Читать книгу Tajne życie - Amaryllis Fox - Страница 6
1
ОглавлениеW szybie widzę swój ogon. Zauważyłam go kilka zakrętów temu. Jego ścieżka pokrywała się z moją w chaotycznych zaułkach Karaczi. W witrynie zakładu krawieckiego nasze odbicia nakładają się na siebie; mężczyzna ma pociągłą, końską twarz, jest wysoki. Rozkłada i zaciska pięści, gdy mnie mija. „Bezpieczeństwo za zasłoną” – czytam na plakacie wiszącym nad burkami i hidżabami.
Pokryty barwnymi wzorami autobus, do którego zamierzałam wsiąść, zatrzymuje się i po chwili odjeżdża. Każdy jego cal pomalowany jest w jasne kształty, kunsztowne i niekończące się spirale. Wygląda, jakby brał udział w karnawałowej paradzie. To dieslowskie cudo, stworzone, by dawać rozkosz oczom. Wygląda jak bestia, której narzucono juki, jak powoli gramolący się smok, przygniatany ciężarem własnego piękna oraz pasażerów zwisających mu z brzucha i pleców. W Pakistanie najbardziej lubię właśnie takie autobusy. Gdy wpadnie się na nie wśród pyłu, smogu i trąbiących klaksonów, są zdumiewające, człowiek ma wtedy wrażenie, że odnalazł bratnią duszę w nieciekawym obliczu nieznajomego.
To, że pozwoliłam mu odjechać, nie opóźni mnie za bardzo. Za kilka minut zjawi się następny, jadący w kierunku M. A. Jinnah Road. Lepiej nie sugerować panu Edowi, że próbuję go zgubić. Nic tak nie wzbudza podejrzeń jak pozbycie się ogona. Zawsze śmieszyło mnie to u filmowych agentów CIA: cała ta gimnastyka na dachach i żonglowanie glockami. W rzeczywistości jeden pościg przez centrum miasta spaliłby moje przykrycie na zawsze. Lepiej wzbudzać w nich fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Iść na tyle powoli, żeby byli w stanie nadążyć. Zatrzymywać samochód, kiedy zapala się pomarańczowe światło. Pozwolić im dobrze mi się przyjrzeć za każdym razem, gdy wychodzę i gdy wracam. Innymi słowy – zanudzić ich na śmierć. A potem wymknąć się i zostawić zabawę w Bonda na czas, gdy już spokojnie zasną.
Kiedy czekamy, widzę, jak pan Ed bawi się sztućcami na straganie. Nie do końca wiem, kto kazał mu mnie obserwować. W takich sytuacjach z reguły zakłada się najpierw, że miejscowe służby – kontrwywiad państwa, do którego akurat przyjechałam. Ale tym razem nie jestem tego taka pewna. Pakistańscy wywiadowcy są dobrzy w tym, co robią, do obserwacji na ogół przydzielają ekipę sześciu lub siedmiu osób, żeby móc wymienić ogon co kilka ulic i w ten sposób zminimalizować szansę, że się zorientuję. A ten chyba jest sam, poza tym ma na twarzy jakąś zagraniczną nutę. Pomimo tradycyjnego ubioru – długiego kamizu wiszącego luźno nad spodniami – jest w nim coś z Azji Środkowej. Może to Kazach albo Uzbek. Najprawdopodobniej sprawdza mnie przed jutrzejszym spotkaniem. Al-Kaida znalazła ostatnio wielu środkowoazjatyckich rekrutów. Przydzielanie nowym roli ogona to dość typowa praktyka. W ten sposób mogą poznać miasto, a jednocześnie werbownicy organizacji przyglądają się im i oceniają zdolności.
Patrzę, jak przeciska się między straganami rozstawionymi na krawędzi bazaru Dżodia. Bierze do ręki część od karburatora i przygląda się jej z różnych stron. Zaczynam podejrzewać, że nasłał go ktoś inny – może drobny handlarz bronią o sporych ambicjach, który wie, że pracuję z Jakabem, węgierskim hurtownikiem radzieckiego demobilu. Oczywiście zawsze jest też nieciekawa czwarta możliwość – że to po prostu zwykły zboczeniec, któremu wpadła w oko dwudziestoośmioletnia Amerykanka spacerująca samotnie po ulicach obcego miasta. Brzytwa Ockhama: najprostsze wyjaśnienie z reguły jest słuszne.
Bez względu na to, czy jest agentem czy zbirem, ogon to powód do odwołania operacji. Nie ma sensu spotykać się ze źródłem albo odbierać dokumentów ze skrzynki kontaktowej, gdy ma się publiczność. Nawet nieszkodliwy dewiant może stać się znacznie mniej nieszkodliwy, jeśli dojdzie do wniosku, że zobaczył coś, o czym warto komuś donieść. Na szczęście nie mam dzisiaj w planach niczego o znaczeniu operacyjnym. To dopiero jutro. Teraz robię zwyczajny rekonesans.
Jakab powiedział: skrzyżowanie Abdullah Haroon i Sarwar Shaheed. Wiedział tylko tyle, choć w zasadzie nie powinien wiedzieć nawet tego. Wydobył te informacje od swoich kupców, udając, że chce im sprzedać bombę spersonalizowaną, odpowiednią do ich potrzeb. Wyjaśnił im, że musi zrozumieć, jaki jest ich cel, bo materiału rozszczepialnego musi być tyle, by na pewno został wykryty przez licznik Geigera i skupił uwagę świata, której tak pożądali.
Gdy przyjeżdża następny autobus, wsiadam powoli, spokojnie, jakbym nie jechała przyjrzeć się celowi potencjalnego terrorystycznego ataku nuklearnego. Pan Ed wchodzi na górę i siada na dachu, ja znajduję miejsce w przedziale dla kobiet. Na zewnątrz popołudnie przechodzi w zmierzch, motocykle uruchamiają reflektory. W wieczornych korkach mam czas, żeby podziwiać budynki. Większość jest starsza od państwa, w którym się znajdują. Są jak nieme pomniki epoki, gdy Indie i Pakistan były jednym krajem, zabawką kolonistów i królów. Jako Jankeska dobrze rozumiem zrzucanie angielskiego jarzma. Wyobrażam sobie, jak mężczyźni i kobiety wokół mnie wrzucają skrzynki pełne herbaty do oceanu, ubrani w swoje kamizy i chusty. I my, i oni pochodzimy z krain buntowników. Gdyby tylko wszystkie rebelie nie kosztowały tyle krwi…
Widzę, jak zza samochodów i zaprzężonych w osły wózków wyłania się skrzyżowanie, skryte za spłowiałymi brezentowymi płachtami, które rozciągnięto między budynkami dla ochrony przed niewidocznym już słońcem. Po jednej stronie stoi Narodowy Bank Pakistanu – według mnie całkiem sensowny jako cel terrorystów. Mułłowie zatwierdzili przecież bliźniacze wieże World Trade Center jako obiekt militarny, twierdząc, że Ameryka zabija muzułmanów w równym stopniu przez wpędzanie niewinnych w nędzę, co za pomocą gąsienic czołgów. Ale coś się nie zgadza. Budynek jest betonowy, nieciekawy, to doskonały przykład surowego powojennego brutalizmu. Nie widać w nim najmniejszych oznak zachodniego przepychu.
Czekam, aż kierowca zwolni, po czym zeskakuję z powrotem w miejski pył. Pan Ed delikatnie ląduje po drugiej stronie autobusu. Przechodzę przez Abdullah Haroon Road na tyle powoli, by mógł mnie śledzić. Gdy tylko docieram na drugą stronę, nagle wszystko staje się jasne. Przede mną, za zamkniętą łańcuchem bramą, stoi coś, co wygląda jak miniaturowy zameczek, malutka kamienna twierdza wśród riksz i gołębi. To Karachi Press Club, bastion wolności słowa i niezależnego dziennikarstwa, słynący jako miejsce protestów i debat oraz jedyny w tym kraju bar, w którym można kupić alkohol. Założę się o każde pieniądze, że to ich cel. W tym mieście nie ma bardziej wybuchowego sposobu, by stracić głowę, niż dać sobie w szyję.
Z tego, co mówił Jakab, atak ma być ostrzeżeniem – czytelnym sygnałem dla każdego kraju, w którym tusz drukarski płynie równie swobodnie co gorzałka. Najpierw wyczyścić Pakistan, potem zająć się niewiernymi. Eleganckie stanowisko – ale prawda jest taka, że tu po prostu znacznie łatwiej zaplanować i wykonać atak niż na nowojorskim Times Square. Al-Kaida chce mieć możliwość przeprowadzenia ataku jądrowego przynajmniej od 1992 roku, kiedy to Osama bin Laden wysłał kilku podwładnych do Czeczenii w poszukiwaniu materiałów rozszczepialnych zapodzianych podczas rozpadu radzieckiego imperium. Ale bomby atomowe nie leżą na ulicy, są kosztowne i bardzo kapryśne. Próba generalna na własnym podwórku miałaby sens.
Oznacza to, że muszę myśleć jednocześnie o dwóch sytuacjach: po pierwsze o potencjalnym ataku, który wydarzyłby się w miejscu, przed którym stoję, a po drugie o możliwości jego powtórzenia w Stanach Zjednoczonych. W Karachi Press Clubie wygłaszają przemówienia literaci i myśliciele z całego świata, w tym Amerykanie. Dziesięciokilotonowa bomba atomowa unicestwiłaby każdy budynek i każdą osobę, które widzę, w promieniu kilometra. Ta sama bomba w redakcji „New York Timesa” w centrum Manhattanu spopieliłaby Times Square, Penn Station, Bryant Park i New York Public Library, a także niezliczone mieszkania, sklepy, przedszkola i taksówki. Eksplozja byłaby gorętsza od słońca. Ponieważ światło podróżuje szybciej od dźwięku, około pół miliona ludzi w jej zasięgu obróciłoby się w parę, zanim nawet usłyszeliby wybuch. Na obszarze kolejnego kilometra w ciągu kilku dni wszyscy zostaliby zabici przez promieniowanie. Ich dalszych sąsiadów przez lata prześladowałyby nowotwory.
Terroryzm to psychologiczna gra, której sednem jest eskalacja. Ludzi przeraża nie ostatni atak, tylko następny.
Wydaje wam się, że ataki na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii w 1998 roku są straszne? To spróbujcie patrzeć, jak eksploduje opancerzony okręt wojenny w czynnej służbie, co dwa lata później stało się z USS Cole w Zatoce Adeńskiej. Przeraża was atak na marynarzy? To wyobraźcie sobie zamach przeprowadzony w naszym kraju, w którym giną tysiące, taki jak ten, który ze zgrozą oglądaliśmy rok później, w bezchmurny wtorkowy poranek we wrześniu.
Od 11 września Al-Kaida zadawała sobie pytanie: co teraz? Jaki obraz może być bardziej niesamowity niż pasażerskie odrzutowce uderzające w drapacze chmur? Co może być bardziej niszczycielskie niż zamordowanie trzech tysięcy ludzi w zupełnie zwyczajny wtorkowy poranek? W pewnym momencie zostaje już tylko atomowy grzyb. W pewnym momencie jedynym możliwym kierunkiem eskalacji jest wybuch o takiej jasności, że wypali się garstce ocalałych świadków na siatkówkach na resztę ich życia.
Pan Ed patrzy, jak przez bramę Karachi Press Clubu przechodzi kobieta. Na głowie ma chustę w stylu Pucciego z lat 70. Dół jej kamizu jest obszyty kwiaciastymi wzorami. Jest to skromny, islamski strój z odrobiną hipisowskiej wesołości. Mężczyzna przy bramie sprzedaje kwiaty – przycięte, na bukiety. Wykrzykuje obniżone ceny w okna przejeżdżających samochodów. Na chodniku za nim widnieje znak reklamujący dziecięcego dentystę.
Czuję, jak narasta we mnie groza sytuacji. To okrucieństwo. Paskudnie, bezużytecznie zmarnowane ludzkie życie. Chcę pobiec do mężczyzny z pociągłą twarzą, złapać go, potrząsnąć nim i zapytać, jak może chcieć zabić kobietę, która ozdabia sobie ubrania kwiatami, jak może myśleć o zabiciu pół miliona ludzi takich jak ona. Ale równie dobrze może być przecież zwyczajnym zboczeńcem. Jutro będę miała szansę. Jedyną szansę, żeby wyjaśnić Al-Kaidzie, dlaczego nie powinna detonować bomby jądrowej w centrum dużego miasta. Jedyną okazję, by spotkać się twarzą w twarz z członkami grupy, która chce rzucić ten kraj na kolana.
Daj mu spokój – myślę.
W tym samym momencie mężczyzna wyjmuje komórkę i, patrząc mi w oczy, wybiera numer.