Читать книгу Silver. Powrót na Wyspę Skarbów - Andrew Motion - Страница 6
Rozdział 2
Historia mojego życia
ОглавлениеNigdy nie byłem krnąbrnym dzieckiem, ale już samym swoim istnieniem sprawiałem memu ojcu prawdziwy zawód. Złodziejstwo, oszustwo, okrucieństwo – to pozostawiłem innym. Moje wady były mniejszego kalibru; kumulowały się w pewnej wrodzonej dzikości. Często puszczałem mimo uszu prośby ojca, a czasem też i jego polecenia. Opierałem się, jak mogłem, jego planom względem mojej osoby. Wolałem własne towarzystwo niż otoczenie, w jakim najchętniej by mnie widział.
Po zastanowieniu się, myślę, że niezależność jest jednak lepszym określeniem niż dzikość, z powodów, które właśnie opisałem. Tak czy inaczej, pozostaje pytanie – cóż było tego przyczyną? W najwcześniejszych latach życia oślepia nas żar chwili, lecz ona przemija i wówczas rzadko zatrzymujemy się nad nią w przypływie nagłej refleksji. Obecnie moja młodość znajduje się w odległych wspomnieniach. Teraz, kiedy posiadam szerszy ogląd mego istnienia, o wiele bardziej pociąga mnie chęć snucia rozważań, by je w pełni zgłębić.
Pierwszym powodem mojego zachowania był fakt, że matka zmarła w wyniku komplikacji, wydając mnie na świat – ta okoliczność zapadła we mnie głęboko; skłonność do postrzegania siebie jako osoby, dla której życie to nieustanna walka, stała się cechą mojego charakteru. Gdybym nie miał o co kruszyć kopii, z pewnością sprowokowałbym jakąś burdę, by utwierdzić się w mej odwadze.
Drugim czynnikiem mającym wpływ na moje zachowanie, jeszcze bardziej wyraźnym przez fakt, iż nie miałem ani brata, ani siostry, był kraj, w którym przyszło mi żyć. Mówiąc kraj, nie mam na myśli Anglii lecz raczej „krai-nę” – czyli północny brzeg rzeki Tamizy, miejsce bez konkretnego znaczenia między Londynem i otwartym morzem. Mogę sobie tylko spróbować wyobrazić, jak dzisiaj wygląda ta okolica, albowiem od lat przebywam poza domem rodzinnym. Najpewniej została zabudowana przez wszystkie struktury potrzebne do żeglugi i transportu towarów. Ale jestem w stanie opisać dokładnie, jak wyglądała wtedy.
Za naszym domem rozciągały się mokradła na ćwierć sążni nad powierzchnią wody, a ćwierć kwarty brakowało im do zrównania się z wodą po przypływie. Wszelkie budynki w okolicy trudno nawet zaszczycić takim mianem, były to raczej sklecone z desek szopy, w których rybacy trzymali swój sprzęt, a inni, bardziej tajemniczy goście składali w nich albo zabierali cenne dlań przedmioty. Kiedy mgła rozrzedzała się na tyle, że było przez nią coś widać, te budy układały się w imponujący kontur, akcentując załamania różnymi wystającymi, sterczącymi pod różnymi kątami elementami. Ich dachy zwisały niczym grzywki, a okna dopełniały całości obrazu przekrzywionej ludzkiej twarzy. W oczach młodego człowieka wyglądały niczym siedlisko ogrów albo przynajmniej wiedźm z brodawkami, które zacierały swe łapska nad kociołkiem. Żadna z nich nie stała długo. To, czego wiatr nie położył, wchłaniało bagno. Co do ścieżek biegnących między nimi i dalej – one również zapomniały o miejscach, do których biegły, a które w chwili rozpoczęcia podróży tkwiły głęboko w ich świadomości. Teraz z zakłopotaniem starały się sobie je przypomnieć, a niektóre po prostu, zażenowane, urywały się w połowie.
Nie bez kozery mój opis wzbudza lęk. Spacerując pod przepastnym nieboskłonem, wielokrotnie słyszałem za sobą kroki w miejscach, w których nie było niczego, albo czułem, jak cisza chwyta mnie za kołnierz niczym wielka łapa. Po prawdzie jednak głosy z mokradeł, a szczególnie te dobiegające od strony rzeki, nigdy nie były pojedyncze i rozróżnialne, lecz stanowiły mieszaninę różnych dźwięków oscylujących między westchnieniem i śmiechem, jakby nie zdecydowały się jeszcze, czy są smutne, czy wesołe. Może się to wydawać dość perwersyjne, ale uwielbiałem to miejsce właśnie dlatego, że zawsze emanowało atmosferą dwóch skrajnych emocji.
Na tym tle przedstawiona wcześniej charakterystyka mojego ojca wydaje się opisem osoby bardzo nieskomplikowanej – którą przecież był pod pewnymi względami. Patrząc pod innym kątem, stanowił całkowite zaprzeczenie otaczającego go krajobrazu. Za chwilę powiem dlaczego, od samego początku.
Ojciec mojego ojca też był karczmarzem – w szynku Admirał Benbow na zachodzie, nieopodal wybrzeża Bristolu. Tam też umarł za młodu – przez co mój ojciec samotnie stanął na progu wielkiej przygody, którą mnie było dane kontynuować.
Przygoda ta zaczęła się od niespodziewanego przybycia do Benbow Billy’ego Bonesa, sponiewieranego wilka morskiego, który był niegdyś pierwszym matem u cieszącego się ponurą sławą pirata, kapitana Flinta, a którego jedyny dobytek stanowił jeszcze bardziej poobijany od niego kuferek marynarski.
Przez tydzień lub dwa obecność tego łajdaka nie burzyła spokoju w Benbow – aż do pojawienia się kolejnego nieznajomego, bladej kreatury z łojotokiem, którą jakby na przekór upiornie białemu obliczu nazywano Czarnym Psem – a wkrótce potem dołączył do nich ślepiec zwany Ławą, którego widok tak wstrząsnął biednym Bonesem, że padł martwy niemal w tej samej chwili, gdy go zobaczył. Żeby uściślić, Ława naznaczył go Czarną Plamą, śmiertelnym omenem, klątwą, której żaden człowiek nie jest w stanie zmóc.
Wkrótce potem zaczęła się ta cała pełna dramatycznych wydarzeń historia – napad piratów na szynk, cudowna ucieczka, odszukanie starożytnej mapy, studiowanie mapy, odkrycie, że skarb kapitana Flinta znajduje się na pewnej wyspie, zaplanowana w Bristolu wyprawa, by odnaleźć skarb, zdrada załogi i pojawienie się pewnego szczególnie wygadanego łotra, zwanego John Silver (nosił on na ramieniu papugę, która stanowiła poniekąd rekompensatę za brakującą nogę), bardzo długi i emocjonujący pobyt na wyspie, odnalezienie kilku części skarbu i powrót w bezpieczne miejsce, czyli do Anglii.
Wymieniam to wszystko w wielkim skrócie, pomijając nazwiska większości głównych postaci i niektóre wydarzenia tej przygody z bardzo ważnego powodu, który mój ojciec podawał po stokroć, a ja nie jestem w stanie zmusić się, by przytoczyć go w pełnej rozciągłości. Nawet najsłynniejsze opowieści na tym świecie, włączywszy nawet tę o naszym Panie, słabną w miarę powtarzania, dodam więc tylko, aby wyjaśnić to, co nastąpi dalej, że należy zwrócić niezwykle baczną uwagę na słowa kilka części skarbu, aby pojąć, iż inne części skarbu pozostały nietknięte. Chcę również podkreślić, że kiedy mój ojciec w końcu opuścił wyspę, trzech szczególnie nieznośnych członków załogi – których mój ojciec zwie maroons* – zostało pozostawionych na wyspie na pastwę losu. Wiele niedopowiedzianych jeszcze wątków opiera się na tych szczegółach.
Kiedy tylko mój ojciec powrócił do Bristolu, otrzymał swoją działkę bogactwa, które zostało w całości wycenione na bajońską kwotę siedmiuset tysięcy funtów. Często chełpliwie wymieniał tę wartość, wykorzystując to jako wymówkę do moralizowania – w dużo bardziej dwuznaczny sposób niż zamierzał – na temat tego, jak to grzech nie popłaca. Nie mówił nic o swojej części, ogólnikowo wspominając, iż była „wystarczająca”, po czym pospiesznie przechodził do osoby Bena Gunna, dzikiego męża spotkanego na wyspie, którego pomógł uratować i który otrzymał środki w wysokości tysiąca funtów. Pieniądze te zaplanował wydać w dziewiętnaście dni, więc dwudziestego dnia znów był żebrakiem i musiał przebywać na garnuszku innych, czego zawsze się lękał.
Bez względu na konkretną wartość części skarbu mojego ojca, stało się jasne, że niczego mu w życiu nie braknie, oczywiście jeśli nie pójdzie w ślady Bena Gunna. I tak powrócił do swej matki, która była jedyną właścicielką szynku Benbow w Black Hill Cove, i pomagał prowadzić to miejsce, aż wreszcie je przejął. Wtedy, mając dość życia na takim odludziu, które nijak nie miało się do emocji zaznanych na morzach i oceanach, wyruszył do Londynu i przez kilka ładnych lat zaspokajał jedynie własne przyjemności.
Nie ma takiego syna, który byłby w stanie wyobrazić sobie swojego ojca w młodości – dla syna bowiem ojciec jest przede wszystkim stworzeniem o własnych, ustalonych nawykach i autorytarnych sądach. Wiadomo jednak, że w czasie gdy mieszkał w mieście, mój rodzic prowadził się o wiele wystawniej niż później, za mojego życia. Uwolniony z obowiązku zajmowania się matką (która skłoniła głowę na ramieniu kochającego acz podstarzałego marynarza, a ten wkrótce potem został jej mężem), wystawiony na milion nowych pokus, stał się według własnych słów „znaną postacią w mieście”.
Mowa tu o okresie sprzed czasów, w których każdemu modnisiowi groziło skaleczenie w policzek o własny kołnierzyk przy zbyt energicznym odwróceniu głowy. Niemniej jednak były to czasy zwiększających się szans w naszym kraju, gdy człowiek zamożny mógł bez problemu pławić się w luksusach, jeśli miał na to ochotę. Mój ojciec nigdy nie należał do tych, którzy całymi dniami przechadzają się po Strandzie tylko po to, by jakaś młoda dama mogła zauważyć wybrzuszenie nogawki czy szczególnie modny odcień kanarkowych rękawiczek. Miał jednak wystarczającą skłonność do zabawy – i widać to wyraźnie po tym, jak jego fortuna miarowo topniała, gdyż okres mieszkania w luksusowych pensjonatach z ładnymi obrazkami na ścianach i drogą porcelaną na stole oraz służącymi gotowymi dostarczyć mu wszystkiego, czego zapragnął, był wystarczająco długi, by pochłonąć znaczną część bogactwa wykopanego z tych zamorskich piasków.
Nie jestem w stanie stwierdzić, czy w końcu popadłby w całkowite ubóstwo. Wiem jednak na pewno, że ojciec, zbliżając się już bardzo do trzeciego krzyżyka (w początku lat osiemdziesiątych osiemnastego stulecia), dostał się pod kojący wpływ mojej matki. Była córką koniuszego, który prowadził kwitnący interes na wschodnich krańcach miasta, gdzie przyjeżdżający na jeden dzień z Edmonton czy Enfield zostawiali w stajni konie i często spożywali kolację przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu. Jej doświadczenia z pracowitego dzieciństwa sprawiły, że wyrosła ona na gospodarną młodą kobietę. Wkrótce przekonała mego ojca, by zaczął żyć skromniej, i skierowała go na ścieżkę wiodącą do zdobycia powszechnego poważania na świecie. Oddał jej swoje karty i kości. Zerwał pewne szemrane kontakty. Wprowadził dzienny rygor do swego kalendarza. Samodzielnie doprowadził do tego, że zaczął się prezentować jako dużo bardziej stateczny młody kawaler. A kiedy starając się przez ponad rok, udowodnił, że jego postanowienia pozostają niezmienne, przyjęła szczerość tych uczuć i wstąpili w związek małżeński.
Moi rodzice musieli teraz pomyśleć o jakimś użytecznym zajęciu. Oczywistym wyborem, w związku z doświadczeniami obojga, było prowadzenie gospody – co wkrótce zaczęli robić. Nie była to jednak gospoda znajdująca się w znanych im rejonach, lecz dająca ducha niezależności; to właśnie ją otrzymałem w schedzie. Gospoda, o której już wspomniałem i będę jeszcze wielokrotnie wspominał, otrzymała swoje właściwe miano – Hispaniola.
Miejsce to było jednocześnie alkową nowożeńców, domem i miejscem pracy. I spełniało dodatkowo jeszcze jedną funkcję. Ponieważ to właśnie tutaj, ledwo po roku pełni szczęścia, w pokoju, który przypominał wyłącznie kwaterę dziobową na suchym lądzie, o drewnianym suficie i ścianach oraz z wykuszem okiennym z widokiem na rzekę, moja matka w jednej i tej samej chwili tchnęła we mnie życie, sama swoje oddając.
Wtedy nie miałem oczywiście tego świadomości. Ale od pierwszej chwili, którą zapamiętałem, czyli jakieś trzy lata później, byłem świadom, co utraciłem. Żeby nie owijać w bawełnę – dorastałem w atmosferze zbrukanej melancholią.
Siła owej bolesnej straty musiała niemal złamać mego ojca. Gdybym nie widział na własne oczy śladów po spustoszeniu, jakie dokonała, dowiedziałbym się, słuchając opowieści ludzi pijących w naszym szynku, którzy znali go, jeszcze zanim wydarzyła się ta tragedia. W ich relacjach mój ojciec, niegdyś pełny werwy, obecnie dał za wygraną, mężczyzna, który kiedyś szukał przygód, teraz pragnął jedynie spokoju, a to, co roztaczało przed nim świetlaną przyszłość, obecnie kurczowo przywarło do przeszłości.
Pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób Hispaniola przetrzymała tak wielkie zmiany zachodzące w moim ojcu. W końcu smutek nie jest typową domeną lokali z wyszynkiem. A jednak przeżyła to – z powodów, które rzucają niejakie światło na mnogość uciech, jakich człowiek szuka na świecie. Części klienteli, to święta prawda, nie podobał się jej posępny charakter i tych ojciec kierował do innych lokali na nabrzeżu, które zapewne bardziej przypadną im do gustu. Ale było kilka zalet związanych z tymi rugami. Większość naszych sąsiadów postrzegała Hispaniolę jako błogie schronienie przed wrzaskliwością i wulgarnością tego świata. Uważali ją za spokojną przystań.
To, co mówię, mogłoby sugerować, iż mój ojciec miał mrukliwy i skryty charakter. A jednak choć potrafił być srogi, rozumiał też ludzką potrzebę życia na tym świecie – dostrzegałem ją w uporze, z jakim dążył do tego, abym otrzymał lepsze wykształcenie, niż miał on sam. Szkoła, którą dla mnie wybrał, znajdowała się w Enfield – zostałem tam posłany w wieku lat siedmiu i pozostawałem jej „gościem” przez większą część roku aż do dnia, w którym ukończyłem szesnaście lat.
Placówka szczycąca się mianem Akademii Rozłamowej była prowadzona przez gentlemana o poglądach liberalnych, którego dobre cechy osobnicze zasługują na wielką pochwałę. Nie zamierzam jednak odchodzić od głównego wątku mojej opowieści, by zagłębiać się w ten etap mej egzystencji. Wystarczy dodać, że kiedy w końcu powróciłem do domu, posiadałem „gusta gentlemana” polegające na zamiłowaniu do czytania i pisania oraz jasno sprecyzowane poglądy na temat tego, jak należy się zachowywać, okazując troskę innym, co jest cechą człowieka przyzwoitego. Ponadto, i wbrew wpływom, na jakie byłem wystawiony wcześniej, miałem rosnący apetyt na to, co zawsze sprawiało mi największą przyjemność – przebywanie we własnym towarzystwie i życie nad rzeką i mokradłami.
Zanim będę kontynuował główny wątek, muszę wspomnieć tu o czymś jeszcze – i w tym tkwi kolejny paradoks. Ogarnięty smutkiem po śmierci mojej matki, ojciec często sprawiał wrażenie człowieka, który wcale nie jest dotknięty żałobą. Zawdzięczał to, jak już wcześniej wspomniałem, nawykowi opowiadania o swoich młodzieńczych przygodach. Czasami robił to na życzenie kilku bywalców, którzy znali jego przeszłość i chcieli dostać z pierwszej ręki kolejny fragment jego losów. Ale nawet kiedy takich próśb nie było, i tak snuł swoje historie, czasem przerywając w szczególnie dramatycznym miejscu albo też czyniąc dygresje na temat szczególnie uderzającej postaci czy wydarzenia.
I w istocie można śmiało rzec, że na długo przed końcem mego dzieciństwa opowieść o Wyspie Skarbów stała się treścią niemal wszystkich wypowiedzi mojego ojca. Jej bohaterowie wydawali mu się o wiele bardziej mili niż wszyscy klienci, których obsługiwał, a w moich oczach stawali się też bardziej wyrazistsi. Nie byli w pełni ani wytworami wyobraźni, ani też postaciami z krwi i kości, lecz stanowili mieszankę jednego i drugiego. Byłem wręcz przekonany, że kiedyś ich spotkałem i że na własne oczy widziałem nikczemność kuka Johna Silvera, że widziałem, jak Czarna Plama wykwitła Billy’emu Bonesowi na dłoni, a nawet że obserwowałem poczynania mojego ojca, gdy był jeszcze młodzieńcem. Jak wspinał się na maszt Hispanioli, by uciec Izraelowi Handsowi, jak strzelał z pistoletów, a potem jak Hands spadł w czystą, błękitną toń, by w końcu osiąść na piaszczystym dnie, gdzie spoczywa po dziś dzień w towarzystwie małych rybek, które tam i z powrotem przepływają nad jego truchłem.
Wspomniawszy o tych duchach, gotów jestem rozpocząć moją opowieść. Tym samym poproszę was, żebyście wrócili do miejsca, w którym byliśmy jeszcze tak niedawno – do moczarów za Hispaniolą – a potem żebyście przeskoczyli parę godzin. Mój dzień w samotności dobiegł końca. Z ociąganiem wracałem do domu. Zapadł już zmierzch. Wstał księżyc. Mgła rozpełzła się po rzece. Kiedy wszedłem za próg, schodząc ze ścieżki wiodącej do miasta, w sali szynku świece wciąż paliły się równym płomieniem, a na oczach publiczności złożonej z klientów lokalu opowieść mego ojca zbliżała się do kolejnego punktu zwrotnego. Trzymałem się z dala od tej sceny, przekradając się do sypialni, bym nie musiał wraz z nim kluczyć po meandrach końcowych wydarzeń jego historii.
Chwilę później dotarłem do swego miejsca pod tym dachem. Był to najmniej wygodny pokój w całym domu – nawet nie pokój, ale mnie wydawał się największym skarbem, bo przypominał komnatę kuriozów**. Wszystkie ściany zostały zakryte półkami na książki, na których poustawiałem też pióra, muszle, jaja, kawałki poskręcanego drewna, liny, czaszki, dziwne węzły oraz inne trofea zebrane na mokradłach w ciągu mego krótkiego, lecz intensywnego żywota. A pośrodku tej przestrzeni stało moje bocianie gniazdo – jak właściwie powinienem nazywać swoje łóżko, na którym leżałem co noc, obserwując przetaczający się wszechświat. Był tutaj, kiedy się w końcu kładłem. I widziałem go wyraźnie, gdy odwracałem głowę w stronę okna.
Ścieżka holownicza była pusta, spoczywał na niej wyłącznie duży prostokąt żółtego światła padającego z okna szynku. Księżycowa poświata zredukowała mokradła do kompozycji matowych szarości i zieleni. Rzeka zdawała się bardziej nasyconym fragmentem nicości – gigantyczną sztabą czystego srebra, przecinaną raz na jakiś czas zmarszczką toni, gdy kłoda drewna przepływała przez nią bezgłośnie albo kiedy pojawiał się na niej niewielki wir, który po chwili rozpływał się bez śladu.
Leżałem, wpatrując się w nią całkowicie zauroczony na tyle długo, że nie pamiętam konkretnie, kiedy do brzegu przybiła łódź wraz z jej pasażerem. W jednej chwili na wodzie nie było nikogo. W kolejnej odcinała się na niej sylwetka półksiężycowego kadłuba z wyprostowaną postacią siedzącą w środku. Jej dłonie spoczywały na wiosłach, które pewnie utrzymywały łódź opierającą się mocnym prądom. Cóż to za postać – nie wiedziałem, widziałem tylko, że zdawała się szczupła i młodzieńcza, z głową spowitą szalem w taki sposób, że nie mogłem dostrzec jej twarzy.
To niezwykły widok o tak później porze. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, w jaki sposób owa postać zdawała się patrzeć wprost na mnie, choć nie mogła mnie przecież zobaczyć w nieoświetlonym oknie. Podniosłem się na łokciach, ale nie zdradziłem żadnych innych oznak zainteresowania. I kiedy to zrobiłem, postać wypuściła wiosło z prawej dłoni, pozwalając łódce zatoczyć niewielki łuk, uniosła tę dłoń w uroczystym geście pozdrowienia i przywołała mnie, bym się zbliżył.