Читать книгу Cigi de Montbazon i Robalium Platona - Anatol Ulman - Страница 6

Ojcowie założyciele

Оглавление

Teraz natomiast z góry, bo i skąd się najwygodniej gapić, spójrzmy ciepło na miasteczko kartoflane Koszałkoopałkolin z niedalekiej przeszłości. W żarłocznej zieleni parku nad rzeczką oraz stawem właśnie bujnie rozkwita gorące lato pochodzenia wiejskiego. Na łączce z kilkoma żelaznymi ławkami, pod starym murem obronnym za ulicą Mickiewicza, gdzie bujnie rośnie rozłożysty krzew, zawiany grubas o nazwisku Rozlazły siedzi na trawie w rozchełstanej koszuli w czerwoną kratę, z brązową w dłoni napoczętą już butlą alkoholu.

Zatem rozbuchany lipiec ziemniaczany. Z zazwyczaj mokrego nieba w bagiennych barwach mroku, a teraz bławatkowego, jakby na jego połaciach uprawiano lawendę, leje się jasny upał. Kamienny mostek na rzece Drwince energicznie przekracza wysoki trzydziestolatek o urodzie nazistowskich cherubinów. Nazywa się Wissenteufel, do niedawna pracował jako licealny nauczyciel fizyki, teraz, zwolniony za przekonania, ima się prac różnych, ale nie zaniedbał zrobić, dzięki przyjaciołom, doktoratu z nauk ścisłych. Właśnie posuwa się dziarsko wyżwirowaną ścieżką wzdłuż płynącej równolegle do ulicy Piastowskiej bystrej rzeczki, przeszukując bacznie wzrokiem ławki, krzewy oraz rabaty krwistych, a też i bladych kwiatów obficie w parku rosnących. Gdyby w pobliżu, na przykład wypoczywając wśród intensywnej zieleni, znajdował się jakiś wytrawny teolog, natychmiast rozpoznałby w idącym złego ducha pochodzenia niemieckiego, mimo że mężczyzna nie był ubrany kuso (na przykład w zjadliwie zielony pruski frak), lecz zwyczajnie współcześnie. Zauważywszy go stadko sprytnych kawek, żerujących obok rozwalonego kosza na śmieci, zrywa się jednak z niespotykanym przerażeniem.

Siedzący na łączce otyły, dyrygując flaszką, a mówiąc do nikogo, właśnie wpływa duchem na pomorskie jeziora poezji. Recytuje głośno dla swojej tylko radości grubym, trochę zgrzytliwym głosem:

Myślę o mórz błękicie, o słodkich zachodach, o zapienionej grozie w wodnych wirów leju...

Nadchodzącego zauważa oraz przytomnie rozpoznaje, więc chrząka, niby uradowany prosiak maciorę rozpoznający, i zmienia ton na uroczystą kpinę:

– Witaj wędrowcze strudzony! Dokąd Bóg prowadzi? Do jakich podążasz krynic wiedzy? Do jakich zdrojów elektronów wolnych?

Przystojny blondyn w jasnej marynarce, o oficerskiej twarzy żołnierza brunatnych Hunów, przystaje, uśmiecha się ironicznie, lecz odpowiada serdecznie:

– Właśnie ciebie, kolego, poszukuję. Przyznam, że nawet gorączkowo.

– Pokłon ci, profesorze szkoły średniej, salve babiarzu gminny! Don Juanie ziemniaczany! – ironizuje pijak.

Wysoki powoli otrzepuje spodnie z możliwych zarazków oraz kosmicznych pyłów. Wytwornie, choć z niesmakiem siada na trawniku obok pijącego. Zauważa bez kpiny:

– Jednak, Romuś, zrealizowałeś marzenia?! Zostałeś poetą, leżysz na trawie, chlasz publicznie, bredzisz publicznie. Można wiedzieć, kto ci opilstwo finansuje?

Gruby, o ciemnej twarzy Ormianina, serdecznie wręcza mu swoją butelkę. Szczupły wyciera jej szyjkę wydobytą z kieszonki marynarki papierową chusteczką i wpuszcza w siebie haust z apetytem. Flaszka, niby żywa istota, poczyna między nimi krążyć. Tłuścioch wyznaje z nieco płaczliwym żalem:

– Babkę mi fata odwieczne zabrały, ujął sen żelazny, twardy, nieprzespany. Po niej właśnie sygnety herbowe, srebra rodowe, dworskie skarby kresowe upłynniam.

Doktor Wissenteufel mruży bladoniebieskie, zimne oczy.

– Babkę twoją dobrze pamiętam. Pulchna staroć w stylu ormiańskim. Do liceum biegała dosyć często. Kiedy twoja matura wisiała na włosku, wytargowała ci tróję z fizyki.

Rozlazły przez moment śmieje się szyderczo, lecz jednocześnie poetycko. Pyta z ciekawością dziecka:

– Płaczem, prośbami i wrzaskiem olbrzymim targowała? Czy datkiem hojnym, obdarowując nieskazitelnego łobuza, dziwek nieskalanych uwodziciela?

Doktor Wissenteufel tężeje i pyta sucho:

– Wszystko już Romuś z żalu po babuni przeputałeś?

– Jeszcze putam – rozrechotuje się Rozlazły. – Ale zostało trochę dukatów szczerozłotych. Błyszczą sobie niby słoneczka malutkie. I nie ma grozy większej, straszniejszej na ziemi, / Nad zimną srogość słońca z blaski lodowemi...

– Studia jednak jakieś, słyszałem, podobno skończyłeś? – pyta Wissenteufel, choć widać, że wie o rozmówcy wszystko.

Rozlazły wzrusza się i wyznaje miękko:

– Przez babcię i dla babci. Przyrzekła, że nie umrze, dopóki nie zostanę magistrem. A ja nie chciałem, by się męczyła nazbyt długo.

– Magistrem czego?

– Dziejów ludzkiego mordu w słodkiej polewie z uczonych marcepanów. Syn wierny niewiernego historii zmełtu... Na studiach, profesorze, nauczono mnie sumiennie nazwisk wybitnych ludobójców oraz nazw miejscowości, gdzie większych i mniejszych rzezi dokonano, dla postępu oczywiście.

Doktor Wissenteufel ogarnia go serdecznie ramieniem. Zmienia temat i szepce konspiracyjnie:

– Szykuje się wielki, dochodowy interes dla mądrego inwestora.

Rozlazły prostuje się leniwie i patrząc w słońce, najwyższe źródło prawdy, stwierdza z dumą:

– Panie profesorze mało szanowny! Działam w sferach duszy, biznes jest mi wstrętny mocniej niż historyczne łajno królów oraz pozostałych wodzów, przywódców, a także innych rzeźników ludzkości.

Doktor Wissenteufel blednie trochę, ale zachowuje kamienny spokój. Jest dobrym nauczycielem, wie, jak zmiękczać nadwrażliwych.

– No to może zrobiłbyś coś dla innych? Jako poeta musisz kochać naród?!

Objąłem w ramiona wszelkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia... – rzeczywiście wzrusza się Rozlazły.

– No właśnie. Ile by się jeszcze zebrało tej kasy po dobrej babci?

Grubas zagląda przez szyjkę do butelki, jakby tam bilansował się jego majątek.

– Bo ja wiem? Ileś tam dwusetek tłustych i miłych w dotyku. Szeleszczących niby wykrochmalone suknie wielkiej księżnej, kiedy idzie przez pokoje pałacowe, dumnie zarzucając kobylim zadem.

Jego rozmówca milczy długo, obserwując jak żółty motylek, trzepocząc skrzydełkami, dosiada swoją panienkę na białym niby niewinność kwiatku. Jest rad, bowiem przyroda widomie potwierdza najmilsze mu zainteresowania. Wreszcie pyta nieśpiesznie, jakby dowodząc niewielkiego zainteresowania sprawą:

– A przeznaczyłbyś, Romek, tę topniejącą kasę na cel zbożny? Narodowy oraz społeczny? Z gwarancją nie tylko zwrotu, ale też pomnożenia!?

Rozlazły dosyć długo szuka w swej przepastnej dla poezji pamięci stosownego wierszyka, by wreszcie z przyjemnością zacytować:

Potrzebne są pieniążki / duże pieniądze / za małe pieniądze / można zobaczyć / coś przez dziurkę od klucza / jednym słowem panie profesorze / chodzi o pieniążki / po drugiej stronie czarnej dziury / też chodzi o pieniążki...

– Ano chodzi – potwierdza Wissenteufel, rozprostowując ramiona w szczerym geście podziwu dla uroku letniego dnia.

– A w czym bym, bez kasy będąc, topił łzy me czyste, rzęsiste? Za co nabył odpowiednie płyny żal i sumienie wypalające?

– Szybko wyjmiesz z kasy o wiele więcej, niż włożysz. A zapić zdążysz się zawsze!

Rozlazły waha się:

Trzeba z żywymi naprzód iść?

– Trzeba! Naprawdę! Uwierz mi.

Grubas przełyka potężną porcję koniaku. Potem mówi jakby do siebie:

– Wiara moja potężna niby armie niebiańskich husarzy! Przecież ty, profesorze, jeszcześ nigdy nikogo nie zawiódł! Naturalnie poza uczniami nazbyt biednymi i prócz dziewuch w malinowych majtach oraz centurii tutejszych bab napalonych na miłosne spazmy.

– Ściśle prawie sześciu centurii – szafuje szczerością Wissenteufel. – Mam w rejestrze tutejszym ponad sześćset wydmuchanych pań i panienek! Ale nie obiecywałem im niczego prócz wrażeń erotycznych. Nie moja to, Romek, sprawa, ale skąd u babuni taka kasa? Przecież nie z Kazachstanu, gdzie się urodziłeś?

Rozlazły z bólem zamyka oczy, by w palącym słońcu nastrojowo wspomnieć mroźną przeszłość.

– Tam tylko zadymy śnieżne lub kurz letni po horyzonty. I zlodowaciałe ściany ziemianek. Otóż babka zdążyła zakopać skarby przedtem, nim przyszli i nocą załomotali kolbami do drzwi modrzewiowych polskiego dworku, całego z krwi i modraków. Zupełnie niedawno udało się tam pojechać i wybrać z ziemi ciemne złoto, posag przodków dla późnego wnuka.

– No tak. A nie ciekawi cię, na co chciałbym obrócić resztki twojej fortuny?

– Czyżby na cel szlachetny, od którego mdleją serca wzruszone?

– Właśnie! – stanowczo potwierdza doktor Wissenteufel.

– Ach! – rzecze chłodno Rozlazły. – Tyle że mnie specjalnie nie interesuje czynienie dobra. Nadchodzą noce ze śniegiem i wyją umarli za miedzą... Żadna dzielność, prawość czy poświęcenie. Mam to w swojej tłustej, zapitej dupie. A pośród zmarłych byli najlepsi. Pijmy, nauczycielu głupich. Za starą sukę kopaną w zęby, spartoloną cywilizację.

– A przeciw ludziom dałbyś grosze?

Ten trup, którego zasadziłeś zeszłego roku w ogrodzie, czy zaczął już kiełkować? W tym roku czy będzie kwitł?

Doktor Wissenteufel wkurza się:

– Żartujesz zafajdany poeto? Nie radzę ci kpić ze mnie!

Rozlazły chichocze cichutko, długo. Słońce wydobywa z jego opalonej twarzy odcień szlachetnego kruszcu.

Głupota, grzechy, błędy, lubieżność i chciwość duch i ciało nam gryzą niby ząb zatruty... Na rzeczy wstrętne patrzymy sympatycznym wzrokiem... – cytuje. I dodaje serio: – W żart owszem, zainwestuję. Przecież w co?

– W duży, pożyteczny figiel – obiecuje Wissenteufel. – Otóż między innymi wiem, jak szkolnictwo wyższe dla celów wyższych zgównić i dobrze na tym zarobić!

Grubas rozjaśnia się nagle i staje podobny do jaśniejącego właśnie dnia.

– Świetna sprawa. Egzystujemy, gdy działamy w oparciu o swą wolność zawartą w naszej spontaniczności. To przez nią komunikuję swą wolność innym. Zgównienie edukacji bardzo mi odpowiada. Lubię zgówniać, jak wszyscy. Ciekawe, że jeszcze coś do gównienia zostało!?

– Założymy w tej dziurze prywatną uczelnię. Naszą uczelnię – precyzuje chłodno doktor Wissenteufel.

Rozlazły wątpi.

– Tu? Wśród pól ziemniaczanych, zagonów długich dochodzących do ratusza? Dla wieśniaków kartoflanych, dziewek pasących krówska na miedzach, gdzie cykoria podróżnik z kwiatuszkami błękitnymi?

– No – potwierdza Wissenteufel. – Zamknij oczy, poeto, wzleć w niebo i popatrz. Jak to mówicie: oczyma duszy. Powiedz, co widzisz?

Rozlazły żartobliwie zasłania oczy swą wielką łapą:

– Widzę! Szeroko, daleko pod potokami błyszczących gwiazd, pod sosen rzeką. Pola zielone niby placek krowi, zagłodzone drzewa, drogi niby przedłużone dżdżownice. Żadnej uczelni aż do nieboskłonu!

– Właśnie – zgadza się doktor Wissenteufel. – Znajdujemy się w centrum dziczy!

Mimo że absolutnie nie jest poetą, cytuje Heinego, zwrot o ojczyźnie, która jest Pipidówkiem:

O Schilda, mein Vaterland!

Grubasa jakby ogarnia entuzjazm. Napada go wizja:

– Więc oświecimy dzikich elektronicznymi lampkami wiedzy? Ostemplujemy pieczęciami z dziobatym orłem i wytwornym napisem: magister! Na każdym wiejskim spłachciu magister! W każdej kurzej zagrodzie magister kogut i magister kobyła! I kot uczony magister z łańcuchem złotym pod dębem zielonym. I my, dwa sukinsyny w błękitnych togach. Nad niebieskim miasteczkiem z wypłowiałych obrazków Chagalla.

Rozlazły cieszy się wyraźnie. Cielsko drga mu od duchowych radości.

– Mniej więcej tak – ciągnie jego rozmówca. – Damy tutejszym oraz innym studentom szansę na rozwój osobowości oraz ewentualnie niewielki przyrost głupoty. Wzbudzimy i zaspokoimy wyższe aspiracje. Otworzymy przed nimi rynek pracy. Spowodujemy popyt i podaż na naukę. Przede wszystkim jednak uczynimy ich szczęśliwymi. To najważniejsze, te iskry radości krzesane w wodnych mózgach tumanów. Pamiętasz? Jeszcze niedawno, kiedy wiedza była dla wszystkich za darmo, ani młodzi, ani starzy brać jej nie chcieli. Teraz chętnie kupią, gdyż dla matoła wartość ma tylko kupione. Im co droższe, tym bardziej upragnione. Taka ludzka natura. A nauka jest towarem, jak wszystko zresztą.

– Jak rzekł poeta: Zawrę pakt z tobą, kurwi synu – cytuje grubas z aplauzem.

Zostaje jednak źle zrozumiany. Doktor Wissenteufel bowiem tężeje, podnosi ton i pyta groźnie zimnym głosem:

– Przypierdolić ci, pijaczku!?

– Licentia poetica, profesorze – wyjaśnia przymilnie Rozlazły i dojaśnia: – Gałąź czy miecz przyjmiesz z mej ręki? W spotkań świergocie... Od czego zaczynamy?

Wissenteufel łagodnieje. Jego twarz staje się pogodna jak oblicze germańskiego bożka:

– Od pewnej damy, Romuś. Ona za dwa miesiące poprawkową, oczywiście przez niedopatrzenie, maturę w wieczorówce robi, a pragnie wyżej się piąć. Babsko błędnie sądzi, że wysokie wykształcenie bardzo jest niezbędne na wysokim stanowisku.

– Wykształcenie niezbędne jak wodogłowie? Jak dżuma? – pyta jego nowy wspólnik.

– Nie żartuj, Romek. To sprawa wagi państwowej. Ona będzie naszą pierwszą studentką. Wyjątkowo uzdolnioną. W trybie indywidualnym. Już za rok złoży pracę oraz egzamin magisterski na naszej rodzącej się właśnie uczelni.

Rozlazły również pragnie poszerzać swoją wiedzę, pyta cudzymi słowami:

– Powiedz, jak to jest, że... jedna roślina wysysa z gleby i powietrza trujące jady, stając się zatrutym bluszczem, a inna z tej samej gleby i powietrza bierze słodkie soki i barwę, stając się poziomką, i obie kwitną?

– Bo tak musi być. Jakżeby inaczej. Obaj szczęśliwie powołamy szczęśliwą uczelnię ludzi szczęśliwych, ty i ja!

Doktor Wissenteufel jest niesłychanie stanowczy i wygląda na bardzo wzruszonego. Grubas podejmuje ton:

Razem młodzi przyjaciele! I wspólny będzie pracy plon! Ja szmal nieprzepity, a profesor co wnosi w zamierzenie? Czyżby jedynie sam pomysł?

Blady przystojniak uśmiecha się szeroko. W rozwodnionych oczach migotają mu diabelskie ognie. Jego wkład w inicjatywę posiada istotny charakter naukowy.

Rzecze skromnie, bez chełpliwości:

– Dobry pomysł bez kasy, to majątek nie wart grosza. Ja, poza ideą, wnoszę swój świeżutki pachnący doktorat!

– Gratuluję w imieniu tutejszych koników polnych! Nie wiedziałem – wyznaje tłuścioch. Nie jest zaskoczony: – Z liceum w doktory poszedł uczony mąż! Czyżby rozprawa o bozonach krągłych jak tyłeczki pensjonarek? Wielka księga o dziurach czarnych, kosmicznych u brunetek?

– Nie pojmiesz Romek – stwierdza pobłażliwie doktor Wissenteufel. – Moje dziełko dotyczy właściwości plazmy. Ale posiadam coś najważniejszego, bez czego nie byłoby sprawy, mianowicie z wyższego ministerstwa pozwolenie na założenie uczelni wyższej w naszej mieścinie!

Rozlazły udaje zdumienie, łapiąc się za głowę pokrytą gęstym, czarnym runem.

– Aż z ministerstwa! Przecież minister poecie gębę zamknąć może! Jakim cudem? Rozdają teraz dobrym ludziom zezwolenia takie?

– Swoim dają. Po prostu wstąpiłem do właściwej partii we właściwym czasie, we właściwym celu. A ona akurat rządzi.

O kroćset kroci tysięcy fur beczek furgonów diabłów! – wyraża żal tłuścioch. – Gdybym był i ja wstąpił w czasie stosownym, daliby mi zezwolenie na masowe wytwarzanie wierszy patriotycznych oraz zapewnili ich pełny zbyt w przedszkolach, szpitalach i garnizonach?

– Oczywiście.

– Czyżby chodziło o partię komicznych kurdupli zrośniętych ze sobą jedną pustą mózgownicą?

– Nigdy nie ubliżaj dobrodziejom! – studzi go przystojniak. – Więc jak, Romuś? Umowa stoi?

Jasne, jak spojrzenie w oczymelduje grubas. – Zatem zostanę poetą wyższych uczelni wiejskich za wyższe pieniądze! A doktorat, profesorku, jak się otrzymało? Też wolna, demokratyczna i niepodległa partia przydziela?

Zimna zwykle twarz Wissenteufla płonie szczerością. Wyznaje poufale:

– Przed wspólnikiem tajemnic nie mam. Otóż przypadkowo spotkałem w Gdańsku kumpla z toruńskich studiów. Karierę robi na politechnice, kierownik zakładu, habilitowany. Wymyślił mi temat, swoich studentów popędził do badań, pomógł rzecz opisać. Wypiliśmy parę razy. Pewną znajomą naszą przedmuchał chętnie na mój koszt, a w zasadzie bez ekspensu.

A potem się pokłonimy / i to będzie farsy kres. / Spektatorzy pójdą spać / ubawiwszy się do łez.

– Nie znam się na twórczości literackiej – wyznaje doktor Wissenteufel – ale to twoje opowiadanie o babci, która podczas pożogi ukryła na Ukrainie złote arbuzy, by po wojnach podarować je wnukowi na wódę, uważam za bardzo dobre.

– Que voulez-vou, c‘est la vie! – Rozlazły podkreśla, że takie jest życie. Następnie recytuje z emfazą: – Nagroda za wypracowanie z angielskiego, / Stopień naukowy, order dygnitarza. / Wszystko staje się coraz bardziej złudne, / Człowiek brnie od złudy do złudy. / Ten człowiek zaślepiony, dążący z uporem / Do samozagłady, / Brnie od oszustwa do oszustwa, / Od splendoru do splendoru, aż po ostateczny pozór, / Zagubiony w podziwie dla własnej wielkości, / Wróg społeczeństw, wróg samego siebie.

Cigi de Montbazon i Robalium Platona

Подняться наверх