Читать книгу Silver. Powrót na Wyspę Skarbów - Andrew Motion - Страница 5
Rozdział 1
Przykazania mojego papy
ОглавлениеW tamtych czasach byłem posłuszny woli mego ojca. Wstawałem codziennie o szóstej rano, na paluszkach mijałem drzwi sypialni, by go nie zbudzić ze snu, a następnie tak cicho, jak się tylko dało, ruszałem do pracy pośród brudnych kufli, szklanek, talerzy, noży, plwociny z tytoniu, połamanych cybuchów fajek oraz innych przedmiotów będących świadkami nagle urwanej przyjemności, które czekały na mnie w szynku na dole. Dopiero po jakiejś godzinie – kiedy wszystko zostało uprzątnięte, a powietrzem znów dało się oddychać – mógł się pojawić mój ojciec, klnący na mnie w żywy kamień za to, że się tak tłukę.
– Mój Boże, chłopcze – witał się ze mną za każdym razem. – Czyżbyś chciał obdzielić bólem głowy całe hrabstwo? – Kiedy zadawał to pytanie, nie patrzył w moją stronę, lecz kierował się od drzwi wprost do świeżo wyszorowanego stołu, a następnie opadał ciężko na ławę, przyciskając obie dłonie do skroni.
Później następowało zawsze to samo: musiałem być czujny i natychmiast podać mu orzeźwiającą szklanicę grogu, a następnie przysmażyć kilka plastrów bekonu i zaserwować mu je wraz z grubą pajdą brązowego chleba.
Mój ojciec bez zmrużenia oka wypijał głośno rum, po czym przeżuwał swój posiłek w milczeniu. Widzę go dzisiaj równie wyraźnie jak wtedy, niemal czterdzieści lat temu. Z zarumienioną facjatą, kępą płowych włosów, zaczerwienionymi oczami oraz dopadającą go melancholią tak wyraźną, jak dym unoszący się z ogniska. Wtedy wydawało mi się, że pewnie jest zły – ogólnie na świat, a na mnie w szczególności. Obecnie myślę, że przedmiotem tej irytacji był on sam. Jego życie rozpoczęło się przygodą i podnietą, lecz dobiegało kresu w banale codziennie powtarzanych czynności. Jedynym pocieszeniem – mogącym nawet uchodzić za rozrywkę – było ukończenie śniadania i wydawanie mi poleceń, które, jak mniemał, zwiększały tylko moją niedolę w takim samym stopniu jak i jego.
W dniu, w którym zaczyna się moja opowieść, a który przypadł na początek miesiąca lipca roku Pańskiego 1802, moje zadanie polegało na odnalezieniu gniazda os, znajdującego się gdzieś w pobliżu, i zniszczeniu go, by nie stanowiło dłużej źródła udręki dla naszych klientów. Po wykonaniu tego zadania miałem wrócić do szynku, zacząć przygotowywać strawę i napitek na cały dzień i szykować się do podawania. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciwko pierwszemu z tych zadań, gdyż dawało mi ono sposobność przebywania wyłącznie we własnym towarzystwie, które w tym okresie życia najbardziej sobie ceniłem. Nie muszę mówić, jak zapatrywałem się na perspektywę dalszych obowiązków związanych z pracą w szynku.
Ponieważ nie miałem w zwyczaju dostarczać ojcu dodatkowej uciechy i nie dawałem po sobie poznać, co sprawia mi radość, a co wręcz przeciwnie, bez słowa ruszyłem do pracy. Polegała ona na skinięciu głową na znak, że pojmuję, czego się ode mnie oczekuje, a następnie nalaniu kropelki najprzedniejszego piwa z jednej z kilku beczek, które stały nieopodal, do kufla i zaniesieniu rzeczonego kufla na ławę, która biegła wzdłuż frontowej ściany domu z widokiem na rzekę. Tam mogłem usiąść i czekać, aż znajdą mnie nasi wrogowie.
Był piękny poranek; mgła zdążyła już osiąść na brzegach i w zatoczkach, a cała panorama naszego sąsiedztwa wyglądała wprost uroczo. Za rzeką, wypływającą w tym miejscu z Greenwich, rozciągał się szeroki na przynajmniej trzydzieści jardów pas oliwkowych w barwie moczarów, które docierając do horyzontu, płynnie przechodziły w fiolet. Na Tamizie też już zaczynała się codzienna praca. Duże statki kupieckie wypływały w podróż na drugi kraniec globu, mocne, niewielkie barki węglowe, promy wiozące ludzi do pracy, skiffy i żaglowe łodzie, wszystkie sunęły gładko niczym chrząszcze na wzbierającej toni. Choć codziennie, przez całe swoje życie widziałem taką procesję przed domem, wciąż napawałem się tym cudownym widokiem. Równie krzepiąca była myśl, że żaden z marynarzy na tych statkach ani rybaków sunących samotnie ich śladem, czy też robotników na barkach wraz z ich dzwoniącymi uprzężą perszeronami prawie nie zauważał mojego istnienia, ograniczając się wyłącznie do prostego powitania; nie zakłócał też mojej koncentracji na zadaniu – które, jak mówię, polegało na razie wyłącznie na wyczekiwaniu.
Kiedy słońce i bryza wraz z senną wonią wypełzającą z błotnistych brzegów prawie mnie znów nie uśpiły, spełniło się moje życzenie. Duża, ciekawska osa (czy też kacper, jak je nazywaliśmy w dorzeczu rzeki) zaczęła unosić się ostrożnie nad moim kuflem, następnie przywarła do krawędzi, a potem spadła w odmęty czujnym, wirującym lotem, aż niemal mogła dotknąć nektaru nalanego specjalnie dla niej. W tym momencie zakryłem kufel dłonią i mocno nim zakręciłem, tworząc własną falę przypływu.
Przez chwilę bądź dwie potrząsnąłem kuflem jak należy, niczym jakiś tyran wzbudzający strach u jednego ze swych poddanych, a potem ostrożnie wylałem ciecz na powierzchnię ławy. Kacper był już podtopiony i wstawiony, odnóża rozjeżdżały się pod nim, a skrzydła drgały frenetycznie. Był to stan upojenia, którego było mi trzeba, bo teraz mogłem zanurzyć dłoń w kieszeń i wyciągnąć kawałek jaskrawoczerwonego kordonka, a następnie przywiązać go do talii mojego więźnia. Zrobiłem to bardzo delikatnie, żeby przypadkowo przedwcześnie nie przedzierzgnąć się w kata.
I tak siedziałem dalej w słońcu, czekając spokojnie, aż kacper odzyska zmysły oraz zdolność latania. Miałem zamiar pozwolić, by bryza przyspieszyła ten proces, ale kiedy usłyszałem, jak ojciec tłucze się w swojej sypialni tuż nade mną, dopomogłem siłom natury własnym, ciepłym oddechem – nie paliło mi się do drugiej rozmowy z nim, gdyż wiedziałem, że skończy się to na kolejnych poleceniach przyniesienia tego i wyniesienia owego. Niepotrzebnie się jednak martwiłem. W tej samej chwili, kiedy usłyszałem trzask składanej okiennicy i wyobraziłem sobie, jak ojciec zbiera się, by krzyknąć na mnie z góry, pan Osa podreptał po ławie i uniósł się w powietrze.
Udało mu się wzbić tylko do niskiego, chwiejnego lotu, który, jak pomyślałem, zaniesie go za rzekę – a wtedy bym go stracił z oczu. Ale po chwili zauważyłem, że nastawił swą busolę na mokradła i bez wątpienia gratulując sobie w duchu tego cudownego wyczynu, miarowo nabierał wysokości. Ruszyłem szybko za nim, wbijając wzrok w wyraźnie widoczny kordonek, umożliwiający mi obserwację stworzenia; czułem wielką ulgę, że mu specjalnie w locie nie przeszkadza. Kiedy zostawiliśmy już za sobą mój dom, rzekę i szopy, w których ojciec trzymał beczki, oraz minęliśmy sad, w którym rosły jabłka do produkcji cydru, wyszliśmy na otwartą przestrzeń.
Obcej osobie te mokradła mogły jawić się tylko jako ugór – grzęzawisko poprzecinane wieloma cienkimi strumyczkami biegnącymi do Tamizy, o powierzchni przypominającej szkliwo na garncu. Wszystko w tym samym zgniłozielonym, zielono-niebieskim lub zielono-brązowym kolorze. Nie było tu wysokich drzew, a jedynie kilka nagich pni, które powykręcane przez wicher zastygły w agonalnych pozach. Rosły tu kwiaty, których nazw nie zna żaden gentleman ani żadna dama.
Dla mnie owo miejsce było istnym rajem, a ja stałem się znawcą każdego jego nastroju i zmiany. Delektowałem się wysokim nieboskłonem i przestrzennym widokiem zdradzającym nadciągającą zmianę pogody. Kochałem miriady rozmaitych traw i ziół. Prowadziłem rejestr wszelkich gatunków gęsi i kaczek, przylatujących wiosną i odlatujących jesienią. Moje oko cieszyła zwłaszcza gromadka angielskich ptaków – strzyżyków i makolągw, gilów i drozdów, kosów i szpaków, czajek i pustułek – które były na miejscu niezależnie od pory roku. Kiedy zaczynał się przypływ i woda wypełniała kanały po brzegi, a ziemia stawała się zbyt gąbczasta, bym mógł po niej przejść, czułem się niczym Adam wygnany ze swego ogrodu. Gdy prądy się zmieniały i ziemia znów robiła się prawie zwarta, moje serce odżywało.
Meandrowanie zawsze należało do moich największych przyjemności – nie mogłem się jednak radować nim tego konkretnego dnia, bo mój jeniec wiódł mnie stale naprzód. Kiedy leciał prosto, zbierałem siły, biegłem i zawracałem, skakałem i kluczyłem, by za nim nadążyć. A ponieważ byłem w tym ekspertem i znałem to miejsce jak własną kieszeń, wciąż widziałem go wyraźnie. Wreszcie dotarł na miejsce. Było to jedno z tych skarłowaciałych drzew, o których wspominałem – jesion wyrosły na odległej krawędzi bagna i wygięty przez burze w kształt litery C. Kiedy tylko ujrzałem tego dziwoląga, wiedziałem już, dokąd zmierza mój przyjaciel, bo nawet z pięćdziesięciu jardów mogłem dostrzec gniazdo zwisające z niego niczym kolczyk z ucha.
Był to klejnot wykonany z papierowej masy uformowanej w długi, owalny kształt. W taki właśnie sposób kacpry robią swoje gniazda – przeżuwają niewielkie kęsy drewna i mieszają je ze śliną, aż powstaje stożek. W tym stożku chronią swoje gniazdo, a przede wszystkim królową, która składa jaja na każdym poziomie. To jest niezwykłe: stworzenia, które ludzkie oko postrzega jako całkiem chaotyczne, które zawsze latają z bzyczeniem we wszystkich kierunkach, albo też bez konkretnego obranego kierunku, są w istocie niezwykle dobrze zorganizowane i zdyscyplinowane. Każdy osobnik ma swój udział w tworzeniu tej społeczności i gra w niej własną rolę, wiedziony wyłącznie instynktem.
Kiedy zbliżyłem się do gniazda, wzbudziło ono mój tak wielki podziw, że zastanawiałem się, czy nie wrócić do ojca i nie powiedzieć mu, że wykonałem polecenie, w istocie go nie wypełniając. Wiedziałem, że nigdy by się sam nie wypuścił na poszukiwania – gniazdo znajdowało się w tak odległej części moczarów, że była to ziemia obca nawet dla mnie. Wiedziałem też jednak, że musiałbym żyć z tym kłamstwem, co nie będzie przyjemnie, bo osy nie przestaną nas nachodzić.
Te dwa powody wystarczyłyby w zupełności, by wykonać zadanie. Prawdę mówiąc, istniał jeszcze trzeci, o wiele bardziej istotny – choć nie byłem skory, by się do tego przyznać, ponieważ stał w wyraźnej sprzeczności z tym, co mówiłem na temat swoich sympatii i antypatii. Bardzo chciałem zniszczyć to gniazdo. Intrygowało mnie. Byłem nim zafascynowany. Ale moje zainteresowanie niezwykle szybko przerodziło się w chęć posiadania – a ponieważ zawłaszczenie gniazda było niemożliwe, jedyną alternatywą stało się jego zniszczenie.
I tak zacząłem zbierać wszystkie dostępne kawałki drewna, każdy patyczek wysuszony przez słońce, więc kiedy stanąłem już nieopodal jesionu, trzymałem w ramionach naręcze przypominające snopek. Położyłem je na ziemi pod gniazdem, a potem odszedłem na krok, by ten widok zapadł mi w pamięć na zawsze. Samo drzewo było niezwykle gładkie; wiatr pieścił je od dawna, dlatego też w tak cudowny sposób jego kora zmieniła się w marmur. Gniazdo – z podskakującymi wokół i unoszącymi się nad nim kacprami, które nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi – było długie na mniej więcej stopę od czubka do końca i wybrzuszone w środku. Białe niczym pergamin z wykwitającymi gdzieniegdzie niewielkimi uskokami i guzkami – te rozpoznałem jako indywidualne nacieki, przyniesione przez każdą osę podczas pracy.
Kiedy napatrzyłem się już i zdobyłem pewność, że nigdy nie zapomnę tego widoku, przyklęknąłem, wyciągnąłem krzesiwo i hubkę z kieszeni i podpaliłem zebrany przez siebie chrust. Płomienie błyskawicznie strzeliły w górę, uwalniając słodką, żywiczną woń, i po chwili całe gniazdo spowił ogień. Spodziewałem się, że jego mieszkańcy wylecą na zewnątrz. Pomyślałem nawet, że mnie zaatakują, gdyż to ja byłem ich katem. Ale nic takiego nie zaszło. Osy na zewnątrz gniazda po prostu odleciały; najwyraźniej nie obchodziło ich to, co się działo. Te w gnieździe – musiało ich być kilka setek – wolały pozostać przy królowej i wraz z nią zginąć. Słyszałem, jak ciała kilku z nich eksplodują z dziwacznym ostrym piskiem przypominającym brzęczenie komara, a reszta udusiła się dymem, nie wydając żadnego dźwięku.
Po nie więcej niż dwóch, trzech minutach byłem pewien, że moje zadanie zostało wykonane. Strząsnąłem resztki gniazda z drzewa, tak że wpadły do popiołów ogniska i rozleciały się na drobne kawałki. Regularne struktury w środku miały ciemnobrązową barwę i były niezwykle gustowne, a w każdej komórce tkwił pomarszczony pędrak; królową – niemal tak dużą jak mój kciuk – otaczali martwi wojownicy. Przedstawiali sobą szlachetny widok, który wzbudził we mnie wielką ciekawość. Klęcząc w tych resztkach i dumając nad nimi, nie zauważyłem, że prawie sam się podpaliłem.
W końcu wstałem i zawróciłem w stronę domu, wiedząc, że ojciec będzie oczekiwał mojego rychłego powrotu. Po chwili jednak postanowiłem, że zadowolę siebie, a nie jego, i zmieniłem kierunek. Wszedłem dalej w mokradła, przeskakując przez strumyki i klucząc tędy i owędy, by uniknąć szerszych kanałów, aż niemal całkowicie się zgubiłem. Tam, w samotności zieleni i błękitu, zacząłem rozmyślać o życiu.