Читать книгу Tajne życie - Amaryllis Fox - Страница 8

3

Оглавление

Latem jeździmy do rodzinnego domu mojej mamy na wieś – to wielka, stara posiadłość, bez porządnego ogrzewania, za to z myszami w szafkach. Mój dziadek to antyk w typie Imperium Brytyjskiego, pracujący w mieście, nieobecny nawet, gdy jest w domu. Moja babcia dawniej zawodowo uprawiała sport, ale w wieku 35 lat polio skazało ją na wózek inwalidzki. Ma poczucie humoru i jest inteligentna – tak bardzo, że gdy poznała dziadka na Uniwersytecie Edynburskim, pisała za niego wszystkie prace. Denerwuje ją, kiedy jego młode, ładne sekretarki patrzą na jej kalekie nogi i mówią o niej w trzeciej osobie, jakby miała demencję.

– Czy potrzeba jej koca? – pytają, gdy przychodzą do nas, żeby dziadek mógł im dyktować.

– Nie, nie potrzeba – odpowiada babcia. – Ale przydałoby się jej trochę dżinu z tonikiem.

Moi dziadkowie adoptowali na Filipinach syna, Christiana, żeby dotrzymywał im towarzystwa, gdy pozostałe dzieci już dorosły. Christian i ja jesteśmy w tym samym wieku, a babcia czerpie charakterystyczną dla sportowców radość z przeciwstawiania nas sobie w różnych konkurencjach. Zamiast zwyczajnie iść po pocztę, ścigamy się po podjeździe otoczonym szpalerami drzew. Gry karciane zmieniają się w próby pamięci, w których musimy wyrecytować ostatnie dwadzieścia zagranych kart, czasem od końca, czasem według koloru, albo ułożone od najsłabszej. Prezenty świąteczne czekają, aż oboje przepłyniemy pod lodem całą długość odkrytego basenu. Nurkujemy w jednym przeręblu, wynurzamy się z drugiego, spanikowani i bez tchu. Babcia zatrzymuje stoper, gdy tylko wydostajemy się na zimny beton, sapiąc mroźnym, zimowym powietrzem. Rytm letnich wakacji wyznaczają całodniowe wycieczki, na których dorośli jadą samochodem, a ja z Christianem biegniemy za napędzanym dieslem kombi, gdy zjeżdża krętą drogą do miasta.

Wymykamy się tak często, jak tylko możemy; uciekamy w najdalsze zakątki posiadłości, w których ogrodnicy nie wykosili jeszcze krzaków. Tu możemy się bawić bez ciągłego nadzoru dorosłych. Budujemy z gałęzi całe światy, pełne bohaterstwa i książkowych przygód. Gdy pada, musimy chować się w domu, głównie na strychu. Myszkujemy w skarbach przywiezionych przez dziadka z podróży. Uwielbiamy jego zestaw do gry w madżonga, z tabliczkami z kości słoniowej przyozdobionymi chińskimi symbolami i smokami. W kącie stoi biurko, a na nim – maszyna do pisania i krótkofalowe radio. To nasze ulubione miejsce. Nasze najświętsze miejsce. Właśnie tam spędzamy deszczowe letnie dni, słuchając szumu, tak jak wróżka wpatruje się w herbaciane fusy, z całych sił próbując odszyfrować w nim jakąś wiadomość. Potem staramy się na nią odpowiedzieć, marząc o tym, żeby podać rękę komuś z drugiego końca kontynentu.

– Tu Anglia! Odbiór!

Szum.

– Słyszycie nas? Odbiór!

Potem z reguły więcej szumu. Ale od czasu do czasu odzywa się głos z odległego zakątka świata.

– Anglia? Halo, Anglia! Tu Pretoria. – Albo São Paulo. Albo Mumbaj.

Zmieniamy się: jedno siedzi przy radiu, drugie robi notatki, które na koniec każdej sesji wyciągamy z maszyny do pisania i ceremonialnie odkładamy na stos zapisków z poprzednich dni. Wycinamy z prasy artykuły o każdym miejscu, z którym nawiązaliśmy kontakt, i przyklejamy je taśmą do odpowiednich kartek. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że mogę komunikować się z miejscami, o których czytałam w gazetach ojca. Po raz pierwszy postacie z książek są na wyciągnięcie ręki. Ekscytuje mnie świadomość, że to nie tylko szeroki świat może potrząsnąć nami, ale też my nim. Uspokaja zaś myśl, iż nie jesteśmy sami. Potem dorośli wołają nas na dół i rozpoczynają się kolejne zawody.

– Kto się najwięcej razy podciągnie? – rzuca babcia. – Kto zje najwięcej kiełbasek?

Christian nie cierpi kiełbasek. Udajemy, że je pochłaniamy, a on jedną po drugiej wyrzuca do kominka za naszymi plecami. Babcia przyłapuje go na tym dzięki swojemu orlemu wzrokowi i każe mu zjeść wyrzucone kawałki, chociaż są pokryte drzazgami i popiołem.

Babcia odpuszcza tylko podczas popołudniowych spacerów, kiedy przesiada się z normalnego wózka na elektryczny – wielki, pomarańczowy, z czułością nazywany „bryczką”. Wygląda jak krzesło z silnikami odrzutowymi, na którym astronauci z filmu wyświetlanego w muzeum kosmosu manewrowali w przestrzeni kosmicznej. Jest wyposażony w dżojstik, taki jak w automacie do gry w Pac-Mana, który kontroluje małe gumowe opony z głębokim bieżnikiem, takie jakie miał łazik księżycowy. Każdego dnia – po poobiednich drinkach i przed wieczornymi koktajlami – dorośli zbierają się przed wejściem do sieni na popołudniową przechadzkę. Babcia prowadzi, osadzona na swojej pomarańczowej platformie jako mistrzyni ceremonii naszego pochodu, a obok niej idzie mama, rzucająca chleb kaczkom albo zrywająca kwiaty z gałęzi mijanych drzew. Jeśli są z nami moje ciotki lub wujkowie, to idą koło nich, a za nimi my, dzieci – Ben, Christian, inni przypadkowi kuzyni, otoczeni stadkiem golden retrieverów. Udaję, że psy są lwami.

Wędrujemy przez pola i wzdłuż rzeki, zbierając kijanki do słoików i dając babci, żeby postawiła je na wózku do końca spaceru. Po grzbiecie odległego wzgórza jedzie pociąg. Zatrzymujemy się i machamy do niego, kiedy mija nas w drodze do Londynu. Czasem napotykamy ogrodnika Trevora, gdy grabi liście do spalenia. Christian i ja stajemy tak blisko ogniska, że czujemy ciepło na policzkach, a zapach palonego drewna zostaje nam we włosach, dopóki nie wrócimy do domu. Podczas spaceru babcia nigdy nie zmusza nas do wyścigów, recytacji ani w ogóle zawodów. Na świeżym wiejskim powietrzu jest szczęśliwa i nam też na to pozwala.

* * *

Któregoś dnia bawimy się z Christianem na strychu. Grzebiemy przy radiu, gdy nagle uświadamiamy sobie, że na dole panuje cisza. Nikt nas nie woła już od paru godzin. Kusi nas, żeby po prostu zostać na górze, ale milczenie może oznaczać dostęp do lodów w zakazanej zamrażarce. Schodzimy po tylnych schodach i patrzymy, jak oniemiali dorośli siedzą przed telewizorem i oglądają wiadomości sprzed Białego Domu. Tylko że nie chodzi o Biały Dom w Waszyngtonie, ale w Moskwie – otaczają go czołgi.

Uświadamiam sobie, co się dzieje. Mój tata jest w Moskwie. To dlatego wszyscy są cicho. Wpatrują się w ekran, jakby mogli go wypatrzyć w tłumie. Pracował tam przez ostatnie parę miesięcy, próbował zmienić przepisy, żeby ludzie mogli prowadzić własne sklepy.

– Czy władze chcą sklepy z powrotem? – pytam dorosłych. Przeganiają nas, ale my siadamy w kącie i oglądamy z podłogi.

Każda dobra opowieść ma bohaterów i czarne charaktery. Tutaj bohaterem jest Michaił Gorbaczow, zamknięty w swoim domu, podczas gdy czarny charakter Giennadij Janajew chce ukraść kraj. Gorbaczow dawał ludziom prawa, a tata mu pomagał. Janajew chce te prawa odebrać. Razem ze sklepami, pieniędzmi i krajem.

Mama próbuje dodzwonić się do hotelu ojca, ale nie może się połączyć.

Przyglądamy się ze swojego kąta, jak czołgi Janajewa zbliżają się do stolicy. Świat z wiadomości znowu rozlewa się na mój, prawdziwy świat. Poprzednim razem, gdy to się stało, zginęła Laura. Chcę krzyczeć na telewizor, pobiec na górę, żeby przesłać ostrzeżenie przez radio. Cokolwiek, byle tylko zmienić to, co się dzieje.

Nagle – na żywo, w telewizji – ulice zapełniły się ludźmi, wytaczającymi wózki z owocami i spychającymi puste tramwaje, żeby stworzyć wielkie metalowe zygzaki, blokujące trasę czołgów Janajewa. Zupełnie jak człowiek z placu Tian’anmen. Stoją, podawszy sobie ręce, za Gorbaczowa, za swoje sklepy, za swoje prawa, za mojego tatę. Nie dają się. A czołgi się cofają.

Gdy tata wraca do domu, nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć o jego bohaterskiej walce o wolność. On się tylko śmieje.

– Bohaterami są tamci ludzie, kochanie. Ja tylko siedziałem w pokoju w moskiewskim hotelu. Największym zagrożeniem był dla mnie radziecki papier toaletowy. Lepiej otwórzmy ten rynek, żeby mógł tam wejść Johnson & Johnson – uśmiecha się. – Ale skoro tak cię to ciekawi, może kiedyś pojedziesz ze mną?

To zaproszenie do świata z pierwszych stron gazet. Oczy robią mi się okrągłe z wrażenia.

– A mogę?

– A czemu nie? – mówi.

Rok później, gdy mam dwanaście lat, wsiadamy z Benem – sami, bez rodziców – do samolotu Aerofłotu, dawnych radzieckich linii lotniczych, których logo – sierp i młot ze skrzydłami – widnieje na wykładzinie zdobiącej ścianę między wejściem a przedziałem pasażerskim. Minęło już dużo czasu, odkąd ostatnio mogliśmy we dwójkę przeżyć przygodę.

Gdy lądujemy w Moskwie, pada i jest szaro. Tata odbiera nas przy bramce i prowadzi nas przez kontrolę paszportową dla VIP-ów.

– Co trzeba zrobić, żeby być VIP-em? – pytam.

Tata pociera palce, wykonując międzynarodowy gest oznaczający pieniądze. Ben wytłumaczył mi podczas lotu podstawy radzieckiej gospodarki. Łapówka nie wydaje mi się szczególnie w stylu sierpa i młota, ale kolejka do normalnej odprawy stoi godzinami, a ja muszę iść od łazienki, więc nie zadaję pytań.

Okazuje się, że większość rzeczy w Rosji funkcjonuje zgodnie z tą zasadą. Jeśli chcemy kupić coś, czego nie ma na półkach supermarketu, idziemy do drogiej hotelowej restauracji. Jeśli chcemy iść do kościoła, najpierw składamy dotację na potrzeby partii komunistycznej. A gdy nie chcemy stać w kolejce do ciała Lenina, płacimy za prywatnego przewodnika. Lenin jest mniejszy, niż się spodziewałam, wydaje się drobny i kruchy. Stanowi przeciwieństwo olbrzymich budynków i ciężkich radzieckich pomników. Sprawia wrażenie słabego, ludzkiego, pięknego.

– Myślisz, że byłby zaskoczony, jak to się wszystko potoczyło? – pytam Bena. Gdy wychodzimy na plac Czerwony, mży. Skulone kobiety idą na ulice, gdzie odbywa się targ. Wyglądają na starsze, niż są.

– Może to jeszcze nie koniec – podsuwa Ben.

Myślę o tym przez chwilę, potem kiwam głową. Mama zawsze mówi, że nie można oceniać książki, gdy jest się dopiero w połowie lektury.

Zaczynamy poznawać zasady rządzące tym światem. Wkrótce biegamy jak dzicy po Moskwie i Petersburgu, tak samo jak wcześniej po Waszyngtonie i Londynie. Gramy w berka przy GUM-ie, dawnym radzieckim centrum handlowym, które teraz wygląda jak olbrzymi szkielet zamkniętych drzwi i kryształowych korytarzy, pusty, ze strasznym echem, niczym truchło dinozaura na wietrze. Robimy łódki z patyków oraz materiału na parasolki i wodujemy je w fontannach Pałacu Letniego. Ganiamy bezdomne koty po ogrodach Ermitażu i dowiadujemy się, którzy cinkciarze dają najlepsze kursy.

Tata czasem dołącza do naszych wycieczek, ale na ogół widzimy go w mieszkaniu, gdy wraca wieczorem. Wynajął je, kiedy zmęczył go pobyt w hotelu, ale nie zrobił z nim wiele, poza tym, że pod każdą ścianą postawił regały z książkami. Siedząc przy małym składanym stoliku, pijemy herbatę i opowiadamy mu o naszych przygodach, a on dzieli się z nami historiami na temat tego, co widzieliśmy, albo miejsc, w których byliśmy. Tu brzmią one jednak inaczej niż w domu. Jego słowa nie mają tej samej siły. Gdy mówię coś o tym, że trzeba pomagać ludziom się wyzwolić, sprowadza rozmowę na inne tory. Kiedy wspominam, że chcę zobaczyć Biały Dom, przed którym ludzie zatrzymali czołgi wózkami na owoce, w ogóle mi przerywa. Rozgląda się.

– Narnia – mówi.

Wiem, że chodzi mu o tę część, w której Tumnus martwi się, że podsłuchają go szpiedzy Białej Czarownicy. „Nawet niektóre drzewa są na jej usługach”1 – słyszę przestrogę Tumnusa wygłaszaną głosem mojej matki. Patrzę na liście, które pocierają o okno taty, i nic więcej nie mówię.

– Kto chce lody? – pyta radośnie tata. Idziemy szukać słodyczy.

Tajne życie

Подняться наверх