie.

Jak widzicie, wracając z podróży od klienta do pięcioletniej dziewczynki można jednak coś kupić. Jeśli nie miłość czy choćby przebaczenie, to przynajmniej coś w rodzaju odroczenia. Na tych parę minut, gdy nad potrzebą wylewania pretensji bierze chwilowo górę nagląca potrzeba rozerwania paczki z prezentem. (Każda pracująca matka, która zarzeka się, że nie przekupuje swoich dzieci, może śmiało dopisać Kłamczyni do swojego CV). Emily dostaje prezent za każdy akt zdrady, jakiego w imię kariery zawodowej dopuszcza się jej matka, tak jak kiedyś moja mama dostawała zawsze nową bransoletkę od skruszonego po kolejnym skoku w bok ojca. Kiedy tato ostatecznie od nas odszedł – miałam wówczas trzynaście lat – mama miała tych złotych bransoletek tyle, że mogłaby udekorować sobie nimi rękę od nadgarstka po łokieć.

Leżę sobie i myślę, że nie jest jeszcze tak źle, że mogłoby być o wiele gorzej (przynajmniej mój mąż nie jest alkoholikiem i niepoprawnym cudzołożnikiem), kiedy do sypialni wdreptuje Ben. Nie wierzę własnym oczom.

– Boże, Richardzie, co się stało z jego włosami?

Rich wygląda spod kołdry i patrzy na swojego syna, który w styczniu kończy roczek, tak jakby widział go po raz pierwszy.

– Ach, Paula zaprowadziła go do tego zakładu przy garażu. Powiedziała, że wchodzą mu do oczu.

– Wygląda teraz jak z Hitlerjugend.

– Nie przesadzaj. Odrosną. Zresztą taka teraz moda.

– Co mi tam moda. To moje dziecko. I chcę, żeby tak wyglądał. Jak dziecko.

Zauważyłam, że ostatnio Richard stosuje standardową procedurę stawiania czoła moim wybuchom wściekłości. Kojarzy mi się ona ze zwieszeniem głowy i przyjęciem pokornej postawy zalecanej „w przypadku ataku nuklearnego”, ale tego ranka nie może się powstrzymać od buntowniczej uwagi:

– Chyba nie polecimy z reklamacją do fryzjera?

– Co to niby miało znaczyć?

– Tylko tyle, że powinnaś się nauczyć odpuszczać, Kate. – To mówiąc, jednym wprawnym ruchem zgarnia malca z podłogi, ociera gila dyndającego u małego noska, i schodzi na dół na śniadanie.

7.15. Przełączenie się z trybu „praca” na tryb „dom” jest tak raptowne, że mogłabym przysiąc, iż słyszę w mózgu protestacyjny zgrzyt małych zębatych kółeczek. Przestrojenie się z powrotem na dziecięcą długość fali musi trochę potrwać. Tryskająca dobrymi chęciami, zaczynam z entuzjazmem i emfazą:

– No, dzieci, co byście chciały dzisiaj na śniadanko?

Emily i Ben przyglądają się przez chwilę nieufnie tej przymilnej nieznajomej, w końcu Ben nie wytrzymuje, staje na swoim wysokim krzesełku, wyciąga rączkę i szczypie mnie w ramię, tak jakby chciał się upewnić, czy to rzeczywiście ja. Cierpliwości starcza mi na pół godziny, potem puszczają nerwy.

– Jecie płatki owsiane i koniec! Nie, nie mamy muesli. Guzik mnie obchodzi, czym was karmił tatuś.

Z buź dzieci odczytuję wyraźną ulgę. To jednak mamusia. Wróciła.

Richard musi wyjść wcześniej. Jedzie dzisiaj z klientem na plac budowy. Czy mogę zaczekać na Paulę? Mogę, byleby się nie spóźniła, bo punkt 7.45 wychodzę.

7.57. Zjawia się wreszcie, sypiąc jak z rękawa usprawiedliwieniami, ale jakoś nie zauważam u niej skruchy. Korki, deszcz, układ gwiazd. Wiesz, jak to jest, Kate. Fakt, wiem. Cmokam i wzdycham z udawanym współczuciem, podczas gdy moja niańka parzy sobie kawę i przegląda od niechcenia moją gazetę. Wytykając jej teraz, że w ciągu tych dwudziestu sześciu miesięcy, odkąd jest opiekunką naszych dzieci, udawało jej się z powodzeniem spóźniać co czwarty poranek, ryzykowałabym sprzeczkę, a sprzeczka zanieczyściłaby powietrze, którym oddychają moje dzieci. A więc nie, nie będzie sprzeczki. Nie dzisiaj. Trzy minuty do odjazdu autobusu, osiem minut do przejścia.

8.27. Spóźnię się do roboty. Bezczelnie, arogancko spóźnię się. Pas jezdni zarezerwowany dla autobusów zapchany autobusami. Rezygnuję z autobusu. Gnam sprintem wzdłuż City Road, potem na przełaj przez Finsbury Square. Obcasy grzęzną w zakazanej trawie, za sobą słyszę zwyczajowe „Hej!”. To woła starszy facet, którego praca polega na pohukiwaniu na przebiegających przez trawnik.

– Hej, panienko! A naokoło, jak wszyscy, to nie łaska?

To trochę krępujące być obsztorcowywaną przy ludziach, ale gdzieś tam w głębi duszy przyjemnie mi, że ktoś zwraca się do mnie w miejscu publicznym per panienko. Kiedy ma się trzydzieści pięć lat i dwójkę dzieci w dorobku, każdy komplement cieszy. Poza tym dzięki temu skrótowi zyskuję dwie i pół minuty.

8.47. Edwin Morgan Forster, jedna z najstarszych i najszacowniejszych instytucji w City, ma swoją siedzibę u zbiegu Broadgate i St Anthony’s Lane; ta dziewiętnastowieczna forteca z wielkim sterczącym dziobem z dwudziestowiecznego szkła przywodzi na myśl transatlantyk, który wbił się w dom towarowy i przeszedł przez niego na przestrzał. Przed głównym wejściem zwalniam do truchtu i przeprowadzam pobieżną samokontrolę osobistą.

Czy buty do pary? Sprawdzić.

Czy żakiet nie zahaftowany przez dziecko? Sprawdzić.

Czy kraj spódnicy nie upchnięty w reformy? Sprawdzić.

Czy biustonosz nie wystaje? Sprawdzić.

W porządku, wchodzę. Szybkim krokiem przecinam marmurowe atrium i migam przepustką przed nosem ochroniarzowi imieniem Gerald. Po zakończonej przed osiemnastoma miesiącami modernizacji hol główny Edwin Morgan Forster, który wcześniej wyglądał jak bank, przypomina teraz wybieg dla pingwinów w rosyjskim zoo. Wszystkie powierzchnie porażają wzrok arktyczną bielą i tylko jedna ściana w głębi pomalowana jest na kolor turkusowy, taki sam, jaki przed trzydziestu laty miało mydło marki Yardley, ulubione mydło mojej stryjecznej babki Phyllis, ale przez projektanta holu nazwany „oceanicznym kolorem dalekosiężnej wizji i futuryzmu”. Za tę perełkę wśród złotych myśli firma powołana do pomnażania powierzonych jej przez klientów pieniędzy, wybuliła lekką rączką siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów bez pokwitowania.

Uwierzycie, w taki budynek? Siedemnaście pięter, a tylko cztery windy. Jeśli wziąć pod uwagę, że pracuje tu czterysta trzydzieści osób, uwzględnić sześciu spóźnialskich wciskających nerwowo ten sam guzik, dodać dwóch wrednych nieużytków, którzy nie przytrzymają drzwi i Rosę Klebb pchającą się do kabiny z wózkiem pełnym kanapek, to ma się do wyboru albo ze cztery minuty czekania, albo bieg po schodach. Wybieram schody.

Docieram na trzynaste piętro czerwona jak burak i wpadam na Robina Cooper-Clarka, naszego odzianego w jodełkę dyrektora inwestycji. Dochodzi do czołowego zderzenia gryzących się zapachów. Mojej eau de sweat i jego floris elite z ulotną nutką winchestera.

Robin jest mężczyzną wyjątkowo wysokim, ale ma ten dar, że potrafi spoglądać na człowieka z góry, wcale tak na niego nie spoglądając, nie wywołując u rozmówcy poczucia niższości. Absolutnie mnie nie zaskoczyło, kiedy z przeczytanego w zeszłym roku nekrologu dowiedziałam się, że jego ojciec był biskupem odznaczonym Wojskowym Krzyżem Zasługi. Robin ma w sobie coś świętego i niezniszczalnego: zdarzały mi się w EMF takie momenty, kiedy poległabym chyba z kretesem, gdyby nie jego życzliwość i trochę ironiczny szacunek.

– Piękne kolorki, Kate, przyjechałaś na łyżwach? – Kąciki ust Robina drgają, jakby zaraz miał się uśmiechnąć, ale krzaczasta siwa brew wędruje znacząco w górę, wskazując na zegar nad biurkiem.

Zaryzykować kłamstwo, że jestem tu już od siódmej i wyskoczyłam tylko na cappuccino? Rzut oka na biuro. Mój asystent Guy stoi przy chłodziarce i uśmiecha się złośliwie. Cholera. Musiał przechwycić moje spojrzenie, bo woła grzmiącym głosem nad przekrzywionymi głowami dealerów przyciskających barkami słuchawki do ucha, nad sekretarkami, nad zespołem działu europejskiego oraz zespołem działu rynku globalnego, wyróżniającym się identycznymi purpurowymi koszulami od Lewina:

– Położyłem ci na biurku dokumenty od Bengta Bergmana, Katharine. Przykro widzieć, że znowu masz kłopoty.

Zwróćcie uwagę na użycie słowa „znowu” – kropelka trucizny na czubku sztyletu. Nędzna gnida. Kiedy przed trzema laty posyłaliśmy Guya Chase’a na studia do Europejskiej Szkoły Biznesu, był niedomytym, zahukanym absolwenciną w tandetnym garniturku. Wrócił w smolistoczarnym garniturze od Armaniego i z miną posiadacza dyplomu Magistra Bezgranicznej Ambicji, który pozjadał wszystkie rozumy. Śmiem twierdzić, że Guy jest jedynym mężczyzną w Edwin Morgan Foster, którego raduje to, że mam dzieci. Wietrzna ospa, letnie wakacje, koncerty kolęd – to wszystko dla Guya okazje do zabłyśnięcia pod moją nieobecność. Robin Cooper-Clark patrzy na mnie wyczekująco. Myśl, Kate, myśl.

Spóźnienie może ujść w City płazem. Najważniejsze to znaleźć stosowny wykręt, coś, co moja przyjaciółka i prawniczka Debra nazywa Męskim Usprawiedliwieniem. Starsi menedżerowie, u których tłumaczenie się wymiotującym przez całą noc dzieckiem albo niepunktualnością niańki wywołałoby szczere oburzenie, bez mrugnięcia okiem wierzą we wszystko, co ma jakikolwiek związek z silnikiem spalinowym.

Samochód mi się popsuł/utknęłam w korku.

Szkoda, że nie widziałeś, co się działo – tu wstawić opis dantejskiej sceny – na – tu wstawić nazwę ulicy.

To działa. Ostatnio do repertuaru męskich usprawiedliwień doszły alarmy samochodowe, bo chociaż objawy ich usterek noszą cechy wybitnie żeńskie – nieobliczalność i przeraźliwe piszczenie – to niezbędna może być wizyta w warsztacie.

– Szkoda, że nie widziałeś, co się działo na Dalston Junction – mówię Robinowi, przywołując na twarz minę zrezygnowanego mieszczucha i rozkładając ręce, co ma symbolizować ogrom samochodowego kataklizmu. – Jakiś wariat w białej furgonetce. Światła nie działają. Coś okropnego. Tkwiłam tam ze dwadzieścia minut.

Robin kiwa głową.

– W tym Londynie nie sposób już jeździć.

Na moment zalega milczenie. Mam już na końcu języka pytanie o zdrowie Jill Cooper-Clark, u której w lecie wykryto raka piersi, ale Robin zalicza się do tych Anglików, którzy przyszli na świat wyposażeni w system wczesnego ostrzegania, umożliwiający im przewidywanie i tłumienie w zarodku wszelkich pytań natury osobistej. Tak więc, kiedy moje wargi formują dopiero imię jego żony, on mówi:

– Zjemy razem lunch, Kate. Powiem Christine, żeby zarezerwowała dla nas stolik. Przy Old Bailey otworzyli niedawno nową salkę w zaadaptowanej piwnicy – założę się, że serwują tam lekko podpieczonego świadka. Dobre, co?

– Tak, chciałam tylko…

– Wspaniale. Porozmawiamy później.

Zawijając do spokojnej przystani mojego biurka, jestem już spokojna. Rzecz w tym, że kocham swoją pracę. Może nie zawsze daje się to zauważyć, ale ja naprawdę ją kocham. Uwielbiam to uderzenie krwi do skroni, kiedy akcje, na które postawiłam, zwyżkują. Czuję się dowartościowana, będąc jedną z nielicznych kobiet w Club Lounge, czyli poczekalni dla VIP-ów na lotnisku, a po powrocie uwielbiam dzielić się ze znajomymi wrażeniami z podróży. Uwielbiam wielogwiazdkowe hotele ze sprawną obsługą, która zjawia się na każde zawołanie jak dżin na zaklęcie, i te prerie białej bawełny, na których mogę się do woli wysypiać. (Kiedy byłam młodsza, lubiłam dzielić łóżko z kimś; teraz mam dwoje dzieci i wolę iść do niego sama, najlepiej na dwadzieścia cztery godziny). Ale najbardziej kocham samą pracę: satysfakcję, że jestem dobra w tym, co robię, że utrzymuję wszystko pod kontrolą, podczas gdy reszta mojego życia to jeden wielki galimatias. Uwielbiam to, że liczby robią, co im każę, i nigdy o nic nie pytają.

9.03. Włączam komputer i czekam, aż zaloguje się w sieci. Sieć chodzi dzisiaj tak wolno, że lepiej byłoby chyba polecieć do Hongkongu i dopaść tego cholernego Hang Senga osobiście. Wstukuję swoje hasło – Ben Pampers – i wchodzę od razu w Bloomberga, żeby sprawdzić, co działo się na rynkach przez noc. Nikkei utrzymuje się na stałym poziomie, brazylijski Bovespa jak zwykle tańczy szaloną sambę, natomiast Dow Jones przypomina wykres pacjenta reanimowanego na oddziale intensywnej terapii. Kurczę, ależ zimno na dworze. Mgła omywająca biurowce za moim oknem potęguje jeszcze to wrażenie.

Sprawdzam teraz, czy kursy walut nie wycinały aby jakichś dzikich hołubców, następnie wstukuję TOP, by wywołać na ekran aktualności z życia wielkich firm. Główne doniesienie dotyczy Gayle Fender, dealerki, a ściślej byłej dealerki obligacji. Podała do sądu swoją firmę, Lawrence Herbert, za dyskryminację płci przejawiającą się tym, że koledzy mężczyźni dostają o wiele wyższe od niej premie za gorsze wyniki w pracy. Wiem, że protest Gayle Fender skończy się tak, jak kończą się zawsze tego rodzaju protesty: ze spuszczonym wzrokiem i formułką „bez komentarza” na ustach, bocznymi drzwiami opuści salę sądową. City potrafi pacyfikować takich buntowników. Do kneblowania im ust służą najczęściej 50-funtowe banknoty.

Nie wiem, jak ona to robi

Подняться наверх